Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Recenzje wrześniowe
Albumu tego słuchałem m.in. w lesie, co było dość ciekawym eksperymentem. Oto bowiem kojący, łagodny, zgoła relaksacyjny ambient splatał się niepostrzeżenie z autentycznymi dźwiękami przyrody, stając się w ten sposób muzycznym tłem w ścisłym tego słowa znaczeniu.
W istocie zresztą także i w samych kompozycjach zawarte są brzmienia pozamuzyczne, a mianowicie nagrania terenowe prawdopodobnie z pobocza jakiejś szosy. To dość oryginalne: leniwym, usypiającym pasażom syntezatorowych melodii towarzyszą wyciszone dźwięki przejeżdżających samochodów. Daje to jakiś nieokreślony nastrój zadumy, ale bynajmniej nie smutnej. Przeciwnie: to muzyka radosna, na wskroś pozytywna. Może przywoływać wspomnienia, ale raczej te dobre. Inna rzecz, że sama świadomość tego, iż wspomnienia szczęśliwych chwil nie są niczym więcej niż wspomnieniami właśnie – jest mocno deprymująca.
Ale nie wchodźmy w niepotrzebne filozofowanie. Mówiąc krótko: Cygni Vox prezentuje nam cztery urocze kawałki ambientowe, oparte na najzupełniej klasycznych patentach gatunku, a jednak jakoś chwytające za serce. Niech otulą was ciepłe, powoli i płynnie przeplatające się ze sobą plamy elektronicznych brzmień. Jesteście w brzozowej alei.
Cygni Vox – „Birch Alley. Ambient Symphony in D major”
1. Birch Alley – I, 2. Birch Alley – II, 3. Birch Alley – III, 4. Birch Alley – IV
Oto jeden z bardziej „muzycznych” materiałów wydanych pod szyldem XV Parówek. Surrealistyczne tytuły dziesięciu utworów dobrze pasują do przenikającej je atmosfery – dziwnej, onirycznej, na swój sposób może nawet tajemniczej. Komponentem muzycznym są tu brzmienia gitary akustycznej, co w tym wypadku oznacza oderwane, efemeryczne motywy quasi-melodyczne lub po prostu leniwe, niepewne i nierzadko dysonansowe brzdąkanie.
W ogóle zresztą jest w tej muzyce coś na wskroś leniwego i relaksacyjnego, przywodzącego na myśl popołudniową sjestę (hm, może gitara nadaje całości jakiś nieoczekiwanie iberyjski szlif i szyk?). Brak tu w zasadzie pasaży ofensywnych, hałaśliwych, niepokojących czy drapieżnych, choć przecież lwia część dźwięków to brzmienia szmerowe – stuknięcia, trzaski i skrzypienia.
A do tego ta gitara, stanowiąca swego rodzaju łącznik pomiędzy wszystkimi utworami, czy nawet szkielet całego przedsięwzięcia. I jest jeszcze syntezator – buczący, brzęczący, ale nie aż tak ostro jak w kompozycjach Implied Flare (innego projektu B. Kalinki). Ba, zdaje się on, podobnie jak i gitara, generować jakieś ekstrawaganckie sekwencje melodyczne, co prawda odległe od klasycznych konwencji muzycznych.
Całość oscyluje gdzieś na pograniczu wolnej improwizacji instrumentalnej, beztroskiej zabawy i lekko eksperymentalnej (ale naprawdę lekko) elektroniki. Dobrze się tego słucha (na bandcampie lub z płyty wydanej przez Bôłt Records).
XV Parówek – „Champion of the World Has No Monopoly On the Legions”, wyd. Bôłt Records 2013
1. Inferface Tropics, 2. Picnic Under the Stars, 3. Brother’s Quarrels, 4. Drifting Pieces, 5. Heart’s Medicine, 6. Nearby Navigation, 7. Hold On To It, 8. King is Approaching, 9. Confederation, 10. Dragon’s Kitchen.
Cóż tam zakisił Bartek Kalinka w swoich piwnicach? W słoiku mamy kasetę, a na kasecie ponoć „minimalistyczne pętle i drony nagrane na syntezatorze analogowym”. Istotnie, tak można to dziełko określić. Niech tylko syntezator analogowy nie kojarzy się wam z Vangelisem, Bilińskim czy ambientalnym chill outem. W rękach Kalinki, grającego tu jako Implied Flare (a więc nie pod szyldem projektu XV Parówek, czyli – jeśli można tak rzec – dzieła swego życia), urządzenie to staje się generatorem buczeń, brzęczeń, bzyczeń, czasami także pisków. O dziwo, słucha się tego względnie przyjemnie (przynajmniej z początku, potem ten typ brzmienia zaczyna nużyć). Plus za to, że nie jesteśmy atakowani żadną frontalną ścianą hałasu, a raczej muskani elektryzującymi wyładowaniami. No właśnie, bo kojarzy się to z przebiegami prądu w słupach wysokiego napięcia, trochę także z zakłóceniami radiowymi. Można też przywołać skojarzenia z bardzo wczesną, experymentalną elektroniką z lat pięćdziesiątych (vide choćby osławiony soundtrack z „Zakazanej Planety”).
I jak zwykle u tego twórcy: bez pogłosów, ech, przestrzeni i tym podobnym bajerów, jest raw i bezpośrednio. Poczciwe. Swoją drogą, jestem w stanie sobie wyobrazić, że część tych brzmień mogłaby się przydać P. Gielarkowi ze Stalowej Woli, gdyby kontynuował swoje „Syphony Bitumiczne” i chciał nas ponownie zapoznać z nocnymi rozmowami transformatorów i szaf sterowniczych.
Aha, tak naprawdę nie słuchałem tego z oryginalnego nośnika, tj. taśmy. Materiał jest już bowiem od dłuższego czasu dostępny na bandcampie XVP.
Implied Flare – „Kiszonki”, wyd. XV Parówek 2009
untitled 1 – 8
Z miesięcznym opóźnieniem zauważyłem, że taka płytka przydarzyła się Bartkowi Kalince. Materiał ukazał się bowiem 20 sierpnia (na bandcampie), nagrany został jednak nieco wcześniej, mianowicie wiosną. Sam tytuł mówi zresztą o tym dobitnie.
Nie ma wiele do pisania, bo i cóż tu pisać? Dziesięć niezatytułowanych ścieżek, na ogół krótkich (najdłuższa kompozycja trwa niespełna pięć i pół minuty). A co wewnątrz nich? Ot, dźwięki. Dźwięki klasycznie parówkowe – buczenia, brzęczenia, skrzypienia, trzaski, stuknięcia, popiskiwania, szmery. Wydaje się zresztą, że o pochodzeniu czysto syntetycznym, a nie „z natury”. Każdy utworek zbudowany jest w zasadzie wokół jednego brzmienia, jednej „barwy”, tak można to określić (np. zmieniającego się dronu albo zawiesiny szumów i świstów). Jedne są bardziej przystępne i ciekawe, inne mniej. Taka sobie kolekcja, momentami sympatyczna. Pozbierana zimną wiosną, ale do nadchodzącej jesieni też pasuje.
XV Parówek – „Zimna Wiosna”, wyd. XV Parówek 2014
1 – 10 (untitled tracks)
„Komunikacja” to jedna z solowych płyt Karla Bartosa, muzyka przez wiele lat grającego w legendarnym Kraftwerk. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci – chciałoby się rzec, albowiem estetyka recenzowanego albumu to w istocie estetyka dawnej Elektrociepłowni. Nie ma w tym zresztą nic złego, szczególnie że muzyka Bartosa wpada w ucho, cały materiał jest zaś równocześnie zróżnicowany i spójny wewnętrznie.
Można pokusić się o podejrzenie, że ten typ grania po prostu musiał zrodzić się w naszych czasach, szeroko pojętych (industrialnych czy też postindustrialnych). Oto muzyka, której źródłem, tworzywem, ale i punktem odniesienia jest świat nowoczesnej technologii i przemian przez nią indukowanych. Oczywiście to wszystko banalne i powiedziane już wiele razy przez rozmaitych krytyków i eseistów, niemniej jednak warto mieć to na uwadze.
Ciekawe jest zresztą to, że ta kraftwerkowa estetyka to właściwie retro-futuryzm, odwołujący się do czasów, gdy byle mikrokomputer był porywającą pieśnią przyszłości rodzącej się na bieżąco. Wizja ta została zresztą twórczo (ale i groteskowo) rozwinięta później przez Welle: Erdball. Silne zrytmizowanie muzyki, plastikowe, syntetyczne brzmienia, proste, sekwencyjne melodie, epatowanie vocoderem lub po prostu głosem stylizowanym na głos robota, ustawiczne powracanie do tematyki mechanizacji, digitalizacji, komputeryzacji itd. – oto fundamenty tego stylu. Sięga po nie także Karl Bartos na „Communication”.
W tego typu muzyce istotne jest – przynajmniej dla mnie – by twórca, bazujący w sumie na ograniczonej puli środków, zdołał zaserwować nam melodie mające w sobie to nieuchwytne „coś”, co często słychać np. w utworach Welle: Erdball czy modnego ostatnio gościa o pseudonimie Kavinsky. Chodzi mi o ów nastrój, w którym dynamika, szybkość i pewna zawadiackość łączy się z lekką nutką nostalgii, melancholii, chwilami nawet wzniosłości. I rzeczywiście, przynajmniej w części utworów na płycie Bartosa mamy ten właśnie klimat (vide choćby „The Camera”, „I’m the Message”, „15 Minutes of Fame”). Chwilami z kolei pojawia się też nutka drapieżności, pozorowanego napięcia („Ultraviolet”). Ogólnie – poczciwa rzecz, jeśli mogę tak powiedzieć, gdy nic nowego już nie jestem w stanie do tej recenzji wnieść.
Karl Bartos – „Communication”, wyd. Home Records / Sony 2003
1. The Camera, 2. I’m the Message, 3. 15 Minutes of Fame, 4. Reality, 5. Electronic Apeman, 6. Life, 7. Cyberspace, 8. Interview, 9. Ultraviolet, 10. Another Reality
Patent pana Wolfganga Voigta na muzykę, przynajmniej w ramach projektu Gas, prowadzonego w latach 1995-2000, był prosty, ale wykonanie nadawało mu cechy niemałej oryginalności. Pozornie bowiem mieliśmy tutaj połączenie niepokojąco wręcz banalne: rozległe, ambientowe plamy (Anglosasi nazwaliby to „layers”, „pads” lub „strings”), podbite monotonnym rytmem 4/4, zaczerpniętym wprost z estetyki rave czy też techno. Stopa basowa dudniąca przy akompaniamencie ledwo słyszalnego hi-hatu – oto i sekcja perkusyjna.
W praktyce jednak Gas z tego prostego pomysłu wydobył całkiem sporo. Kluczem jest tu brzmienie – zamglone, przybrudzone, poszarzałe, dobiegające jakby zza ściany, spod podłogi, gdzieś z daleka, może wręcz nie z tych czasów, z bliżej nieokreślonej przeszłości. Takie właśnie są owe syntezatorowe, przeciągłe plamy, przy pomocy których Voigt budował nastrój swej muzyki. Taki jest też ów elektroniczny beat, raczej kojący i po prostu nadający całości pewną strukturę, niźli taneczny czy hedonistyczny. Moje osobiste, subiektywne wrażenie jest jednak takie, że ostatecznie Gas serwuje go trochę zbyt dużo, co nadaje całości przesadną, hipnotyzującą transowość, za czym nie przepadam. Niemniej jednak ogólne założenie jest słuszne.
Klimat tej muzyki jest zasadniczo nostalgiczny, melancholijny, chwilami nieco mroczny, a kiedy indziej (rzadziej) – ciepły i łagodny. Same rozwiązania zastosowane wobec źródłowych dźwięków mógłbym (dość nieoczekiwanie) przyrównać do Arditi, Les Joyaux de la Princesse czy wczesnego Der Blutharsch. To oczywiście zupełnie inna estetyka i instrumentarium, ale komuś może to pomóc w wyobrażeniu sobie tej zgoła listopadowej mgły nad wrzosowiskami, z której wyziera muzyka Gas. Wszystko jest zatopione w tej szarości, przez co całą płytę traktować można jako jedną, zupełnie spójną brzmieniowo całość.
Gas – „Königsforst”, wyd. Mille Plateaux 1999
1 – 9 (untitled tracks)
„Talvisota” to fińska nazwa wojny zimowej, która toczyła się pomiędzy ZSRS a Finlandią na przełomie lat 1939/1940. Good Infection to rosyjski projekt industrialny niejakiego Andrzeja Pietrowa, który wziął ów temat na warsztat. Efektem jest ponad czterdziestominutowy album z muzyką lokującą się gdzieś na przecięciu dark ambientu i stylu militarnego, tu i ówdzie z domieszką bardziej srogich, zgrzytliwych dźwięków.
Nastrój oczywiście wiadomy: jak nie nostalgia i zaduma, to groza, strach i ból. W tle huczą werble i różne dziwne dźwięki, pobrzmiewają smutnawe lub drapieżne melodie fortepianu, wieją wichry – i tak dalej. Owszem, pasuje to do podjętego tematu fińsko-sowieckiego starcia, ale z uwagi na brak wokali oraz archiwalnych sampli historycznych pewno dałoby się podpiąć ten materiał pod coś innego. Tak czy inaczej: nie są to na pewno wyżyny gatunku, a cóż dopiero sztuki w ogóle, jednak można zbadać, można posłuchać. Ostatecznie to przecież za darmo i na bandcampie, czyż nie?
Good Infection – „Talvisota”
1. Karjala, 2. Infection Over Europe, 3. Sormi, 4. Motti, 5. Sky in Winter, 6. Suomi Silence, 7. Lili Pien
Odczuwalibyśmy zapewne rodzaj lekkiego zażenowania, słuchając tych piosenek, jingli i słuchowisk poza kontekstem, jaki nadaje im Vicky Bennett. W najgorszym razie potraktowalibyśmy je z przymrużeniem oka, bacząc uważnie, by ktokolwiek nie posądził nas o autentyczne zainteresowanie tym poczciwym kiczem – rodem zapewne z prowincjonalnego radia, nadającego gdzieś na osławionym Środkowym Zachodzie.
A jednak te strzępki country & western i bluegrassu, piosenki skautowskie i folkowe, fragmenty dialogów z seriali i resztki podkładów muzycznych z telewizyjnych spotów reklamowych nabierają autentycznego uroku, gdy podawane są w formie szalonego, barwnego kolażu pod szyldem People Like Us. Być może wynika to z faktu, że pani Bennett nie znęca się nad nimi w jakiś przesadny, złowieszczy sposób. Nie obawiajcie się więc, że wszystko będzie krańcowo zniekształcone, zmasakrowane i zlane w chaotyczny jazgot. Przeciwnie wręcz: choć nie brak tu (być może symulowanej) spontaniczności z nutką chaosu, to jednak całość jest zaskakująco przystępna i zabawna.
Poczciwość – to słowo, które dobrze opisuje rodzaj plądrofonii uprawianej przez People Like Us. Takie przynajmniej jest pierwsze wrażenie, bo kto wie, jaka ironia czy złośliwość się pod tym wszystkim kryje, jeśli zagłębić się w skojarzenia, tytuły, dobór próbek etc. Ale ja wolę tę najprostszą, dziecięco ufną interpretację.
People Like Us – „Fistful of Knuckles”, wyd. Caciocavallo 2000
1. Hi There, 2. She’ll Be…, 3. Morning, Pearo, 4. Lullablip with Handjob, 5. My Son Jim, 6. Ursula Fährt Horse Riding, 7. Doo Dah Tango, 8. Just A Minute, 9. Music Alone, 10. Oh No, 11. Arkinsaw Explorer, 12. Grandma Song, 13. Fun, 14. A Place Like This, 15. Oompah Pumpah, 16. Oh! Susannah, 17. Clippa Cloppa, 18. Old Cow Whoopee, 19. Wiener Schnitzels, 20. Thank You, 21. Bitter Edges
Oto album niejakiego Geralda Donalda, udzielającego się też w takich projektach jak Drexciya, Japanese Telecom czy Dopplereffekt – oraz wielu innych. Na „Bezprzewodowy Internet” natrafiłem przypadkiem na YouTube, gdzie zapewne wyświetlił się jako coś nominalnie powiązanego z czymś innym, czego właśnie słuchałem.
Cóż tu dużo mówić: pod wieloma względami urzekający materiał, w każdym razie z perspektywy kogoś takiego jak ja, kto stosunkowo rzadko słucha muzyki z tego gatunku i nie jest w niej przesadnie oblatany. Powiedzmy, że to dość ascetyczne, robotyczne electro, w zasadzie bez wokali (pojawiają się one głównie w pierwszym tracku, gdzie możemy wysłuchać wykładu na temat bezprzewodowego Internetu i jego przyszłości). Rzecz chwilami przypomina stare utwory Kraftwerk (w rodzaju „The Robots” czy „Music Non Stop”), choć to zapewne bardzo ogólne porównanie – typowe dla laika w tej dziedzinie.
Proste, ale w pewien sposób nastrojowe, wkręcające motywy melodyczne (i basowe) idealnie kojarzą się z „technologiczno-informatycznymi” tytułami utworów i całą tematyką. W istocie można odnieść wrażenie – zwłaszcza jeśli uwzględnimy okładkę albumu – że nasz dzielny artysta postanowił spojrzeć z lotu ptaka na świat hi-tech, elektronicznego obiegu informacji i globalnej wioski. Trochę może to przywodzić na myśl „Die Wunderwelt der Technik” Welle: Erdball czy niektóre albumy Cyclotimii – ale mówię tu o samej koncepcji, a nie o rozwiązaniach muzycznych.
Materiał, choć prosty, jest jednak dość zróżnicowany – chwilami melodie wprawiają w nastrój zgoła refleksyjny („The Analyst”, „Illuminated Displays”, „P2101V”, „Wireless Internet”), kiedy indziej w muzyce budzi się napięcie, a nawet rodzaj odhumanizowanej drapieżności (te fragmenty, a jest ich sporo, podobają mi się mniej, ale być może to kwestia nastawienia).
Arpanet – „Wireless Internet”, wyd. Record Makers 2002
1. The Analyst, 2. Illuminated Displays, 3. I-Mode, 4. Wireframe Images, 5. P2101V, 6. NTT DoCoMo, 7. Software Version, 8. Devoid of Wires, 9. Wireless Internet