Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Sacrum i architektura rzeczywistości

Sacrum i architektura rzeczywistości

Adam Tomasz Witczak

W ostateczności różnica pomiędzy człowiekiem tradycji, człowiekiem autentycznie religijnym a człowiekiem współczesnym czy też nowoczesnym zasadza się na tym, iż ten pierwszy ma naturalną, zgoła odruchową zdolność do poruszania się w tym specyficznym wymiarze ludzkiego życia, jakim jest sfera sacrum.

Oczywiście wiemy od Oliwiera Messiaena, że „nie ma prawdziwej muzyki świeckiej ani prawdziwej muzyki świętej, lecz jedynie rzeczywistość widziana z dwóch różnych stron” – ale w takim razie możemy po prostu mówić, jeżeli tak będzie wygodniej, o umiejętności oglądania rzeczywistości od strony sacrum.

Co ciekawe, zarysowanej na początku różnicy (nawet jeśli jest ona tylko uproszczeniem) nie należy utożsamiać z dychotomią wierzący – niewierzący czy nawet pobożni – obojętni. W dzisiejszych czasach spotkać można wielu ludzi, którzy niewątpliwie wierzą w Boga, a nawet praktykują konkretną ścieżkę religijną, a mimo tego nijak nie dałoby się ich przypisać do kategorii człowieka tradycji (w rozumieniu autorów takich jak choćby Mircza Eliade). Mało tego: ludźmi tradycji niekoniecznie są nawet świadomi tradycjonaliści – niezależnie od tego, czy mówimy o integrystach w łonie danego wyznania, czy o tradycjonalistach „ponadkonfesyjnych”. W przypadku wielu z nich przylgnięcie do sakralnego obrazu świata jest trochę sztuczne, może nawet wymuszone, wynika z pewnej racjonalnej decyzji, jest wreszcie czymś, na co osoby te są w stanie spoglądać z dystansem, z zewnątrz. Tymczasem dla człowieka przednowoczesnego, a więc w pełni tradycyjnego, spoglądanie na świat przez pryzmat sacrum jest czymś oczywistym, wpojonym od małego, instynktownie przychodzącym na myśl, często wręcz nieuświadomionym. Aborygen w Australii, kultywujący obrzędy dane przez mitycznych przodków w Czasie Snu, nie wie przecież, że reprezentuje „mentalność przednowoczesną” czy „mityczną wizję rzeczywistości” – chyba że zapisał się na uniwersytet założony przez przedstawicieli cywilizacji nowoczesnej. Nierzadko jednak taki krok będzie niczym zerwanie jabłka z zakazanego rajskiego drzewa.

Ale czym właściwie jest ta sfera sacrum? Ogólnie biorąc, na rzeczywistość i nasze życie spoglądamy zawsze z kilku czy kilkunastu podstawowych punktów widzenia. Albo też: ma ona kilka różnych wymiarów. Dla przykładu, istnieje wymiar gospodarczy: produkcja żywności, odzieży i wszelkich innych dóbr. Istnieje wymiar polityczny, a więc poziom, na którym rozpoznajemy wrogów i przyjaciół publicznych, organizujemy się we wspólnoty, dbamy (lub nie) o dobro wspólne, toczymy kolektywne konflikty. Jest też miejsce dla nauki, która pozwala nam poznawać świat (zarówno materialny, jak i idealny, vide matematyka), oraz dla sztuki. Ta ostatnia zaspokaja nasze potrzeby estetyczne, przez co należy rozumieć osiąganie pewnej szczególnej przyjemności i poczucia spełnienia na poziomie emocjonalnym, a po części i fizycznym. Wielu powiedziałoby nawet, że sztuka zaspokaja potrzeby duchowe. Takie postawienie sprawy nie jest samo w sobie niczym złym, jakkolwiek pojęć „ducha” i „duchowości” nierzadko nadużywa się w tym kontekście. Mniejsza jednak o to, przejdźmy do sfery religii, sfery sacrum.

Otóż dla człowieka tradycyjnego jest to po prostu odrębny, szczególny, inny wymiar życia i całej rzeczywistości – albo też specyficzny sposób spoglądania na nią. W istocie sposób ten jest priorytetowy względem innych, ale o tym za chwilę. Na razie istotne jest dla nas to, że dla człowieka tradycyjnego wymiar ten w zasadzie nie jest redukowalny do innych. To znaczy: ma wartość samą w sobie. Oczywiście, nierzadko prości ludzie, zwłaszcza w religiach pogańskich, a przynajmniej, gdy są one w fazie moralnego i doktrynalnego rozkładu, traktują sferę sacrum ściśle użytkowo, licząc na banalne korzyści doczesne w zamian za ofiary i modły. Jest to raczej myślenie magiczne, ale jeśli spojrzymy pod powierzchnię, to przekonamy się, że myślenie takie pokonywano wszędzie tam, gdzie na bazie religii wykwitła głębsza metafizyka. Co więcej, nawet prości ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że to wszystko nie jest takie proste – i że wiele działań na płaszczyźnie sacrum albo nie daje automatycznie namacalnych skutków, albo nawet nie ma ich dawać i nie temu służy.

Ta nieredukowalność nie powinna nas zaskakiwać. Dlaczego miałaby? Czy gospodarkę uzasadniamy poprzez sztukę? Czy upieramy się, że sztuka jest funkcją gospodarki? Czy twierdzimy, iż nauka powstała, by służyć polityce? Czy może twierdzimy, iż polityka w ostatecznym rozrachunku sprowadza się do gospodarki lub nauki? Oczywiście nie (jakkolwiek istnieją takie redukcjonistyczne teorie – niemniej nie trzeba ich podzielać i zresztą mało kto upiera się, iż stanowią one jedyne możliwe wyjaśnienia obserwowanych zjawisk). Zadziwiające więc, że tak łatwo przychodzi nam uzasadnianie religii poprzez sprowadzanie jej do tych innych wymiarów: religia jako narzędzie kontroli politycznej, religia jako pretekst do uniesień estetycznych etc. Naturalnie szczegółowe omówienie tego zagadnienia wykraczałoby poza ramy niniejszego, krótkiego przecież artykułu. Dość powiedzieć, że wielu myślicieli – jak choćby Eliade czy Rudolf Otto – w rozmaity sposób uzasadniało ową nieredukowalność, analizując zarówno doktryny, jak i ich ewolucję w historii.

Jeśli mówimy o działaniach na płaszczyźnie sacrum, to mamy oczywiście na myśli rytuał, mit i symbol. Z perspektywy człowieka otwartego na sacrum rzeczywistość jest jakby wielką budowlą, w której istnieją komponent fizyczny i komponent duchowy, a oba łączą się w skomplikowaną konstrukcję architektoniczną. Widać to w rozmaitych starożytnych kosmologiach tudzież w analizach rzeczywistości niebiańskiej (chóry anielskie u Dionizego Areopagity). W szczególności rzeczywistość materialna odzwierciedla w pewien (niedoskonały) sposób plan duchowy, a działania podejmowane w życiu codziennym pozwalają na współuczestniczenie w wymiarze metafizycznym. Ten sposób myślenia jest zupełnie obcy człowiekowi współczesnemu, dla którego rzeczywistość w zasadzie nie ma jakiegoś szczególnego sensu. A jeśli nawet ma, jeśli nawet ów współczesny człowiek jest „wierzący” i zakłada istnienie Opatrzności, to i tak należy ten sens ściśle oddzielić od innych płaszczyzn postrzegania świata: stąd w nowożytności po prostu nie wolno wplatać metafizyki do science albo przenosić perspektywy religijnej na grunt polityczny.

Ks. Jerzy Grześkowiak, zresztą daleki tak od integryzmu katolickiego, jak i od tradycjonalizmu w sensie, nazwijmy to, „eliadowskim”, trafnie opisuje różnicę pomiędzy tradycyjnym i współczesnym postrzeganiem świata:

Człowiek starożytny wszędzie w całej rzeczywistości odnajdywał symbole bóstwa. Myśląc kategoriami metafizycznymi, we wszystkich rzeczach na podstawie analogii odkrywał ślady świata duchowego i Transcendencji. Natomiast człowiek ery technicznej całą otaczającą go rzeczywistość ujmuje tylko racjonalnie i funkcjonalnie. Charakterystyczną cechą tzw. mentalności technicznej jest ujmowanie i wartościowanie wszystkich zjawisk w kategoriach użyteczności i skuteczności. Nie ma dziś zrozumienia dla spraw, które nie przynoszą bezpośrednio korzyści, a tym bardziej dla zagadnień metafizycznych. Postawę wyrażającą się w pytaniu „dlaczego?” wyparła postawa pozytywistyczna stawiająca na pierwszym miejscu pytanie „jak?” i „co mi to da?”. Człowiek dziś nie chce już wmyślać się w rzeczy, lecz pragnie je mieć i używać. Dawniej zdawano sobie sprawę, że każda rzecz coś „mówi”, że wyraża jakiś apel, zobowiązanie. (…) Fakty materialne traktowano jako przekaźniki poselstwa międzyosobowego.1

Nawet jeśli ten obraz „człowieka starożytnego” jest nieco wyidealizowany, to jednak istota dychotomii została oddana właściwie. Jednym z kluczowych pojęć jest tu np. symbol. Dla człowieka starożytnego esencjonalne było posługiwanie się symbolami – przy czym znaki owe były nie tylko skrótami myślowymi, jak dziś „gołąbek pokoju”. Były raczej łącznikami z rzeczywistością metafizyczną, nawet jeśli łączność ta bardziej niż przez ratio odbywała się przez gnozę i intuicję (ale niekoniecznie przez emocje i sentymenty, nie mylmy tych rzeczy). Kardynał Jan Daniélou2 w swoim epitafium dla Renata Guénona pisał tak:

Nauka powiększa wymiary klatki, w której uwięziony jest umysł człowieka, ale nawet cała nauka świata nie wyzwoli człowieka z niej. Ale przy intuicyjnym postrzeganiu symbolizmu umysł wydostaje się z rzeczywistości materialnej, aby dotknąć innej rzeczywistości, zewnętrznej: to jest powiększenie, uwznioślenie ducha.3

Oczywiście trzeba te różne oglądy rzeczywistości stosować właściwie: to inna sprawa. Dla przykładu, tak jak współczesny człowiek jest ślepy na metafizykę, tak i niektórzy niewcześni odtwórcy myślenia tradycyjnego zatracają różnicę pomiędzy poziomem duchowym a poziomem materialnym i próbują (w sposób na ogół nieudolny) przenosić kategorie mityczne na historię, geografię czy kosmologię. Stąd biorą się ci, którzy literalnie wierzą, że Ziemia nie tylko jest, ale wręcz musi być nieruchoma i położona w geograficznym centrum Wszechświata, bo inna jej pozycja rzekomo kłóciłaby się z metafizyczną prawdą o powołaniu człowieka i jego roli jako korony stworzenia. Inni sądzą z kolei, że takim zgrzytem na linii przyrodzoność – transcendencja byłaby już sama kulistość Ziemi. Należy być ostrożnym przy tego rodzaju teoriach: dość niedorzecznym pogaństwem i czarownictwem byłaby próba rekonstrukcji chemii na podstawie teorii żywiołów, podobnie jak analizowanie odległości między obiektami kosmicznymi (a tym bardziej sensu wydarzeń historycznych) na podstawie numerologicznych rozważań gematrii.

Wróćmy do symboli. Uwagi podobne do tych, które już cytowaliśmy, poczynił także Jan Hani w swojej wybitnej Symbolice świątyni chrześcijańskiej. Przytoczmy dłuższy fragment:

Chodzi o to, że dzisiejsza mentalność nie dysponuje takimi wyobrażeniami kosmologicznymi, które pozwoliłyby uchwycić te postacie symboli, brak nam odpowiedniego „obrazu świata” czy „systemu świata”, jak by powiedział Duhem. Człowiekowi współczesnemu świat jawi się jako zlepek zjawisk, podczas gdy dla człowieka tradycyjnego – na Zachodzie mniej więcej do czasów Kartezjusza – świat stanowił organizm harmonijny i zhierarchizowany, którego chrześcijańską formułę znajdujemy u Dionizego Areopagity, a ten z kolei odsyła nas do Platona. Współczesna koncepcja świata jest czysto kwantytatywna, świat jest postrzegany jako energia i materia produkująca zjawiska, a w konsekwencji „klucz” do świata pozostaje nieosiągalny. Nauka współczesna wyczerpuje się w odkryciach, niewątpliwie spektakularnych, które jednak nie dają nadziei na prawdziwe wyjaśnienie rzeczywistości. 

W koncepcji tradycyjnej – jakościowej – w mniejszym stopniu bierze się pod uwagę zjawiska siły i materii, w większym natomiast stopniu uwzględnia się wewnętrzną strukturę świata, jego duchową architektonikę, wywiedzioną z metafizyki, przede wszystkim Platona, podjętej i przyswojonej przez pierwszych Ojców Kościoła. W tej ostatniej wizji świata, czyli kosmologii, quasi duchowa jedność wszystkich części Kosmosu pozwala odkryć analogie i odpowiedniości między poszczególnymi jego elementami, a następnie między owymi elementami oraz ich ontologicznym modelem, który znajduje się w Bogu i według którego Bóg je stworzył, urzeczywistnił w porządku przestrzenno-czasowym. Na tym opiera się symbolika kosmologiczna, rozwijająca się na dwu hierarchicznych poziomach: symboliki części wobec całości wszechświata oraz – na planie wyższym – symboliki universum i jego części wobec świata boskiego. „Każda rzecz w każdej ze swych właściwości – pisze św. Bonawentura – ukazuje boską Mądrość i ten, kto pozna te właściwości bytów, zobaczy Ją jasno. Wszystkie stworzenia świata widzialnego prowadzą nas do Boga: bo są one cieniem, wizerunkiem, śladem, obrazem, przedstawieniem Przedwiecznego, Mądrości, najwyższej Zasady wszystkiego; są obrazem Źródła i Światła, wiecznej Pełni, suwerennego Archetypu: są znakami danymi nam przez samego Boga”.

(…)

Dla człowieka tradycyjnego, uczestniczącego całym swoim jestestwem we wszechświecie organicznym i hierarchicznym, ta sytuacja nie przedstawiała żadnej trudności: symbole kosmologiczne – klucz do symboli teologicznych – przyjmował on jako obecne i oczywiste, jakkolwiek niemal zawsze implicite, w wytworach sztuki. Dla człowieka współczesnego już one nie istnieją i należy je dla niego ożywić.4

Widzimy więc, że dla człowieka tradycyjnego współczesny mieszkaniec Zachodu jest tak jakby pozbawiony pewnego zmysłu, ślepy na oczywiste doświadczenie sacrum. Z drugiej strony, ów człowiek nowoczesny ma jednak, przynajmniej potencjalnie, wszelkie narzędzia niezbędne do tego, by się otworzyć: posiada ciało, duszę i pneumę. Stąd też jego ignorancja jest częściowo zawiniona, a w każdym razie – naprawialna.

Wydaje się to aroganckie, ale wyobraźmy sobie, że spotkalibyśmy kogoś, kto jest absolutnie nieczuły na muzykę (lub sztukę w ogólności). Kogoś, dla kogo ów wymiar rzeczywistości w ogóle nie istnieje, kto demonstracyjnie upiera się, że oglądanie figur wymalowanych farbami naniesionymi na płótno jest czymś frontalnie niedorzecznym, podobnie zresztą jak słuchanie abstrakcyjnych kompozycji dźwiękowych wygrywanych za pomocą dziwnych urządzeń (takich jak skrzypce) czy śledzenie poczynań ludzi udających na deskach scenicznych, że są kimś innym, niż są naprawdę. Do tej listy człowiek ów dorzuciłby jeszcze np. czytanie o przygodach wymyślonych postaci, a szczególne ostrze swej krytyki wymierzyłby w pomysł stylizowania języka w nietypowy, niecodzienny sposób na potrzeby czegoś, co my nazywamy „poezją”, a co dla niego jest nonsensem niedającym żadnego pożytku. Niewątpliwie taka osoba wydałaby się nam przypadkiem bardzo smutnym, pozbawionym jakiejś elementarnej wrażliwości. Trudno byłoby nam z nią polemizować, bo prędzej czy później musielibyśmy niczym w owej słabej powiastce Witolda Gombrowicza zapewniać naszego rozmówcę, że ta czy inna rzecz „zachwyca”. Byłoby to dla nas irytujące – zwłaszcza zaś, gdybyśmy mieli podstawy sądzić, iż postawa tej osoby nie wynika tak naprawdę z jakiegoś fizycznego upośledzenia, ale z przyjętej arbitralnie ideologii, z pewnego zacietrzewienia.

Otóż bardzo podobnie z perspektywy człowieka tradycyjnego prezentuje się człowiek współczesny, zwłaszcza ateista czy agnostyk, ale niekoniecznie nawet. Jest on kimś, kto nie dostrzega elementarnych sensów i porządków, widocznych w rzeczywistości materialnej; i kimś, kto nie rozpoznaje podstawowych struktur na planie metafizycznym, który to plan zresztą z założenia neguje. By posłużyć się analogią matematyczną (to oczywiście tylko analogia!): człowiek tradycji jest jak matematyk, który (lepiej lub gorzej, ale jednak) w zastanym materiale rozpoznaje zawieranie się jednych zbiorów w drugich, relacje między ich elementami, szczególne klasy funkcji, rozmaite struktury algebraiczne i ich własności topologiczne; człowiek współczesny jest jak ktoś, kto widzi jedynie przypadkowe, oderwane od siebie punkty czy liczby – a nawet jeśli lokalnie dostrzega jakieś zależności, to za nic w świecie nie chce przyznać, iż może to wynikać z pewnych bardzo ogólnych zasad, przenikających całość rzeczy.

Wszystkie te uwagi można jednak w pewien sposób skontrować. Być może bowiem sfera religijna, sfera sacrum jest jakimś odrębnym wymiarem rzeczywistości czy choćby sposobem jej postrzegania – ale czy ten wymiar do czegoś służy? Powiedzieliśmy bowiem, iż ma on wartość samą w sobie, po czym zasugerowaliśmy, że podobnie myślimy o polityce czy gospodarce. Ostatecznie jednak polityka, gospodarka, nauka czy sztuka sprowadzalne są do pewnych poziomów tak bardzo intuicyjnych, że niemal aksjomatycznych: traktowanych przez większość z nas jako nieusuwalne, konieczne i oczywiste. Dla przykładu, gospodarka w ostatecznym rozrachunku służy bardzo prostej kwestii przetrwania: musimy coś jeść, musimy gdzieś mieszkać i na ogół potrzebujemy też ubrań, by nie zginąć. Z polityką jest podobnie: aby przeżyć, aby nie egzystować w chaosie, łączymy się we wspólnoty i przyjmujemy pewne prawa rządzące tymi wspólnotami. Sztuka koi nasz ból, uwzniośla nas, a w najgorszym razie – mile łechce, co jest po prostu miłe. Nauka albo zaspokaja nasze ambicje (racjonalne czy nie), albo służy w pośredni sposób np. gospodarce. Żadnego z tych wymiarów rzeczywistości nie uprawiamy więc wyłącznie dla niego samego, trudno byłoby nam sobie nawet wyobrazić, co miałoby to znaczyć. Oczywiście powyższe rozumowanie da się prosto obalić, mianowicie poprzez skrajny sceptycyzm: moglibyśmy zapytać, dlaczego właściwie chcemy przetrwać, dlaczego wolimy żyć, niż umrzeć z głodu i zimna, albo czemu miłe uczucia miałyby być lepsze od niemiłych? Ten sceptycyzm na poziomie rezolutnego, ale rozkapryszonego siedmiolatka pozwolimy sobie jednak pominąć, bo – jak wiadomo – bez aksjomatów nigdzie się nie dojdzie.

Zatem – jaki jest sens wykonywania czynności w sferze sacrum? Co daje nam modlitwa, co daje nam rytuał, jaka mądrość płynie z mitów, czemu służy spoglądanie na rzeczywistość poprzez pryzmat drabiny bytów, epatowanie diagramami sfer niebieskich, ozdabianie ścian symbolami teologicznymi i kosmologicznymi czy budowanie kościołów według licznych zasad świętej geometrii? Skoro nie chodzi literalnie o wyproszenie u bogów deszczu czy prezentów pod choinkę, skoro mamy prawo sądzić, iż Słońce wzejdzie jutro nawet, jeśli dziś nie wyrwiemy serc kilkuset nieszczęśnikom5, to po co robić to wszystko?

W jednym z cytatów, które zamieściliśmy w tym tekście, pojawiła się sugestia, iż człowiek współczesny patrzy na wszystko z perspektywy korzyści praktycznej. Kontekst tego był jasny, trzeba jednak odnotować pewien (pozorny) paradoks. Posłużmy się kolejnym fragmentem, tym razem z Anandy Coomaraswamy, indyjskiego metafizyka, geologa i historyka sztuki tradycyjnej: „Metafizyka różni się od filozofii także i tym, że ma czysto praktyczny cel”6. Tym celem, dopowiedzmy, jest – ujmując rzecz najbardziej ogólnie – wyzwolenie człowieka i jego powrót do Boga, do Absolutu, do ostatecznego porządku rzeczy. To wyzwolenie postrzegać można co najmniej na dwóch poziomach: pierwszy jest doczesny, drugi pozagrobowy. Na tym pierwszym chodzi o to, by w miarę możliwości uniezależnić swoją stronę duchową od atakujących ją z każdej strony skalań psychicznych i fizycznych. Z tego powodu religie kładą tak duży nacisk na rozmaite praktyki rytualne oraz ascetyczne (np. postne), ćwiczące tężyznę fizyczną, wolę, spokój czy nawet świętą obojętność. Chodzi o to, by dotrzeć do pneumy, do owej „iskierki duszy”, opisywanej przez Eckharta, do natury Buddy, skrytej niczym jądro Jowisza pod burzą nieustannych rozproszeń. Już samo to daje inną perspektywę na rzeczywistość, co zresztą widać w spokoju i wielkoduszności, które emanują ze świętych mężów. Jakub Cutsinger, prawosławny religioznawca, zwykł wspominać, że w obecności Marcina Lingsa7 po prostu można było uwierzyć w Boga.

Poziom drugi, a właściwie drugi etap – to ten pozagrobowy. Jest nim zbawienie duszy, a zatem wyzwolenie ostateczne, do którego to doczesne jest jedynie wstępem. Wstępem wszelako koniecznym, a do tego wymagającym właściwej intencji (nie chodzi bowiem o to, by ćwiczyć się w ascezie jedynie dla czczego ekscytowania się uzyskaną w ten sposób odpornością psychofizyczną). Ponieważ wierzy się8, iż rytuały, mity i symbole faktycznie umożliwiają kontakt z rzeczywistością pozadoczesną9, a nawet w pewnym sensie czy zakresie operują w tej rzeczywistości, to logiczną konsekwencją jest ich wypełnianie (przy równoczesnym wypełnianiu nakazów moralnych). W ten sposób realizuje się powołanie i odzwierciedla wzorzec zapisany nie tyle nawet u zarania dziejów, ile poza czasem (w Czasie Snu).

Rzecz jasna, scenariusz zbawienia kontrastowany jest przez scenariusz potępienia, a więc pozostania w obszarze ignorancji i powtarzania się owych skalań, o których była mowa. Niewątpliwie w obliczu tego „kurs na zbawienie” zdaje się czymś oczywistym. Z drugiej strony, nawet jeżeli pominiemy grozę kary wiecznej, to i tak tropem dla osoby niereligijnej powinno być samo to, że rzeczywistość doczesna, w tym nasze życie (fizyczne, emocjonalne etc.), jest pod wieloma względami niedoskonała i męcząca. W tym sensie droga religii, medytacji i kontemplacji10 jest zupełnie zrozumiała i wręcz praktyczna. Trzeba jednak pamiętać, że z perspektywy człowieka tradycyjnego droga ta jest w ostatecznym rozrachunku duchowa i tak należy rozumieć tę „praktyczność” – nie zaś jako zestaw ćwiczeń poprawiających koncentrację i dających odporność na głód. To wyzwolenie, o którym mowa, jest nie tylko wyzwoleniem z materialnych i emocjonalnych niedoskonałości, ale i z ignorancji. Odrębną kwestią, której nie będziemy tu dyskutować, jest przekazywalność doświadczenia o tym wyzwoleniu. Wydaje się, że pomimo całej apologetyki myślenia w kategoriach religijnych, uprawianej przez Greków, chrześcijan czy Hindusów, ostateczne przejście wymaga aktu woli, samodzielnego przekonania się – ale nie na zasadzie „sprawdzania” (jak jeden ze współczesnych nowych ateistów, który etapami „praktykował” kilka religii po kolei), lecz raczej pragnienia i zaufania. Czy dla mistyka lub choćby człowieka tradycyjnego świat jest inny niż dla mechanicznego materialisty? W pewnym sensie tak, w pewnym nie (paradoks recepcji świata po doświadczeniu zen). Kluczowe jest to, że on wie.

Swoją drogą, to właśnie fakt, iż działania w sferze sacrum odnoszą się do wyzwolenia i do zbawienia, a więc do tego, co finalnie rozgrywa się w Wieczności, a nie w czasie, powoduje, iż sfera ta jest priorytetowa względem pozostałych. Innymi słowy, to nie religia powinna być przeniknięta artystycznym estetyzmem, polityczną ideologią czy koncepcjami zaczerpniętymi z science, ale raczej sztuka winna odzwierciedlać prawdy metafizyczne, metodologia nauk bazować na solidnym metafizycznym fundamencie, a życie polityczne być przeniknięte wartościami wyprowadzonymi z religii (wbrew pozorom nie chodzi tu tylko o prawidła moralne). Jest to zrozumiałe: pozostałe wymiary odnoszą się albo do tego, co tymczasowe i przemijające, albo do tego, co niższe (jak fizyczność i psychika są poniżej pneumy). Z tego powodu społeczeństwa tradycyjne są ufundowane na metafizyce. Ta zaś metafizyka ma związek z religią, ponieważ, jak mówił x. Rama Coomaraswamy: „(…) nie ma mowy o różnicy pomiędzy metafizyką a teologią”. Sens tego jest taki, że poprzez teologiczny wyraz prawd dociera się do metafizyki. Nawiasem mówiąc, owo ufundowanie społeczeństw ma niewiele wspólnego z chaotyczną, nachalną dewocją czy bigoterią, nie mówiąc o religijnym sentymentalizmie typowym dla rozmaitych new born christians czy ruchów new age. Przede wszystkim ta konstrukcja nie jest chaotyczna i przypadkowa. Przeciwnie, każda funkcja społeczna (zawodowa, rodzinna, stanowa etc.) ma swoje miejsce i swój wyższy wymiar, czego wyrazem jest na przykład przyjmowanie patronów przez cechy rzemieślnicze. Nie jest to więc jakieś „notoryczne gadanie o Jezusie”, a raczej nałożenie na społeczność pewnych ram, uformowanie jej w strukturę, która – mniej lub bardziej, czasem poprzez formy nader ścisłe, niekiedy w sposób bardzo ogólny, to już zależy m.in. od konkretnej cywilizacji – odzwierciedla porządek wyższy.

Uświęcony jest również czas, niezależnie od tego, czy przeżywa się go indywidualnie, czy kolektywnie. Dziś jesteśmy skoncentrowani niemal wyłącznie na czasie linearnym, na historii, na przemijaniu, a w czasie kolistym zanurzamy się jedynie w ramach roku liturgicznego. Nawet i wówczas jednak nie jest to dla nas coś naturalnego: raczej pewien wycinek życia, chyba że udało się nam stopniowo przezwyciężyć w sobie człowieka nowoczesnego. Tymczasem dla człowieka tradycji czymś najzupełniej naturalnym jest spoglądanie na czas przede wszystkim poprzez pryzmat wydarzeń świętych. Powtarzają się one cyklicznie i wyrażają w sposób symboliczny pewne prawdy (np. na temat stworzenia świata, śmierci i zmartwychwstania Wcielonego Boga), a nawet realnie uobecniają te prawdy. Co więcej, tyczy się to nawet historii, tj. czasu linearnego, który został uświęcony w religiach abrahamicznych – przez co dzieje Kosmosu to nie tylko miliardy lat od Big Bangu do ponownego skurczenia się czy zamarznięcia Wszechświata, ale też (przede wszystkim!) czas od Stworzenia do Paruzji.


1 Jerzy Grześkowiak, Liturgia dziś, Księgarnia św. Jacka, Katowice 1982, str. 177.

2 Z sedewakantystycznego punktu widzenia x. Jan Daniélou był kardynałem Nowego Kościoła montiniańskiego – przypis redaktora naczelnego Portalu.

3 Daniélou S.J: Siła i słabość René Guénona

4 J. Hani, Symbolika świątyni chrześcijańskiej, Znak 1994.

5 Broń Boże, nie usprawiedliwiamy tutaj religii Azteków i ofiar z ludzi. Nawet jeśli wiele praktyk religijnych z przyjętego tu punktu widzenia jest formalnie podobnych, to jednak nie zmienia to faktu, że niektóre z nich mogą być zdegenerowane, nieortodoksyjne czy niemoralne.

6 A. Coomaraswamy, The Vedanta and Western Tradition, w: Metaphysics, Bollingen / Princeton 1977, str. 8.

7 Martin Lings (1909-2005) – angielski metafizyk, poeta i literaturoznawca, praktyk sufizmu (urodzony w rodzinie protestanckiej), specjalista od dzieł i postaci Szekspira.

8 Naturalnie nie będziemy tu wchodzić w apologetykę wiary i religii: katolickiej czy jakiejkolwiek. Celem tekstu ma być jedynie zaprezentowanie sposobu myślenia czy też sposobu postrzegania świata przez człowieka tradycyjnego.

9 Co wcale nie musi oznaczać jakichkolwiek „przeżyć paranormalnych”! Tym bardziej zaś nie oczekuje się potwierdzenia słuszności drogi poprzez takie przeżycia.

10 Nie twierdzimy oczywiście, że jest obojętne, jaką religię się przyjmie. Staramy się po prostu przyjąć tu możliwie ogólną perspektywę, na użytek osób „z zewnątrz”.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.