Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Zuzanna Orlińska: „Powietrzny żeglarz” (fragment)

„Powietrzny żeglarz” (fragment)

Zuzanna Orlińska

Fascynująca historia Ludwika XVIII i intrygi związane z jego pobytem w Warszawie, kształtowanie się napoleońskiego porządku w Europie, echa polskich zrywów narodowych, a zarazem dokonania wielkich umysłów i powstawanie największych wynalazków epoki. Czy da się zgrabnie połączyć te wątki, a do tego stworzyć pasjonującą powieść dla młodszych czytelników? Jak najbardziej! „Powietrzny żeglarz. Uczeń sztukmistrza” jest tego najlepszym przykładem. (Natalia Pochroń, Histmag.org)

***

Święta sprawa Burbonów przetrwa burze, jest w niebiesiech potęga prawdziwego prawa, mocniejsza od niecnoty i perfidii ludzi. (wicehrabia Marie-Barthélemy de Castelbajac, 1776–1868)

Warszawa, marzec 1805

Piętnastego marca wczesnym popołudniem dał się w Warszawie słyszeć głuchy pomruk, jakby groźne echo dalekiego werbla lub gruchot głazów z niewidzialnego cyklopowego muru1. Mało kto jednak zwrócił na to uwagę. Życie miasta toczyło się, jak gdyby nic się nie działo.

Koło pierwszej na rogu Bednarskiej i Krakowskiego Przedmieścia Marcin Zięba wpadł na Jacquota.

– Wisła ruszyła! – podzielił się z nim nowiną.

– Przecież słyszę – burknął Jacquot.

Marcin przyjrzał się przyjacielowi. Chłopak wyglądał na przygnębionego.

– Idę do pana Magiera – powiedział. – Pójdziesz ze mną? Byłbym cię przedstawił.

– Mam sprawunki do zrobienia – wykręcał się Jacquot. – Nie masz pojęcia, jak dużo rzeczy trzeba zabrać ze sobą w podróż, kiedy się jest królową albo księżną.

– Rzeczywiście – zgodził się Marcin. – I raczej się nie dowiem, bo nie mam widoków na koronę. Ale powinieneś też pomyśleć o swojej przyszłości. Oni odjadą, a ty…

– Dobrze, pójdę – westchnął Jacquot i niechętnie ruszył za Marcinem. – Wiesz – odezwał się po dłuższej chwili milczenia. – Mówią, że książę de Fleury wysłał do Paryża oświadczenie o swojej podległości temu… Bonaparte i prosił o zezwolenie na powrót.

– Co ty powiesz? – zdziwił się Marcin. – Książę de Fleury, za którego szlachetność ręczyłeś?

– Myliłem się – stwierdził krótko Jacquot. – Co go do tego skłoniło?

– Pustki w kieszeni. Przegrał w karty majątek żony i własny, a potem wszystko, czym łaskawie obdarował go Jego Wysokość. I to nie wystarczyło, bo zaczął fałszować weksle z królewskim podpisem. Gdy się o tym król dowiedział i go wyrzucił za drzwi, zaczął podobno sprzedawać informacje o życiu dworu agentom uzurpatora.

– Widzisz? – Marcin nie mógł się powstrzymać od wymówki. – A ty twierdziłeś, że to szlachcic, i że w głowie się nie mieści, by miał coś wspólnego z zamachem na twojego króla!

– Widocznie i szlachcic może być świnią – rzekł Jacquot ponuro.

– Patrzcie państwo, co za rewolucyjne słowa! – roześmiał się Marcin. – Jeszcze trochę pobędziesz w Warszawie, a staniesz się jakobinem2!

Weszli po stromych schodach na trzecie piętro kamienicy przy Piwnej 95.

– Jegomość, Wisła ruszyła! – zawołał Marcin od drzwi.

Pan Antoni Magier zajęty był przelewaniem jakiejś cieczy z jednej długiej szklanej rurki do drugiej, lecz natychmiast odstawił obie na drewniany stojak, wytarł ręce i zaczął szukać pióra, by odnotować tę ważną informację.

– O której? – zapytał, maczając ostry czubek w kałamarzu.

– O wpół do pierwszej – Marcin był dobrze przygotowany.

Uczony zapisał krótką notkę na brzegu jakiegoś arkusza.

– Stanęła piętnastego listopada… Stała więc sto dwadzieścia dni. Dłużej niż w zeszłym roku – powiedział do siebie, posypując kartę piaskiem. Dopiero potem podniósł wzrok na chłopców.

– Nie wiem, czy jegomość pamięta – Marcin wskazał Jacquota. – To jest Jacques Larue, mój przyjaciel, dawniej kuchcik u hrabiego de Lille. Dwór wyjeżdża, a on zostaje w Warszawie i szuka posady. Pomyślałem, że nadałby się jegomości do pomocy.

Profesor Magier uważnie przyjrzał się chłopakowi.

– Umiesz czytać i pisać? – zapytał.

– Tak, wielmożny panie.

– A liczyć?

– Wcale nieźle.

– Co robiłeś w kuchni?

– Co popadło. Zmywałem, obierałem jarzyny, kroiłem i siekałem.

– Pokaż, co potrafisz – pan Magier wziął z talerzyka jabłko, położył na stole, a potem wyjął z kieszonki mały kozik i wręczył Jacquotowi. – Obierz i posiekaj w kosteczkę, byle drobniutką.

Jacquot chwycił jabłko i w okamgnieniu, niemal niezauważalnym ruchem kozika obrał je ze skórki, która opadła na blat jak cienka, zwinięta w serpentynę wstążka. Potem z chirurgiczną precyzją usunął pestki i pokroił owoc w idealnie równe, maleńkie kosteczki.

– Brawo! – pan Antoni był zadowolony. – Ręce masz sprawne. Nadasz mi się. Chcesz u mnie pracować?

– Bardzo, wielmożny panie.

– Dostaniesz pensję, na początek niewielką, ale na życie wystarczy. Masz gdzie mieszkać?

– Do wyjazdu Ich Królewskich Mości mogę zostać w pałacu. Potem… potem nie wiem.

– O to się nie martw – powiedział pan Magier. – Umieszczę cię u Michaulta. To twój rodak, a mój zaufany współpracownik. Mieszka z synami przy Senatorskiej, na pewno znajdzie się u niego miejsce i dla ciebie.

– Pokornie dziękuję waszej wielmożności – Jacquot ukłonił się grzecznie.

– Nie ma za co, nie ma za co! – pan Antoni zrobił zawstydzoną minę, jakby uważał, że żadna wdzięczność mu się nie należy. – Przecież to ja na tym skorzystam. Dziękuję ci, Marcinku, żeś o mnie pomyślał! – zwrócił się do Marcina. – A przy okazji, skoro jesteście tu we dwóch – w sieni stoi kosz, który przygotowałem dla pana Kuparenki. Jest tam nieco różnych rupieci, które mogą mu się przydać do wyposażenia balonu. Byłbym wdzięczny, gdybyście ten kosz zanieśli panu Jordakiemu do Hecy, bo Franciszek całkiem już skapcaniał i prędzej dostanie zadyszki niż taki ciężar udźwignie!

 

Petronela Ziębianka miała wprawdzie własny mały pokoik przy kuchni u państwa Hoffmannów, u których służyła, jednak kiedy tylko mogła, starała się wracać na noc do domu. Od czasu, gdy pożar zniszczył warsztat szewski Antoniego Michała Zięby i omal nie spowodował śmierci małego Maćka, ojciec Petroneli nie potrafił się podźwignąć. Przy pomocy krewnych i przyjaciół udało mu się wprawdzie odremontować mieszkanie i szybko wrócić do pracy, ale jego bliscy widzieli, że nie jest już tym samym człowiekiem co dawniej.

Antoni Michał Zięba należał do osób, które dotknięte nieszczęściem, załamują się nie z powodu samego nieszczęścia, lecz dlatego, że potwierdza ono ich przekonanie o tym, iż nic dobrego nie może im się przydarzyć. Pożar był tylko kolejnym niesprawiedliwym zrządzeniem losu, idealnie wpisującym się w pechowy ciąg, prześladujący szewca od lat. Dlaczego spalił się akurat jego warsztat a nie, dajmy na to, Kilińskiego?

Pan Zięba był przy tym człowiekiem dumnym, więc odmówił przyjęcia pomocy od cechu, wiedząc, że za przyznaniem mu zapomogi stał znienawidzony konkurent. Odmówił – a potem miał za złe, powtarzając gderliwie, że biedak zawsze musi liczyć sam na siebie. Gderał zresztą, trzeba przyznać, znacznie mniej niż przedtem. Wszystkie emocje pana Antoniego Michała pod wpływem niedawnych zdarzeń zacisnęły się w trudny do rozplątania węzeł, a węzeł ów umieszczony był gdzieś głęboko w jego krtani, toteż szewc zrobił się milczący i jeśli mówił, to cicho i z trudem.

Petronela dostrzegała to wszystko i ogromnie współczuła ojcu. Martwiła się też o matkę, obarczoną coraz większym brzemieniem trosk, i o chorowitego braciszka. Kiedy wracała na Piwną, starała się mówić jak najwięcej i śmiać jak najweselej, żeby zagłuszyć smutną ciszę wypełniającą przestrzeń pomiędzy wydzielającymi jeszcze lekki swąd spalenizny ścianami. Brakowało jej dawnego gwaru, który panował w mieszkaniu, tak bardzo, że tęskniła nawet za odwiecznymi kłótniami ojca z Marcinem.

O najstarszym synu Zięba zwykle nie wspominał. Odkąd Marcin wyprowadził się i zaczął pracować w Hecy u pana Kuparenki, jego los zdawał się już ojca nie interesować. Owszem, kiedy chłopak przychodził w odwiedziny, Zięba traktował go zwyczajnie, jakby nic się nie zmieniło. Nigdy jednak nie pytał, jak mu się wiedzie, ani nie był ciekaw, czym się teraz zajmuje.

Sprawy warsztatu też Ziębie zobojętniały. Żył tak, jakby uznał, że nic lepszego go nie spotka. Dzień po dniu odmierzane były wbijanymi w skórę ćwieczkami, monotonny stuk młotka nadawał im nie tylko rytm, lecz i nastrój. Większych zamówień brakowało, została tylko codzienna łatanina dla stałych, ubogich klientów. Nic dziwnego, że czeladnik Juraszek wymówił pracę i przeniósł się do warsztatu szewca Tysiewickiego pod dziewięćdziesiątym czwartym. Tam mógł się więcej nauczyć i miał okazję rozwijać się zawodowo.

Petronela próbowała pomóc, jak umiała. W ciągu dnia zajęta u Hoffmannów, przychodziła do warsztatu wieczorami. Siadała obok ojca przy szklanej bani i pracowała z nim ramię w ramię. Jej długie, szczupłe palce potrafiły zrobić coś ładnego i zgrabnego nawet z brzydkiej, przetartej cholewki czy zdartego obcasa. Ojciec chyba lubił te wieczory przeciągające się późno w noc. Niewiele się odzywał, lecz jego oczy zdawały się uśmiechać.

Po takiej nocy zrywała się przed szóstą rano, żeby biec do Hoffmannów. Pani Misia wciąż źle się czuła i potrzebowała, by ktoś zajął się domem. Na szczęście Petronela była rannym ptaszkiem. Kochała rześkie marcowe poranki. Lubiła wybiegać z bramy na Piwnej, wsłuchiwać się w stukot drewnianych obcasów, które sama sobie przybiła do trzewiczków, i pełną piersią wdychać powietrze, pachnące już wiosną. Każdy taki świt był dla niej jak stworzenie świata, bo oferował nową szansę. Dużo nowych dni, a każdy z nich pierwszy i jedyny – tak Petronela wyobrażała sobie swoje życie, choć wiedziała, że gdyby zwierzyła się z tego ojcu, zaśmiałby się gorzko, krzywiąc usta.

Opatuliła się kraciastą chustką, chroniąc się przed chłodem poranka. Mijała kamienicę Magierów, gdy spostrzegła, że Franciszek przyczepia do drzwi prognozę pogody. Zaraz, zaraz, to wcale nie Franciszek! Zgarbioną sylwetkę starego sługi widywała niemal codziennie, nie mogła się mylić. Ten ktoś, kto stojąc do niej tyłem, przybijał gwoździkami arkusz papieru, stanowił całkowite przeciwieństwo Franciszka. Średniego wzrostu, smukły, lecz o szerokich ramionach, jasnowłosy i kędzierzawy…

– Jacquot? – zawołała ze zdziwieniem.

Odwrócił się.

– Perronelle! – uśmiechnął się do niej. Zawsze tak ładnie ją nazywał, a czasem mówił jeszcze ładniej – Nelly.

– Co ty tu robisz?

– Wywieszam pogodę na dziś – wytłumaczył, choć to akurat było oczywiste.

– Dlaczego ty?

– Ach, nie wiesz? – roześmiał się. – Myślałem, że Marcin ci powiedział. Nająłem się do pracy u pana Magiera. Franciszek nie może chodzić po schodach, bo go łupie w krzyżu. Teraz ja będę wywieszał prognozę. Codziennie, kwadrans na siódmą.

Spojrzał jej w oczy, jakby chciał sprawdzić, czy zrozumiała tę ważną wiadomość.

– Codziennie kwadrans na siódmą – powtórzyła, żeby wiedział, że tak. – To do zobaczenia! – pomachała mu ręką i pobiegła w stronę Nowego Miasta. Dawno już nie było jej tak wesoło.

 Zuzanna Orlińska — Powietrzny żeglarz

Kiedy przez uchylone okno z parku wpadać zaczęły pierwsze ciężkie, ziemiste wonie, radca Hoffmann poczuł wiosenne rozprzężenie. Nie zważając na piętrzące się na biurku stosy akt, raz po raz popadał w marzycielską zadumę, a po głowie snuły mu się historie znacznie bardziej emocjonujące niż sprawa licytacji publicznej dóbr Wielka i Mała Wola.

W takim stanie rozmarzenia, siedzącego tyłem do biurka z nogami na parapecie, zaskoczył go Hitzig.

– Nie przeszkadzam? – zapytał. – Może pojechałbyś ze mną na spacer?

Hoffmann spostrzegł, że przyjaciel tłumi jakieś silne uczucia. Jego sympatyczna, otyła twarz była wyraźnie zaczerwieniona, a dobroduszne oczy skryte za binoklami rzucały na wszystkie strony szybkie, nerwowe spojrzenia. Wnioskując z tego, że Hitzig ma mu do powiedzenia coś wyjątkowo ważnego, radca pospiesznie włożył płaszcz i opuścił biuro, bez żalu porzucając zakurzone teczki z aktami.

Przed gmachem kamery czekała na nich dorożka.

– Do Łazienek! – zarządził Hitzig, moszcząc się w dusznym wnętrzu powozu. Szczupły Hoffmann wcisnął się w kącik przy jego boku.

Dorożka pojechała w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Hitzig długo milczał, jakby wziął sobie do serca powiedzenie „ściany mają uszy” i obawiał się, że uszy wielkiego gmachu przy placu Krasińskich mogą słyszeć nawet na znaczną odległość. Był spięty i nie dawał się wciągnąć w żadną pogawędkę. Rozluźnił się dopiero, kiedy minęli nowo wybudowany browar Naimskich przy rozdrożu Złotych Krzyży i wjechali w szeroką aleję wiodącą do Ujazdowa.

– Powiesz mi wreszcie, co się stało? – nagabywał Hoffmann.

– Dostałem pismo z Berlina.

– Od kogo? W jakiej sprawie?

– Od najwyższych władz – wyjaśnił Hitzig. – A jak mówię: od najwyższych, to znaczy, że naprawdę mam na myśli…

– Od króla?

Hitzig nerwowo podrapał się w nos.

– Nie aż tak najwyższych – wyznał. – Ale prawie. Mniejsza z tym. Nie jest ważne, od kogo było to pismo, tylko co w nim napisano.

– A co napisano?

– Otrzymałem całkowity zakaz dalszego zajmowania się tą sprawą.

– Jaką sprawą? – Hoffmann nie miał pojęcia, o czym on mówi.

– Sprawą notesu doktora Gagatkiewicza, tajemniczej śmierci żebraczki Jagusi i jej powiązań… wiesz z czym.

– Mówiłeś, że śledztwo będzie wznowione?

– Przypuszczałem, że będzie. Wysłałem do Berlina raport o żebraczce i notatniku… Ale ta odpowiedź zamyka sprawę.

– Czy odmowa została jakkolwiek uzasadniona? – zapytał Hoffmann.

– Nieoficjalnie. Oprócz pisma z zakazem zajmowania się śledztwem otrzymałem prywatny list od radcy kryminalnego… nazwijmy go X. Wysłał mi, jak to sam określił, „przyjacielską poradę”, w której zalecał, bym trzymał się z dala od tej sprawy. Rządu nie interesuje los żebraczki Jagusi – pisał – i nie zamierza w obecnej sytuacji politycznej dla wyjaśnienia jej śmierci ryzykować stosunków międzynarodowych. Rozumiesz?

– Chyba tak – odparł niepewnie Hoffmann, który na polityce nie znał się za grosz.

Hitzig zastukał laską w sufit i dorożka się zatrzymała. Przyjaciele wysiedli i ruszyli błotnistą drogą, za Koszarami Ujazdowskimi biegnącą stromo w dół.

– Z tego listu wyraźnie wywnioskowałem, że albo położę kres tej sprawie, albo będzie to koniec mojej kariery.

– Co wybrałeś?

– Jeszcze nie wiem – odparł Hitzig, uderzając laską w chrupką warstewkę lodu pokrywającą brzegi kałuży. – A co byś doradzał?

Zza drzew wyłonił się biały kształt pomnika króla Jana.

– Spójrz tylko na to! – zawołał Hoffmann, grając na zwłokę, bo nie potrafił udzielić przyjacielowi odpowiedzi. – Czyż to nie karykatura Komandora z Don Giovanniego galopuje na nas z mrocznej alei, świecąc białym nosem? Co myślisz o tej rzeźbie?

– Paskudna – mruknął Hitzig nieuważnie, zajęty własnymi myślami.

– Też tak sądzę – chętnie zgodził się Hoffmann. Weszli na most i zbliżyli się do przysadzistej konnej figury. – Podobno był to najdzielniejszy z polskich królów, a tu przedstawiony jest jako Rzymianin z długimi wąsami, w dodatku z drewnianą polską szablą przy boku. I cóż za sytuacja! Tratuje leżących na ziemi tureckich jeńców, co wiją się i zasłaniają ramionami… Obrzydliwy widok!

Tak dalece zapędził się w ulubione rozważania estetyczne, że dopiero po chwili zauważył czarną książeczkę w rękach Hitziga.

– Dzienniczek doktora Gagatkiewicza?! Masz go jeszcze?

– A co miałem z nim zrobić? – odparł Hitzig. – W Berlinie go nie chcieli.

– Trzeba było oddać bratu zmarłego, doktorowi Filipeckiemu, podobno to on przejął po nim schedę.

– Jeszcze nie oszalałem – rzekł kwaśno Hitzig. – W Warszawie nie ma zbyt wielu dobrych lekarzy, a jeden z najlepszych już przez ten notesik umarł. Nie chciałbym pozbawiać tego miasta kolejnego medyka. Co mi radzisz? – przypomniał Hoffmannowi pytanie.

Nad stawem unosił się gęsty szary opar i jak wilgotny bandaż spowijał wciąż jeszcze nagie gałęzie drzew.

– Nie wiem – pan radca pokręcił rozczochraną głową.

– W gruncie rzeczy – rzekł Hitzig z zadumą, wpatrując się w odległe światełko w jednym z okien Pałacu na Wodzie, podobne do złotej szpilki wbitej w szary aksamit. – W gruncie rzeczy jest wiele ciekawszych zajęć niż praca w biurze. Z drugiej strony zaś, jeśli już mam stać się męczennikiem, to czy warto ginąć za sprawę starej pijaczki w łachmanach, którą ktoś postanowił z jakiegoś powodu sprzątnąć?

– Gdybyś sądził, że ta sprawa dotyczy tylko żebraczki, w ogóle nie stawiałbyś sobie takich pytań – zauważył Hoffmann.

– To prawda. Lecz nie mam pojęcia, dokąd to śledztwo mogłoby mnie doprowadzić. Może lepiej tego nie wiedzieć.

– Może lepiej nie – zgodził się Hoffmann, choć z pewnym żalem, bo lubił tajemnicze sprawy. Hitzig usłyszał ten żal w jego głosie.

– Weźmiesz notatnik? Mnie się już nie przyda.

Hoffmann z wahaniem wyciągnął rękę po czarną książeczkę, lecz w ostatniej chwili Hitzig schował ją za siebie.

– Żartowałem! – zawołał. – Jesteś ostatnią osobą, której bym go dał. Przy twojej naturalnej skłonności do pakowania się w kłopoty, mogłoby się skończyć awanturą nie z tej ziemi! Przypomnij sobie, co się zdarzyło, kiedy postanowiłeś kupić sobie zegar. Włamywacze, skrytki, fałszywe pieczęcie! Masz talent do takich spraw!

– Niestety – ze smutkiem potwierdził radca Hoffmann. – Niemądrze byłoby zrobić coś takiego Misi, zwłaszcza teraz…

Hitzig pokiwał głową. Szybko podszedł do balustrady mostu i zanim Hoffmann zdążył go powstrzymać, wrzucił książeczkę do wody.

– Koniec – skwitował. W jego głosie słychać było ulgę. – Nie uległem pokusie. Nie ma dowodów. Nie ma sprawy.

– Tak, to koniec – powtórzył za nim Hoffmann jak echo, choć wcale tak nie uważał. Poczuł, że cały drży.

To pewnie przez tę mgłę – pomyślał. – Żebym się tylko nie przeziębił.

 

Jacquot bez trudu znalazł właściwy adres przy Senatorskiej. Wszedł na trzecie piętro i stanął przed drzwiami bez kołatki. Obok wejścia wisiał drewniany uchwyt na szerokiej taśmie. Przypominał Jacquotowi rączkę od dzwonka, którym hrabina de Lille przyzywała pokojówkę do swojej sypialni. Dzwonka jednak nigdzie nie było widać. Taśma znikała w ścianie.

Jacquot zastukał kilka razy, ale nikt nie otwierał. Wreszcie zniecierpliwiony pociągnął za uchwyt. Za drzwiami rozległo się głośne brzęczenie i zaraz dało się słyszeć jakieś człapiące kroki.

Drzwi otworzył starszy mężczyzna. Był chudy i przygarbiony. Łysą czaszkę okalały rzadkie pasma włosów w nieokreślonym kolorze. Wąska, podłużna twarz w binoklach miała melancholijny wyraz.

– Dzień dobry – odezwał się Jacquot po francusku. – Czy zastałem monsieur Henri Michault?

– Tak, to ja – potwierdził mężczyzna.

– Przysyła mnie pan Magier.

– Ach tak – starszy pan pokiwał głową. – Wejdź, proszę.

Jacquot przekroczył próg. Znalazł się w zagraconym korytarzyku. Przy drzwiach, na niskiej kolumience, stała wyrzeźbiona z drewna małpka w pstrym ubranku. Jacquot dostrzegł, że trzyma duży mosiężny dzwonek.

Pan Michault westchnął:

– No tak… – i ponownie otworzył drzwi.

Pociągnął za uchwyt przy taśmie. Małpka podniosła łapkę z dzwonkiem i zaczęła nim wymachiwać, aż rozległ się ten sam dźwięk, który Jacquot słyszał, stojąc na schodach. Jednocześnie małpiszon śmiesznie przewracał oczami i wysuwał długi jęzor.

– Zabaweczki – mruknął starszy pan. – Powieś kurtkę na wieszaku – polecił, wskazując chłopcu masywny mebel garderobiany stojący pod ścianą.

Jacquot posłusznie zdjął okrycie i umieścił na pierwszym z brzegu haczyku. Haczyk okazał się dźwignią, która pociągnięta w dół ciężarem ubrania uruchomiła mechanicznego kruka, siedzącego na szczycie mebla. Kruk pochylił się i chwycił w dziób kołnierz wysłużonego spencerka3 Jacquota, jednocześnie rozkładając skrzydła i przekrzywiając czarną główkę, z której błyskało na chłopca okrągłe szklane oko.

– No, dosyć już – powiedział łagodnie starszy pan, wyjął krukowi z dzioba odzienie Jacquota i powiesił je na innym haczyku. – Nazywasz się Jacquot? – zapytał, prowadząc chłopca w głąb mieszkania.

– Jacques Larue.

– Pracowałeś u hrabiego de Lille?

– W kuchni.

Michault zatrzymał się i po raz pierwszy spojrzał na Jacquota z zainteresowaniem.

– Umiesz gotować?

– Tak.

Weszli teraz do dużego pokoju, który zapewne służył jednocześnie za bawialnię i jadalnię. Urządzony był biednie, lecz przytulnie. Stały tu jakieś stare fotele z wypłowiałymi perkalowymi obiciami i takaż sofa. Duży owalny stół otaczały krzesła z różnych kompletów. Obok znajdowała się pękata szafa z książkami, a pod oknem stolik szachowy, przy którym siedziało dwóch młodych ludzi pochylonych nad grą.

Mes enfants4 – odezwał się pan Michault. – Przedstawiam wam Jacquesa Larue. Będzie u nas mieszkał. A to moi synowie, Adolf i Albert.

Młodzieńcy przerwali partię, wstali i ukłonili się. Jacquot z trudem powstrzymał się od śmiechu, bo wydali mu się niemal identyczni. Równie szczupli jak ojciec, o podłużnych zafrasowanych twarzach, włosach gładko przylegających do głowy i równiutkich przedziałkach. Obaj wymówili swoje imiona, lecz uczynili to jednocześnie, więc Jacquot nie zorientował się, który z nich jest Adolfem, a który Albertem.

– Pokażę ci twój pokój – zaproponował pan Michault.

Minęli jakieś uchylone drzwi i znaleźli się w kuchni wypełnionej zapachem niezbyt świeżej baraniny. Za kuchnią znajdowało się kiszkowate pomieszczenie z niewielkim okienkiem. Wyglądało jak rupieciarnia pełna narzędzi, części maszyn, desek, blaszek i śrub. Pan Michault zauważył wyraz zdziwienia na twarzy Jacquota, bo powiedział szybko:

– Trzeba tu trochę posprzątać. Kiedy chciałbyś się wprowadzić?

– Z początkiem kwietnia muszę opuścić pałac.

– Och, w takim razie na pewno zdążymy! – uśmiechnął się starszy pan. – Jutro zagonię synów do porządków. Może zjesz z nami kolację? – dodał, przypatrując się chłopcu życzliwie zza szkieł.

Zapach nie był zachęcający, lecz Jacquota ciekawiła ta dziwaczna rodzina i jej niezwykłe mieszkanie. Przyjął więc zaproszenie i z grzeczności nałożył sobie na talerz odrobinę pieczeni z kapustą. Żując łykowate mięso, prawie całkiem pozbawione smaku, przysłuchiwał się prowadzonej przy stole rozmowie.

Prowadził ją w zasadzie ojciec Michault, synowie zaś przytakiwali mu tylko gorliwie, wypowiadając pojedyncze słowa. Mechanik mówił dużo o panu Magierze jako o swoim przyjacielu i dobroczyńcy, pokazał też Jacquotowi wiszący na ścianie portret zmarłej pani Michaultowej, matki identycznych chłopców. Skończywszy pieczeń, wytarł talerz skórką od chleba, pociągnął łyk piwa Kazimirusa i polecił:

– Adolfie, weź naczynia. A ty, Albercie, sprzątnij okruchy z obrusa.

Jeden z młodych ludzi natychmiast zebrał ze stołu talerze i wyniósł je do kuchni, drugi natomiast wyjął z kieszeni małą metalową myszkę z szarymi uszkami z grubego filcu. Nakręcił jakąś śrubkę w okolicach jej ogona i postawił na stole. I oto, ku zdumieniu Jacquota, maleńki automacik zaczął jeździć po obrusie, a stamtąd, gdzie przejechał, znikały wszystkie resztki i okruszki.

Mina Jacquota musiała być zabawna, bo stary pan Michault wybuchnął śmiechem, a i powściągliwy Albert wyglądał na rozbawionego.

– Zabaweczki! – śmiał się pan Michault. – Zabaweczki! Ileż zachwytu budzą!

Podniósł myszkę ze stołu i pokazał Jacquotowi jej brzuszek.

– To tylko szczoteczka na wałku, nic więcej – powiedział. – Wałek się obraca, a włoski chwytają okruchy.

Oddał automacik Albertowi, który wysypał z niego okruchy na serwetkę i zwinął ją starannie, po czym w ślad za bratem wyszedł do kuchni.

– Zabaweczki… – powtórzył monsieur Michault w zadumie. I dodał, jakby nagle coś sobie przypomniał: – A w gazecie pisali, że na Końskim Targu można zobaczyć automat przedstawiający naturalnej wielkości człowieka, który potrafi odpowiedzieć składnie na wszystkie pytania, jakie mu publiczność zadaje. Poza tym gra w karty i zna się na zegarku. Dużo już zrobiłem różnych zabaweczek, a czegoś podobnego nie widziałem. Najlepszy bilet kosztuje dwa złote. Chyba odżałuję, ale wybiorę się popatrzeć.

Zuzanna Orlińska – absolwentka Wydziału Grafiki warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, ilustratorka książek, czasopism i podręczników. Zdobywczyni wielu nagród: za powieść Ani słowa o Zosi otrzymała II nagrodę w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren, Stary Noe został wyróżniony w konkursie na Książkę Roku IBBY 2015 i zdobył nagrodę główną w Konkursie Literackim im. Kornela Makuszyńskiego, z kolei Biały Teatr panny Nehemias otrzymał wyróżnienie w konkursie Książka Roku IBBY 2017. Stworzyła stronę internetową Kiedy byłam mała, poświęconą literaturze dla dzieci i młodzieży.

Zuzanna Orlińska, Powietrzny żeglarz, ilustracje: Marcin Minor, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2021, str. 376.

Kategoria wiekowa: 12+. ISBN: 978-83-8208-005-6


1 Mur cyklopowy – mur z nieobrobionych i niespojonych zaprawą bloków kamiennych.

2 Jakobinami nazywano lewicowy klub polityczny działający w rewolucyjnej Francji; radykalni przeciwnicy monarchii i religii katolickiej. Po przejęciu władzy wprowadzili krwawy terror. W Polsce określano tak zwolenników radykalnej polityki rewolucyjnej w okresie insurekcji kościuszkowskiej, takich jak Hugo Kołłątaj czy Jakub Jasiński.

3 Spencerek – krótka kurtka lub bluza wierzchnia.

4 Mes enfants (fr.) – Moje dzieci.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.