Jesteś tutaj: Publicystyka » Adrian Nikiel » HANG EM HIGH — s/t
Debiutancka płyta międzynarodowego tria HANG EM HIGH po włączeniu odtwarzacza szybko wywołuje skojarzenia z twórczością Morphine, amerykańskiego zespołu, który istniał w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Pewne zbieżności są oczywiste, już choćby dlatego, że w obu przypadkach mamy do czynienia z grupami złożonymi z trzech muzyków i z podobnym, zredukowanym do niezbędnego minimum instrumentarium. W przypadku twórców recenzowanego albumu są to: charakterystyczny, dwustrunowy bas, saxofon tenorowy i klarnet kontrabasowy oraz instrumenty perkusyjne. Być może — tego już nigdy nie sprawdzimy — HANG EM HIGH brzmi tak, jak brzmiałby zespół Morphine przeniesiony wehikułem czasu do europejskich klubów muzycznych drugiej dekady XXI wieku… Podstawowa różnica tkwi natomiast w tym, że polsko-austriacko-szwajcarskie trio ma charakter wyłącznie instrumentalny. Grupę tworzą: basista Bond, perkusista Alfred Vogel i saxofonista Lucjan Dubuis.
To oczywiście nie jest zarzut, bo tegoroczny (nagrany w styczniu „na setkę” w austriackim Bezau) debiut jest naprawdę interesujący, muzyka broni się zarówno na płycie, jak też wykonywana na żywo. Zwrot „broni się” jest zresztą daleko idącym uproszczeniem, bo — pozwolę sobie na dygresję — właśnie na żywo, podczas kwietniowego koncertu we wrocławskiej Mleczarni, zespół miażdżył ciężarem swoich kompozycyj. O ile na płycie jest pewna równowaga między wpływami jazzu i doom, na koncercie słuchacze czołowo zderzyli się z autentycznym „doomowym walcem”, wzbogaconym improwizacją i szaleństwem. Gdyby trzeba było się zdecydować, które oblicze zespołu jest ciekawsze, studyjne czy koncertowe, wybór byłby trudny.
Wewnętrzna spójność stylistyczna płyty sięga tak daleko, że gdy pozwolimy się jej wciągnąć, damy się unosić emocjom, otrzymujemy jeden, długi, wieloczęściowy utwór, który można dowolnie zapętlać. Utworów jednak jest dziesięć i — gdyby posłużyć się dość wytartą metaforą — są jak wykute z jednej kamiennej bryły. Surowe, chropowate, niepokojące, minimalistyczne, świadomie oczyszczone z potencjału komercyjnego. Ewentualnie… fragmenty mogłyby posłużyć za ścieżkę dźwiękową do horroru czy klasycznego filmu noir. Całość dobra do słuchania w środku nocy.
Ten zespół nigdy nie będzie „popularny” w mainstreamowym sensie tego określenia. Za bardzo słychać, że muzycy tworzą przede wszystkim dla siebie, komponują i grają to, co przede wszystkim im ma się spodobać, starają się wykreować własną niszę. Ich świadomym wyborem wydają się podziemne, wręcz piwniczne kluby, a nie festiwale, czy tym bardziej (uwaga: czarny humor!) stadiony, o których ostatnio w Polsce tak głośno (nie w kontekście sportu, tylko popkulturowej papki, jaka jest na nich serwowana za pieniądze zabrane podatnikom). Jest w tym wielka pasja — HANG EM HIGH zagrałby koncert, nawet gdyby muzycy byli sami na sali.
I tylko jedno budzi drobną wątpliwość: dlaczego płytę zamyka utwór pod tytułem Intro? O właśnie, to byłby dobry soundtrack do sceny filmowej z samochodem spadającym w przepaść.
Charyzmatyczny lider HANG EM HIGH, ukrywający się pod pseudonim „Bond”, to artysta, który nie boi się experymentów. Na wypadek, gdyby czytał tę recenzję, z nadzieją na kolejne nagrania podzielę się zatem skojarzeniem, że chętnie zapoznałbym się z efektami takiego experymentu twórczego, w którego ramach nowe kompozycje tria wzbogaciłby wokal pani Adrianny Styrcz. Albo gdyby zespół zwolnił tempo, zaskoczył wszystkich i sięgnął po inspiracje do legendarnej taśmy demo Necro Schizmy. Załóżmy roboczo, że nie tylko artyści, lecz również odbiorcy mają prawo do szalonych pomysłów…