Jesteś tutaj: Publicystyka » Rick Agon » Marsz na Warszawę, marsz na Brukselę
Zanik prawicy, zjawisko charakterystyczne dla polityki europejskiej w II poł. XX wieku, nie jest nieuchronną konsekwencją procesów cywilizacyjnych, ale efektem bardzo konkretnych posunięć politycznych ugrupowań rządzących po obu stronach Żelaznej Kurtyny. Posunięć, które przy odrobinie determinacji można odkręcić.
Wystarczy spojrzenie na Stany Zjednoczone, by zobaczyć, iż w samym epicentrum postindustrialnego trzęsienia ziemi prawica ma się świetnie. USA to kraj Jessego Ventury i Partii Libertariańskiej, Pata Buchanana i Partii Reform, Wolnych Ludzi i niezależnych włości amiszów oraz mormonów, Dawida Duke i Partii Populistycznej, „Spotlight” i „National Review”. Żadne z tych zjawisk nie miałoby szans zaistnieć w Europie. A w Stanach Zjednoczonych bujnie rozkwitają. Co jest przyczyną tej różnicy?
Jedna kwestia to wolnościowa mentalność Amerykanów. Oni odruchowo oddzielają kwestię „czy ja się z tym zgadzam?” od problemu „czy oni mają prawo głosić swoje poglądy?”. Tymczasem gdy Europejczyk uważa coś za niesłuszne, to wyciąga zza pazuchy knebel, kajdanki i ręcznie delikwentowi perswaduje, że w demokratycznym społeczeństwie nie ma miejsca dla oszołomów. Ta nieszczęsna spuścizna państw wyznaniowych, które w Nowym Świecie nigdy nie istniały, dziś obróciła się przeciw konserwatyzmowi i Kościołowi. Ale jest jeszcze kwestia kolejna, ważniejsza. Po II Wojnie Światowej w Europie, zarówno tej wschodniej, jak i zachodniej, dokonano fizycznej likwidacji konserwatywnych elit.
Dla naszego kraju II Wojna Światowa wybuchła nad ranem 1 września 1939 r. Ostatni żołnierz Polski Walczącej, Józef Franczak ps. „Lalek” zginął w obławie ZOMO i SB 21 października 1963 r. Między tymi datami, w latach 1939-63, wymordowano znaczną części tych Polaków, łączących inteligencję z odwagą głoszenia prawicowych ideałów lub wysoką stopą życiową. Ci, którzy pozostali przy życiu, przez następne kilka dekad nie mogli zajmować eksponowanych funkcji w życiu społecznym. Przykład Polski jest reprezentatywny dla tego, co robili Amerykanie w Europie Zachodniej, a komuniści w strefie wpływów ZSRS. Dlatego wyjaśniając znamienny dla Starego Świata zanik myślenia antylewicowego nie powinniśmy sięgać do marksistowskiego słownika po określenia w rodzaju „historycznej konieczności”.
Wykrwawiona nieomal na śmierć prawica potrzebowała dwóch pokoleń na odrobienie strat cywilizacyjnych, demograficznych, w bazie materialnej i technicznej. Lecz oto już jest i idzie odebrać co do niej należy: berła Piastów, Habsburgów, Burbonów i Romanowów. We wszystkich krajach Zachodu wychodzi z marginesu politycznego na parlamentarne mównice, a po casusie Partii Wolności jest tylko kwestia czasu, kiedy ławy opozycji zamieni na fotele rządowe. W ten sposób odwraca się proces, który niedawno uważano za nieunikniony. Oswald Spengler, autor niezapomnianego „Upadku Zachodu” optymizm nazwał tchórzostwem. „Urodziliśmy się w tej epoce i musimy dzielnie iść do końca drogą nam wyznaczoną. Nie pozostaje nam nic innego. Naszym obowiązkiem jest trwać na straconej pozycji, bez nadziei i bez ratunku. Wytrwać jak ów rzymski żołnierz, którego szkielet znaleziono przed bramą w Pompei, a który zginął, ponieważ podczas wybuchu Wezuwiusza zapomniano odwołać go z posterunku. Honorowy koniec jest jedyną rzeczą, jakiej nie można ludziom odebrać” — pisał. Lecz słysząc oklaski tłumów na odgłos przemówień Pii Kjaersegaard, Huberta Bossiego, Jerzego Haidera, Krzysztofa Blochera, Janusza Korwin-Mikkego i Jana Marii Le Pena, widzimy, że Spengler niepotrzebnie spuszczał nos na kwintę.
Inna sprawa, że te oklaski źle się mogą skończyć. Demos zawsze, gdy kogoś chce połknąć i strawić, najpierw go starannie obślinia pochwałami (Ernest Jünger). Przykład Megreta we Francji i przejście kierownictwa Partii Wolności FPÖ w ręce Zuzanny Riess-Passer są dzwonkami alarmowymi, że jeśli w marszu do władzy pójdziemy na ustępstwa, to kiedy osiągniemy cel, niczym nie będziemy się różnili od ludzi rządzących przed nami. Jest tajemnicą poliszynela, że propozycja sojuszu z Partią Wolności była ze strony austriackich chadeków bardzo zręczną próbą dywersji przeciw narodowym populistom. Gdyby FPÖ odczekało do kolejnych wyborów, objęło samodzielne rządy. Teraz za kilka ministerstw zapłaciło wycofaniem się z podstawowych punktów swojego programu. A to spowodowało lawinowy spadek ich poparcia w sondażach do 23 % oraz przyrost chadeków do 27 %. Miał być może rację Jan Maria Le Pen, gdy sugerował, że Haider to bezideowy koniunkturalista. W 1994 r. Jan-Franciszek Fini i jego Sojusz Narodowy AN utworzyły rząd z centrową Forza Italia; po 6 latach podobnych mezaliansów Fini uważa Haidera za… rasistę i ksenofoba. Polityka to sztuka jedzenia po małymi łyżeczkami. Jeśli połkniemy na raz zbyt wiele elektoratu, ze zdziwieniem stwierdzimy, że to on trawi nas, a nie my jego. Mawiał de Gaulle: „W polityce, jak i w miłości, bywa, że odwrót jest formą zwycięstwa”. Cierpliwe czekanie przynosi więcej pożytku niż brawurowa szarża na mandaty poselskie. Wolę życie opozycji pozaparlamentarnej niż żeby nazwa UPR służyła za bloki startowe w wyścigu po diety i apanaże urzędników. Póki co jesteśmy w ofensywie i to w pełnej krasie naszej bezkompromisowości. We Francji mimo rozłamu Le Pen przeszedł próg wyborczy, w Belgii Blok Flamandzki dostaje 10 % głosów, Duńska Partia Ludowa — 7.5 %, w Szwajcarii partia o zwodniczej nazwie Unia Demokratyczna Centrum — 23 %, w wyborach regionalnych włoska Liga Północna w sojuszu z Biegunem Wolności odniosła wielki sukces. Ich zwolennicy to nie jest klasyczny elektorat niezadowolony; nowi nacjonaliści są popularni w najbogatszych rejonach Europy, głosują na nich młodzi, wykształceni i majętni. Mając takich zwolenników, co ich jeszcze może powstrzymać?
Przeszkodą, jaka stoi na drodze do władzy, jest problem dalszych losów podrzutka, którego po II Wojnie Światowej Amerykanie zainstalowali na miejsce rodzimych konserwatystów i nacjonalistów, czyli tzw. „centroprawicy”, tudzież „chadecji” (w Polsce odpowiednikiem tego procesu był Okrągły Stół). Skończą tak, jak już skończyli Patryk Alywin i Andrzej Zaldivara w Chile czy Włoska Partia Ludowa (dawna Chrześcijańska Demokracja) — pod sztandarem komunistów i socjalistów — ale nie poddadzą się bez walki. Jak ich traktować do tego czasu? W przededniu rozpoczęcia kampanii parlamentarnej '97 na łamach „Najwyższego CZAS!u” miała miejsce polemika pp. Michalkiewicza i Ziemkiewicza co do właściwego kursu wobec tego środowiska (która była zresztą powieleniem tez z gorącej wymiany artykułów JKM i RAZ podczas Konwentu UPR w 1996 r.). Ziemkiewicz doradzał sojusz strategiczny z AWS, a za największe niebezpieczeństwo uważał „lepenizację” UPR, czyli dążenie do maksymalizacji swojego wyniku wyborczego kosztem bliskich nam ideowo ugrupowań posierpniowych. Michalkiewicz odpowiadał, że ugrupowania solidarnościowe wcale nie są nam bliskie ideowo, a pozostają „zbiorowiskiem ofiar rozmaitych wojen na górze i rozbitków różnych rozłamów partyjnych, którzy znaleźli przytulisko pod skrzydłami 'Solidarności'”.
Który z nich miał rację? Spór jest w istocie nierozstrzygalny, póki nie wiemy czy wzrost nastrojów libertariańskich i nacjonalistycznych, jaki obserwujemy w świecie, to tylko przejściowa fascynacja średniego biznesu i młodzieży akademickiej, czy też trwała zmiana preferencji wyborczych. Z perspektywy 3 lat możemy do tej dyskusji tylko dodać, że UPR wchodząc w skład AWS uzyskałby kilkunastu posłów, a potem skończyłby tak jak wszystkie programowe partie prawicy, które zdecydowały się na skok w bok w towarzystwie „Solidarności”. W ciągu kilku miesięcy podzielono je ideową mniejszość i pragmatyczną większość. Drugich kupiono za ciepłe posady, służbowe samochody i urocze sekretarki — a pierwszych wykluczono z Klubu. Niewielu ideowych członków UPR zdecydowałoby się na start z listy AWS, zostaliby wewnątrzpartyjni pragmatycy i nasi „sojusznicy” (Republikanie, Partia Kupiecka, etc.). Efekt byłby taki, że Korwin-Mikke, Michalkiewicz dołączyliby do Łopuszańskiego i Kaczyńskiego, a pozbawiony ideowej klarowności UPR pożegnałaby się ze swoimi 3 % w sondażach. Sondaż OBOP z 18.I.2000 pokazywał, że startując w wyborach osobno ZChN, PPChD i SKL dostałyby po… 1% głosów. Polityczny plankton?
Podczas gorących polemik o wykluczenie ideowców z AWS w 1998 r. Maciej Łętowski proponował w „Rzeczpospolitej”, by centroprawica wprowadziła do swego grona radykałów, uważnie starając się zagospodarować tą część sceny politycznej, neutralizując ją i nie dopuszczając do zajęcia samodzielnej pozycji politycznej. Obawiam się, że ta opinia jest reprezentatywna dla wszystkich innych zwolenników przyjęcia do AWS działaczy UPR, Porozumienia Polskiego i Stronnictwa Narodowego. Przy tak zdefiniowanych intencjach naszego „strategicznego partnera” koalicja byłaby niczym randka z modliszką. Lepiej dla nas pójść napiętnowaną przez Ziemkiewicza drogą „lepenizacji”. Nie dlatego, że jesteśmy butni i pewni siebie, ale ponieważ propozycja sojuszu nie jest szczera. To tylko próba zatrzymania nas, a my i tak jesteśmy spóźnieni.
Europa umiera. Dwa pokolenia niepodzielnych rządów lewicy i centroprawicy wystarczyły do ukończenia powstającego czasów od Odrodzenia dzieła destrukcji cywilizacyjnej Zachodu. Rozbudowane państwa opiekuńcze zamieniły zdobywców Tenochititlanu, Dehli i Pekinu w bandę maruderów, safanduł i mazgajów, która umie tylko rozczulać się nad własnym losem, żebrząc o kolejne dotacje, subwencje, zasiłki i zapomogi. Cóż w tym dziwnego? Takie są skutki systemu politycznego, w którym Ford ma równe prawa wyborcze z zatrudnionym w jego zakładzie Smithem, profesor ze studentem, matka z córką. Każde z nich ma do powiedzenia coś, ale przecież nie tyle samo. My tymczasem zafudnowaliśmy sobie królowanie mas, piórem żurnalistów wykreowaliśmy rząd na wiecznego podejrzanego, autorytety stawiamy pod pręgierzem opinii publicznej, a politykę z zajęcia godnego aristoi sprowadziliśmy do rangi intelektualnej prostytucji.
Proces zapaści wykracza daleko poza filigranowe i eteryczne kwestie kultury wyższej, obejmując już najprostsze siły witalne. Europa umiera w każdej rodzinie, która nie ma dzieci (albo mającej takie dzieci, że lepiej, by już wcale ich nie miała). „Stan błogosławiony” zamienił się we „wpadkę”, najczęściej będącą produktem ubocznym procesu radosnego skakania z kwiatka na kwiatek. W wyniku takich „wpadek” rodzą się wyprane z wszelkiej energii zombies, dla których życie to mozolne czołganie się w kierunku cmentarza. Sytuacja zaszła już tak daleko, że stopniowe podnoszenie się słupków w sondaży po stronie prawej i opadanie po lewej, może okazać się kosmetyczną zmianą. Rządy prawicy to za mało. One mogą tylko pomóc należycie ukierunkować aktywność społeczeństwa. Ale to społeczeństwo musi wykazywać jakąś aktywność (poza kwestiami łupieżu, zaschniętych plam i wody źródlanej „Jan III Sobieski”). Czy obecne obudzenie poczucia europejskości nie jest przypadkiem preagonalnym ocknięciem z maligny? Mam nadzieję, że nie.
Gdy nie pomogły wysublimowane dywagacje intelektualne, zachodnich Europejczyków budzą do duchowego życia proste obserwacje codzienności. Fakt, że na głównych arteriach ich metropolii już nie sposób porozumieć się ojczystym języku. Wnuki wracające z przedszkola pobite, bo koledzy wyzywali je od „białasów”. Populizm? Demagogia? Szowinizm? Nie, przerażająca prawda! We Frankfurcie n. Menem auslanderzy to 1/3 ludności, w niektórych okręgach Wiednia — 1/4. W całych Niemczech żyją 4 mln Kurdów i Turków, a we Francji 5-6 mln muzułmanów. Ci ludzie czują się w Europie gospodarzami, a autochtonów traktują jak wymierający gatunek. 32 lata temu torys Enoch Powell wygłosił w Izbie Gmin po łacinie(!) sławne przemówienie na temat napływu imigrantów do Albionu, cytując przy tym słowa Tacyta — „Jako Rzymianin przeczuwam, że Tyber przekształci się w rzekę spływającą krwią”. To zdanie zniszczyło jego karierę polityczną, bowiem dopatrzono się w nim nawoływania do waśni narodowościowych. Ćwierć wieku później nadszedł czas ich wypełnienia. W Rodezji bojówkarze Chanjeraia Hunzviego zabijają Białych farmerów i gwałcą Białe kobiety. W RPA dzieje się tak od kilku lat — choć nie sposób o tym przeczytać nigdzie oprócz drobnej prasy antysystemowej (np. „Nowy Szaniec” nr 7/99). Dłużej tego naporu nie wytrzymamy. Albo uda się nam wskrzesić w sobie ducha Rolanda, Zawiszy Czarnego i Władysława Warneńczyka, albo razem z nimi powędrujemy na śmietnik historii.