Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Robert Wojas: Powyborczy rozrachunek – krótka refleksja katolika o demokracji liberalnej
Za nami kolejne bachanalia demokracji. Zestawienie tych dwu słów nie jest wcale złośliwe, lecz — co będę starał się udowodnić w poniższym artykule — samo się narzucające. Na zewnątrz, co potrafimy zaobserwować zmysłami, wybory przypominają wielkie święto. Niech za analogię posłuży Nowy Rok. Ulice zaśmiecone nie petardami, ale pozrywanymi przez wiatr (i oddziały szturmowe konkurentów) plakatami, wlepkami i ulotkami. Wyborcy na kacu nie alkoholowym, ale odmóżdżeni agresywną kampanią wyborczą coraz częściej stosującą środki nachalne oraz podprogowe. Wspaniałomyślne obietnice i postanowienia, które z reguły już każdy traktuje z przymrużeniem oka. Ale poza zewnętrzną otoczką wybory mają też głębszą wymowę – metafizyczną i religijną. Zagadnienie to należy do świata idei. Liczenie głosów to także świętość.
Demokracja może być rozumiana wielorako. Definiować ją można jako wyłącznie ustrój polityczny; jako sposób sprawowania lub/i wybierania władzy zależnie od tego, czy mamy do czynienia z systemem bezpośrednim czy przedstawicielskim. W swojej pracy „Demokracja” teoretyk filozofii politycznej i znawca historii idei prof. Jacek Bartyzel streszcza rozważania ustrojowe klasyków. Już Platon krytykował taką formę rządu, zaliczając ją do grupy złych ustrojów. Przy tym doborze kierował się kryterium stosunku do prawdy. W demokracji bowiem odnalezienie prawdy jest niemożliwe bądź niezmiernie trudne z powodu założenia całkowitej równoprawności tego, co w grece nazywa się dóksai, czyli mniemań, poglądów. Każdy pogląd ma taką samą wartość. Podobnie negatywnie o demokracji pisał Arystoteles, tyle że za kryterium obrał sobie dobro wspólne. W demokracji podporządkowane zostaje ono dobru partykularnemu, dlatego nie można zakwalifikować tego ustroju jako dobrego. Na Arystotelesie opiera się św. Tomasz z Akwinu pisząc w „De regimine principium”: Jeśli więc rządzący porządkuje społeczność wolnych ku dobru wspólnemu społeczności, będą to rządy słuszne i sprawiedliwe, jakie przystoją wolnym. Jeśli jednak rządy kierują nie ku dobru wspólnemu społeczności, ale ku prywatnemu dobru rządzącego, będą to rządy niesprawiedliwe i przewrotne (…). Jeśli więc niesprawiedliwe rządy są sprawowane przez jednego tylko, który w nich szuka swojej korzyści, a nie dobra poddanej sobie społeczności, taki władca nazywa się tyranem (…). Jeśli z kolei niegodziwe rządy sprawowane są przez licznych, nazywa się to demokracją, czyli władzą ludu: kiedy mianowicie lud plebejuszy dzięki potędze tłumu uciska bogatych, cały lud jest jakby jednym tyranem.
Jednak dzisiejsza demokracja liberalna, której emanacją były niedawne wybory parlamentarne, ma niewiele wspólnego z antyczną demokracją ateńską. Amerykański politolog Robert Alan Dahl wymienia niezgodności między obiema postaciami teoretycznie tego samego ustroju w formie ujętych w pary kłócących się ze sobą cech charakterystycznych obu demokracji. Są to kolejno: względna zbieżność interesów wspólnoty przeciw konfliktowi zatomizowanych jednostek, jednolitość polityczna, etniczna, kulturowa i religijna przeciw pluralizmowi, nieliczne ciała polityczne zapewniające możność podtrzymywania osobistych kontaktów przez obywateli przeciw kolosom partyjnym oraz system bezpośredni przeciw systemowi przedstawicielskiemu. Najważniejszym zaś rozróżnieniem, pominiętym natomiast przez R. Dahla, jest stosunek do prawa naturalnego. Mimo wszystko, demokracja ateńska posiadała odniesienie do praw ponadludzkich. Nie do pomyślenia było znosić prawa boskie. Na taki krok zdecydowała się dopiero nowożytność i współczesne pojmowanie polityki.
Obie formy demokracji oddziela licząca około dwa tysiące lat przepaść. Z praktycznego punktu widzenia można powiedzieć, że władza ludu nie sprawdziła się. Brak jednolitej polityki, niekończące się dyskusje zamiast szybkich działań i wyższość mniemań ludu nad opiniami wojskowych doprowadziły Ateny do przegranej w wojnie peloponeskiej w 404 roku przed Ch. i kresu demokracji. Wyciągnięcie tego ustroju ze śmietnika historii wymagało przełomu filozoficznego. Jak pisał Juan Donoso Cortés u podstaw każdej kwestii politycznej leży wielka kwestia teologiczna. Odrzucenie prawa boskiego jest już samo w sobie postawą stricte religijną. Nastąpił rozłam jak najbardziej duchowy. Studium historyczne tego rozłamu nie jest tematem naszych rozważań. Niemniej, warto zauważyć jego procesualny charakter. Już u schyłku średniowiecza nastąpiła zmiana mentalności, następnie nastał humanizm, reformacja oraz, co nas interesuje najbardziej, koncepcja kontraktu społecznego. Jednak rozłam ten wykracza poza ramy historii. W teologii chrześcijańskiej władza od zawsze nieprzerwanie związana jest ze stosunkiem do Boga i ta zależność jest obecna już od zarania dziejów. Któż pierwszy jak nie Szatan wypowiedział swe posłuszeństwo mówiąc Non serviam (Nie będę służył)? Porewolucyjną pustkę duchową musiała wypełnić jakaś substancja. I tak, uchwalona 26 sierpnia 1789 roku francuska Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela tytułowała swoje założenia jako „święte”, a treść deklaracji została ogłoszona w obecności bliżej niesprecyzowanej Istoty Najwyższej. Od 1794 aż do przejęcia władzy przez Napoleona obowiązywał religijny kult Istoty Najwyższej. Nauczanie o niej było obowiązkowe dla dzieci od 5. roku życia. Deklaracja staje się, jak pisał prof. Adam Szelągowski, ewangelią nowej wiary (…). Jak każda wiara nie podlega dyskusji. Z czasem Istota Najwyższa została zastąpiona wyłącznie przez człowieka. Było to oczywiste z tego względu, że sama Istota Najwyższa nigdy tak naprawdę nie legitymizowała władzy, a była zapewne wprowadzona jedynie wskutek wpływów środowisk masońskich. Odniesienie transcendentne było iluzoryczne, gdyż od samego początku władza w pojęciu rewolucyjnym opierała się na ateistycznej idei kontraktualizmu.
Sednem rozłamu jest konflikt między pesymizmem i optymizmem antropologicznym. Kościół naucza, że natura ludzka jest upadła i krucha, toteż człowiek nie może nie być rządzonym, bądź rządzić się sam. Pierwszym Objawieniem było prawo naturalne zakorzenione w każdym człowieku – choć zdeformowane przez grzech pierworodny i czas. Zachowały się co prawda pewne jego skrzepy, co widać w różnych, odlegle od siebie leżących starożytnych narodach i cywilizacjach. Są to między innymi: hierarchiczna struktura świata, odniesienie ponadludzkie, kult bogów/natury oraz istnienie duszy. Jednak człowiek nie mógł sam przezwyciężyć zniekształcenia natury ludzkiej. Stąd też tyle okrucieństw, obrzydliwości, ofiar z ludzi lub kanibalizmu w dziejach świata. Do pełnego zrozumienia prawa potrzebne były kolejne Objawienia. Jeden ze współtwórców optymizmu antropologicznego J. J. Rousseau wierzył natomiast, że człowiek z natury jest dobry, ale został zepsuty przez cywilizację. Naturalny był dlań stan przedspołeczny, stan dobrego dzikusa. Pokonanie zła, które zostało w nim w międzyczasie zaszczepione zależy od uwolnienia człowieka ze wszelkich okowów narzuconych siłą na przestrzeni wieków. Jedyne obowiązujące prawa to prawa ustalone między ludźmi na podstawie umowy społecznej. Co do takiej koncepcji natury człowieka wypowiadał się między innymi francuski konserwatysta Antoni de Rivarol komentując myśl oświeceniowego filozofa: Najbardziej zaciekły nieprzyjaciel porządku politycznego – J.-J. Rousseau powiedział, że człowiek jest z natury wolny, sprawiedliwy i dobry. Ale miał on na myśli człowieka samotnego, a to są kpiny: nie istnieje cnota bez stosunku. Ze względu na kogo istota samotna może być wolna, sprawiedliwa i dobra? Człowiek przestał być zwierzęciem dopiero jako członek społeczeństwa. Życie w społeczeństwie było zresztą jego powołaniem. Uszlachetnienie miało miejsce właśnie dzięki obarczanej przez Rousseau winą cywilizacji. Co do zasady prawodawstwa warto zaś przytoczyć krytykę kolejnego francuskiego myśliciela Ludwika de Bonalda piszącego, że władza zamiast kreować prawo musi umieć je odczytać, a następnie działać pod jego dyktando (…), zapoznać [z nim] poddanego oraz nakazać mu je przestrzegać. Tą samą zasadą kierował się dwudziestowieczny niemiecki teoretyk prawa Karol Schmitt budując swoją negatywną teologię polityczną głoszącą, że żaden porządek polityczny nie jest prawomocny, lecz co najwyżej zgodny z prawem. Antropoteistyczną herezję świata nowożytnego bardzo zwięźle opisuje x. dr Felix Sarda y Salvany: liberalizm (który w tym przypadku tożsamy jest z rozpatrywanym przez nas kontraktualizmem – R.W.) postuluje absolutną suwerenność społeczeństwa w jego całkowitej niezależności od wszystkiego co nie pochodzi od niego samego. W ten sposób zasada contrat social, w mniemaniu konserwatystów sprzeczna z prawdziwym i odwiecznym prawem, stała się nowym prawem (nie)naturalnym, a co za tym idzie nową wiarą. Jej wyraz czytamy w wydanym ponad 200 lat później „Krytyki Politycznej przewodniku lewicy”: to, co jest fundamentem ustroju demokratycznego nie podlega głosowaniu, warunki istnienia demokracji nie podlegają negocjacjom ani głosowaniu. Tak jak kiedyś państwa były teistyczne (nie mylić z teokracją, która występowała na przykład w judaizmie i islamie, nigdy zaś w chrześcijańskiej Europie), teraz są ateistyczne. Przywołując raz jeszcze Karola Schmitta należy zauważyć, że wszystkie istotne pojęcia z zakresu współczesnej nauki o państwie to zsekularyzowane pojęcia teologiczne. Takowa demolatria popada w nierozwiązywalny konflikt z Magisterium Kościoła. Demokratyczna i absolutna suwerenność ludu została szczególnie potępiona przez papieży Piusa IX (Quanta Cura & Syllabus Errorum, 1864), Leona XIII (Diuturnum illud, 1881; Immortale Dei, 1885; Libertas 1888; Rerum novarum, 1891), Piusa X (Pieni L’animo, 1906; Notre Charge Apostolique, 1910), Piusa XI (Quas Primas, 1925; Quadregesimo anno, 1931) oraz w mniejszym stopniu przez innych, zarówno poprzednich jak i następnych. Jednak zamiast słyszeć głosy potępienia demokratycznego bałwochwalstwa, częściej mamy do czynienia z odsądzaniem od czci i wiary wszelkich aktów niedemokratycznych. Mamy nową definicję herezji oraz nowy urząd Inkwizycji, który pod postacią mass mediów i rozmaitych organizacji pozarządowych tropi wrogów demokracji (na przykład tzw. faszystów, którzy tak naprawdę z faszyzmem nie mają wiele wspólnego).
Znamienne jest także to, że postawy bezkompromisowe nazywa się fundamentalizmem. I tak mamy kolejno: fundamentalistę chrześcijańskiego (przeciwstawianego zdemokratyzowanemu chrześcijaninowi, który odrzuca myśl św. Pawła mówiącą non est potestas nisi a Deo, czyli wszelka władza pochodzi od Boga albo zrywa z Kościołem Walczącym – Ecclesia Militans) lub fundamentalistę islamskiego (przeciwstawianego zachodniemu zdemokratyzowanemu muzułmaninowi odrzucającego dżihad, czyli de facto nieodzowny element tej religii, towarzyszący jej zawsze na przestrzeni wieków). W debacie publicznej próżno zaś szukać określenia fundamentalista demokratyczny, które przecież wyraża postawę równie bezkompromisową, co postawy wymienione powyżej. Dla demokracji nie ma alternatywy. Wedle myśli Fukuyamy zniknęła nawet potrzeba alternatywy, bowiem historia dobiegła końca. Kult demokracji widać natomiast obecnie w procesach demokratyzacji Iraku, Afganistanu, a ostatnio także Afryki Północnej. Można się spierać na ile te procesy są szczere i rzeczywiście motywowane ideologicznie. Z pewnością dzisiejsze działania militarne i dyplomatyczne Stanów Zjednoczonych nie są tak gorliwie demokratyczne jak kilkadziesiąt lat temu. Za przykład tamtego fanatyzmu mogą służyć Woodrow Wilson i jego prawa ręka Jerzy D. Herron oraz późniejszy prezydent Henryk Truman. Wilson pouczając papieża odrzucał jego propozycje zakończenia I wojny światowej, a Herron blokował negocjacje pokojowe inicjowane ze strony Austo-Węgier, ponieważ, jak czytamy w jego książce „Zagrożenie wskutek pokoju”, kompromisowy pokój złamałby Bogu serce. Walka musiała być toczona do końca, a monarchie rozbrojone. Truman natomiast ramię w ramię ze Stalinem doprowadził do bojkotu ekonomicznego frankistowskiej Hiszpanii. Jeden szerzył demokrację, drugi widząc potencjał ruchów komunistycznych w tym państwie chciał im sprytnie utorować drogę poprzez powszechne wybory. Nawet jeśli obecnie prowadzone wojny rządzą się prawami wyłącznie ekonomii i geopolityki, to ideologia demokracji wyniesiona do poziomu doktryn religijnych służy pozyskiwaniu akceptacji mas. Na chwilę uwagi zasługuje również pojęcie przywracania demokracji. Czy ktoś zadał sobie trud sprawdzenia, jaki ustrój panował na przykład w Libii przed zamachem Muammara Kadafiego? Albo czy pod hasłem „Wolny Tybet” kryje się chęć powrotu do hierarchicznej teokracji istniejącej przed okupacją? Należy zadać sobie wpierw pytanie czy można przywrócić coś, czego nigdy nie było? Odpowiedź może być twierdząca tylko przy założeniu postulatów kontraktualizmu, choć i ona jest naciągana.
Dla nowej świeckiej religii charakterystyczny jest jej politeizm. W istocie na naszych oczach odbywa się walka bożków. Żartobliwie, poprzez analogię do mitologii greckiej, można by rzec, że najwyższa para bogów – Zeus i Hera, to egalitaryzm i liberalizm. Bogowie pokrewni to: Prawa Człowieka, Wolność Słowa, Pacyfizm, Socjalizm, Utylitaryzm i cała gama pochodnych. Wszystkie te bożki są ze sobą w mniejszym lub większym stopniu skonfliktowane. Władza ludu już w swojej nazwie kryje poważny problem. Jak bowiem prawidłowo zdefiniować lud? W starożytnej Grecji, gdzie demokracja była tylko niewartościującą metodą rządzenia, można było kogoś wykluczyć z grona obdarzonych prawami wyborczymi. W dzisiejszej demokracji opartej na równości obywateli powinno być to niemożliwe, a jednak dokonuje się odstępstwa od tej zasady wyłączając na przykład niepełnoletnich z tego ludu właśnie. Idąc dalej tym tropem, jeśli demokracja to nie tylko metoda, ale też i doktryna – można unieważnić legalny w ujęciu proceduralnym wybór ludu, jeśli okaże się on „nielegalny” doktrynalnie. Mieliśmy już do czynienia z powtarzaniem referendum w sprawie Traktatu Lizbońskiego w Irlandii. Tak samo wolność słowa może zostać ograniczona, jeśli wygłaszane poglądy będą niedemokratyczne. Zakazano już na przykład propagowania faszyzmu. Nie ma wolności dla wrogów wolności. A czym jest dzisiaj w ogóle wolność? Wolnością od zła, czy nieograniczoną wolnością do niskich namiętności? Czy można pogodzić wolność z równością? A co ze spopularyzowanym przez Janusza Korwin-Mikkego absurdem, że głos pijaka ma taką samą wartość co głos profesora? Aby wszyscy byli równi, należy wszystkich traktować nierówno, czyli stosować zabronioną dyskryminację. Przejawia to mentalność demokratów wcale nie uważających, że ludzie są równi, lecz, że powinni być równi.
Kościół tracąc dzisiaj autorytet u sił politycznych zmuszony jest tolerować demokrację liberalną. Ale tolerować nie znaczy zapomnieć, że to, co tolerujemy, na nic więcej nie zasługuje (Mikołaj Gómez Dávila). Co do zasady pochodzenia władzy Kościół pozostaje niezłomny. Artykuł 1899 wydanego w Polsce w 1994 roku Katechizmu Kościoła Katolickiego mówi: Władza, której domaga się porządek moralny, pochodzi od Boga. I inaczej być nie może, bowiem władza polityczna i duchowa to odcienie tej samej władzy. Negując boskie pochodzenie tej pierwszej Rzym negowałby też takowe pochodzenie tej drugiej. Zresztą to samo dotyczyłoby na przykład władzy rodzicielskiej lub władzy nad własnym życiem. Warto więc przywracać definicje i taki cel przyświecał temu tekstowi. Papież Leon XIII powiedział: Dosyć już nasłuchał się tłum o tym, co się zwie ‘prawami człowieka’, niechże usłyszy kiedyś o prawach Boga. Marek A. Cichocki tuż przed wyborami opublikował tekst, w którym ubolewa nad partyjniactwem w polskiej polityce. Żałuje on upadku etosu republikańskiego i przeciwstawia wartość dobra wspólnego partykularyzmowi partyjnemu formułując hasło Patria, nie partia! Analogicznie można zamanifestować Deos, nie demos!
Robert Wojas (ur. 1991) — student Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Młody adept Tradycji. Wyznający zasadę de Chateaubrianda: dowodzenie, że chrześcijaństwo jest doskonałe, ponieważ pochodzi od Boga jest niestety nic nie warte w naszych czasach. Należy dowodzić, że chrześcijaństwo pochodzi od Boga, ponieważ jest doskonałe.