Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Wolny rynek i bieżące uwarunkowania
Wśród zwolenników wolnego rynku – począwszy od liberalnych (gospodarczo) konserwatystów, aż po anarchokapitalistów różnych odcieni – bardzo często spotkać można się z pewnym irytującym sposobem myślenia o pracownikach i pracodawcach. Mam tu na myśli podejście będące wyrazem pewnej niekonsekwencji w ocenie panującego nam miłościwie ustroju, który jest – jak wiemy – w rażący sposób odległy od libertariańskiego ideału.
O co chodzi? Otóż wspomniani wolnorynkowcy co prawda krytykują (słusznie przecież!) absurdy i ograniczenia systemu socjalistycznego, piętnują nadużycia rządowej biurokracji oraz ujawniają skalę rządowego złodziejstwa i marnotrawstwa, ale jednocześnie przejawiają tendencję do traktowania swoich bliźnich (pojętych zarówno jako jednostki, jak i jako grupy społeczne) tak, jakbyśmy już teraz funkcjonowali w utopii własności prywatnej i nieskrępowanego handlu.
W czym przejawia się opisywane przeze mnie zjawisko? Cóż, o przykłady nietrudno. Pierwszy z brzegu to odwieczne u miłośników wolnego rynku przeświadczenie, że ci, którzy w jakikolwiek sposób korzystają z pomocy społecznej lub jakichkolwiek innych świadczeń państwowych (np. stypendiów dla studentów itd.) – to banda leni, nierobów i darmozjadów, żerujących na pieniądzach podatnika. Wyjaśnijmy na początek, że moim celem nie jest oczywiście obrona systemu państwa opiekuńczego – w żadnym razie! Uważam jednak, że jeśli państwo zaburza swoim działaniem potencjalny ład wolnorynkowy – to przecież zmienia tym samym także okoliczności, w których działają jednostki. Na przykład korzystanie przez osobę bezrobotną czy ubogą z pieniędzy zgromadzonych w budżecie może być postrzegane jako desperacka próba wyrwania z kasy Lewiatana przynajmniej części funduszy, jakie wspomniana osoba wpłacała do niej we wcześniejszych czasach – gdy np. pracowała. Mało tego, nie chodzi tylko o pracę – wszyscy przecież kupujemy towary… i wszyscy płacimy rozliczne podatki pośrednie, którymi są one obciążone – VAT, akcyzę itd. W panującym systemie niepodobna oczywiście ocenić, czy uprzednio wprowadziliśmy do systemu więcej, niż obecnie (jako biorcy określonych świadczeń) z niego pobieramy, ale to przecież nie jest naszą winą. Prawda jest taka, że znajdujemy się w sytuacji ludzi, którym ktoś kiedyś zabrał pewną ilość dóbr, które następnie zmieszał z dobrami tysięcy i milionów innych ludzi, a dziś rozdaje nam stosy z tego ochłapu. Brać czy nie brać? Cóż, mimo wszystko nie śmiem potępiać tych, którzy „jak dają, to biorą”.
Ale nie chodzi tylko o moralny aspekt brania zasiłków. Ważniejszy jest tu problem mentalności niektórych wolnorynkowców. Skutkiem odruchowego myślenia o współczesnych uwarunkowaniach tak, jak o uwarunkowaniach czystego rynku, jest przekonanie, że ci, którzy nie mają pracy lub narzekają na zbyt niskie płace i kiepskie warunki – to hołota, wydrwigrosze, nieudacznicy, chodzące porażki życiowe. Dzielni wolnorynkowcy (zazwyczaj ci, którym się – przynajmniej w ich opinii – wystarczająco dobrze powiodło) ciskają gromy pod adresem nierobów i „roszczeniowców”. Nie masz pracy? Zawsze możesz założyć własną firmę! - jak zwykli doradzać swego czasu niektórzy bywalcy forum narodowiec.com.pl innym forumowiczom. A w ogóle to pracy jest pełno, tylko trzeba chcieć, a nie roić o niebieskich migdałach i domagać się nie wiadomo czego! – to również możemy usłyszeć. Nie podoba się na kasie w markecie, nie podoba się na telefonie? To się zwolnij i poszukaj czegoś lepszego, nikt ci nie broni! – głosi inne, popularne wyjaśnienie. A poza tym oczywiście (tradycyjnie): Trzeba było studiować coś sensowniejszego!, Widocznie tyle twoja praca jest dla innych warta, nie istnieje coś takiego jak „sprawiedliwa” cena, Nie pieprz, że nie ma alternatywy, przecież nikt cię do niczego nie zmusza! – i tak dalej. Zaznaczmy, że w realiach wolnego rynku, a więc w sytuacji, w której wszystkie możliwości są otwarte – te stwierdzenia niewątpliwie miałyby wiele sensu. Okoliczności są jednak zaburzone! Skoro wspomniani wolnorynkowcy zdają sobie z tego sprawę – bo sami przecież są na pierwszej linii walki z podatkami, biurokracją, przepisami itd. – to czy nie potrafią dojść do wniosku, że pozycja i sytuacja rozmaitych bezrobotnych czy „prekariuszy” (tj. nisko opłacanych młodych ludzi, skaczących od stażu do praktyk, od „zlecenia” do „dzieła”) – jest w dużej mierze konsekwencją panującego systemu? Trudno przecież powiedzieć z czystym sumieniem, że przy obecnych podatkach, składkach i przepisach mamy – przykładowo – autentyczny wybór w kwestii tego, gdzie i jak pracować. Pewną hipokryzją trąci zatem twierdzenie, że czysto formalna możliwość (bo przecież istotnie nikt nie posyła nas do nędznej pracy pod bezpośrednim przymusem) jest tożsama z wyborem takim samym, jak ten w warunkach pełnej swobody. Fakt, że niektórym jednostkom udaje się „wygrać życie” (zawodowe) w realiach tego systemu, nie jest tu dobrym kontrprzykładem, bo w grę wchodzą przecież rozmaite czynniki – nawet takie, jak łut szczęścia. To, że pewnej grupie udaje się w miarę bezkolizyjnie przejechać trasę slalomu pełnego utrudnień stawianych nam przez państwo, nie dowodzi jeszcze tego, że „każdy może, wystarczy tylko się postarać”. Gdyby rzeczywiście tak było, to po cóż mielibyśmy w ogóle krytykować obecny system, a tym bardziej — podejmować walkę o jego zmianę? Skoro (rzekomo) przegrywają tylko ci, którzy sami się o to proszą — to cóż nieuczciwego jest w aktualnie panującym porządku?
W ostatnich miesiącach w mainstreamowej prasie bardzo modne stało się szydzenie z „roszczeniowo nastawionej studenterii”, która to „nic nie potrafi”, „na niczym się nie zna”, „pokończyła jakieś daremne kierunki”, a teraz „chce nie wiadomo czego”. Znamienne: te same media, które przez lata mamiły „młodych, kształcących się” fotkami uśmiechniętych menedżerów i opowieściami o „komunikacji społecznej” czy „marketingu i zarządzaniu” oraz konieczności „uczenia się” – dziś próbują całkowicie przerzucić ciężar kryzysu na barki „leniwych absolwentów o rozbudzonych ambicjach”. Oczywiście: to prawda, że „jak jest zima, to jest zimno” – i nic na to nie poradzimy, trzeba próbować dostosować się do panujących warunków i w nich działać. Trzeba zakasać rękawy, pracować więcej, być może zarabiać mniej lub robić rzeczy niekoniecznie „fajne”. Trudno, tak po prostu jest. Błędem jest jednak przedstawianie takiej sytuacji jako pewnej normy i sugerowanie, że jeśli komuś nie powiodło się w takich uwarunkowaniach, to jest to „tylko i wyłącznie jego wina”, bo przecież każdy „może wybierać” i starać się.
Na koniec chciałbym uściślić, że w żadnym razie nie jest moim celem obrona postulatów socjalistycznych i redystrybucyjnych, jakie często wysuwają osoby pokrzywdzone przez panujący system. To fakt, że często nie rozpoznają one przyczyn swojej sytuacji, sprowadzając całą rzecz do wizji „złego kapitalisty”, który „mógłby dawać trzy razy tyle”, a nie daje, „bo jest kanalią”. Osoby takie często nie dostrzegają tego, że być może ów „kapitalista-prywaciarz” balansuje nieustannie na granicy opłacalności i zamiast spędzać wakacje na Hawajach, spędza noce na wypełnianiu ton urzędowych papierków. Nie widzą także, że nawet jeśli ów kapitalista faktycznie jest podły i bezlitosny, to przecież ma taką możliwość z uwagi na ograniczanie przez państwo (pośrednio i bezpośrednio) wolnej konkurencji między przedsiębiorcami. To wszystko nie jest jednak tematem tych rozważań – w niniejszym szkicu chciałem, nieco nietypowo wśród wolnorynkowców, podejść do tematu od drugiej strony. A więc, panowie mądrzy – na przyszłość ostrożnie z szafowaniem epitetami typu „lenie”, „nieudacznicy”, „roszczeniowe darmozjady” itd.