Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Czy w Polsce może powtórzyć się scenariusz londyński?

Czy w Polsce może powtórzyć się scenariusz londyński?

Adam Tomasz Witczak

Na Bródnie śmierć w nocy i w południe
Na Żoliborzu rany po nożu
Na Ochocie bomba w samochodzie
Na Mokotowie dziura w głowie

(Dezerter – „Wschodni Front”)

Wrocławską ulicę Kazimierza Wielkiego od dwunastu godzin blokują barykady ze starych mebli, blaszanych beczek i worków z piaskiem… Wizytówka Łodzi, ulica Piotrkowska, trzeci dzień jest polem bitwy rozwydrzonych band młodzieży z bezsilną policją… Marszałkowska w Warszawie płonie, a jej mieszkańcy tracą dorobek całego życia… Centrum Krakowa drugą dobę broni się przed nacierającymi od wschodu dresiarzami z Nowej Huty… W świat idą komunikaty o pierwszych śmiertelnych ofiarach wydarzeń w polskich miastach. Zdesperowani ludzie wyjeżdżają — jeśli tylko mają taką możliwość — z pogrążających się w obłędzie wielkich miast i chronią się u krewnych na prowincji. Rząd centralny jest bezradny wobec eskalacji przemocy i rebelii grup marginesu społecznego, a władze lokalne ostatecznie się skompromitowały, zatem mieszkańcy biorą sprawy w swoje ręce i powołują dzielnicowe komitety samoobrony, punkty pierwszej pomocy medycznej, a nawet zalążki tymczasowych władz…

Fikcja, granie na emocjach czytelników i scenariusz apokaliptycznego filmu fantastycznego — czy też realistyczna wizja, która może ziścić się w niedalekiej przyszłości? Cóż, prawda jest taka, że na ogół nie myślimy o tego typu wydarzeniach. Przemierzając ulice wielkich metropolii, mijając oszklone wieżowce pełne klimatyzowanych biur, w których mozolnie pracują tysiące konsultantów, menedżerów i analityków, rzadko zastanawiamy się nad tym, jak kruche są podstawy naszego rzekomego bezpieczeństwa. Błyszczące, smukłe wieże World Trade Center runęły znienacka dziesięć lat temu w Nowym Jorku, co na pewien czas przerwało nerwowy, monotonny trans pracy i zakupów, w którym pogrążeni byli mieszkańcy wielomilionowego mrowiska. A zatem śmierć jest blisko, zaś wszystkie nasze plany mogą zostać w przeciągu ułamka sekundy zdmuchnięte jak płomień świecy przez siłę wyższą. To może być zamach terrorystyczny, ale także zamieszki, postępującej anarchia, chaos na ulicach, społeczny niepokoju i bunt wielkomiejskiego lumpenproletariatu. To właśnie zdarzyło się kilka miesięcy temu w Londynie i kilku innych miastach Wielkiej Brytanii. Europa, wielokulturowa, zadowolona z siebie Europa, zbudowana na fundamencie państwa opiekuńczego, kultury dialogu, tolerancji i zrozumienia — zamarła. A przecież raptem kilkanaście dni wcześniej miały miejsce dramatyczne wydarzenia w Norwegii, której socjaldemokratyczny błogostan tak brutalnie przerwał masowy morderca Andrzej Breivik.

Oczywiście oba te wydarzenia miały odmienny charakter, bo przecież akcja Breivika była jednorazowym, precyzyjnie przemyślanym, ideologicznie motywowanym atakiem na określone osoby i punkty, zaś chaos na angielskich ulicach wywołały tysiące młodych ludzi, powodowanych głównie frustracją i chęcią zysku, działających na ogół bez żadnego szczegółowego planu. To jednak, co łączy te sytuacje, to fakt, że obie wiązały się z przemocą — i obie zakłóciły poczucie bezpieczeństwa i spokoju wśród ludzi Zachodu. O tym, że wciąż mamy przesadną tendencję do zakładania różowych okularów i szybkiego powrotu do „normalności”, świadczy reakcja mediów i opinii publicznej na to, co rozgrywało się w Wielkiej Brytanii. „Upadek Zachodu?”, „Koniec państwa dobrobytu?”, „Początek końca Europy?” — krzyczały tytuły prasowe, jakby zaistniałe wydarzenia nie miały swych wcześniejszych odpowiedników. W ciągu sześciu lat zapomniano widocznie o scenach, które rozgrywały się w 2005 roku we Francji — tam również płonęły samochody, a motłoch (bardzo często o ciemnym kolorze skóry) wdzierał się do sklepów i zaczepiał przechodniów. Niespełna 20 lat temu areną tego rodzaju zamieszek stało się Los Angeles, gdzie na ulice wyszli Murzyni, przekonani o tym, że też należy się im „coś od życia”. We wszystkich trzech przypadkach zaczęło się od śmierci, pobicia lub okaleczenia przedstawiciela „gnębionej i dyskryminowanej” grupy etnicznej i zarazem ekonomicznej — przez rządowe siły porządkowe, symbolizujące „białych”, „klasę średnią” i „kapitalizm”.

We Francji impulsem do zamieszek stał się zatem casus trzech młodych „Francuzów pochodzenia arabskiego” (tego rodzaju określeń używają często media), którzy uciekając przed kontrolą policyjną schronili się (niezbyt przemyślnie) w stacji transformatorowej, gdzie dwóch z nich zginęło w wyniku porażenia prądem, jeden natomiast przeżył — ale poparzony. W „proteście” przeciw prześladowaniu młodych złodziejaszków przez „system” na ulice wyszły tysiące młodych ludzi, najczęściej ze środowisk tzw. patologii społecznej. Byli wśród nich zarówno Arabowie, jak i Murzyni oraz rdzenni Francuzi. Akcje palenia samochodów i rabowania sklepów ogarnęły kilkanaście miast i departamentów.

Z kolei w Los Angeles zapłonem było pobicie czarnoskórego taksówkarza Rodneya Kinga przez białych policjantów, a ściślej — uniewinnienie tychże stróżów prawa. „Afroamerykanie” podnieśli alarm, którego początkiem była szumnie deklarowana walka o sprawiedliwość, a ostatecznym rezultatem — sześciodniowa fala pobić, zabójstw (53 ofiary śmiertelne!) i oczywiście kradzieży.

Męczennikiem lumpenproletariatu zamieszkałego w Londynie okazał się dobiegający trzydziestki Murzyn nazwiskiem Marek Duggan, uważany przez policję za handlarza narkotyków i gangstera, zastrzelony podczas obławy. Jak można było się spodziewać, manifestacje zwołane celem uczczenia jego nieskalanej pamięci i zaprotestowania przeciw brutalności policji szybko przerodziły się w wielodniowy cykl aktów rabunku.

Na Śródmieściu śmierć w podziemnym przejściu
Na Kole porachunki nawet w szkole
Na Ursynowie kijem po głowie
Na Starym Mieście umiera się wcześnie

(Dezerter — „Wschodni Front”)

Jednorazowe wybryki znudzonej i sfrustrowanej masy, poderwanej do ataku dzięki wyjątkowemu wydarzeniu — czy widome znaki rychłego rozpadu Europy, kryzysu świata współczesnego i nadchodzącej apokalipsy? Rasowo-kulturowy konflikt ciemnoskórych emigrantów z białą ludnością miejscową — czy wystąpienie wszystkich biednych przeciw wszystkim bogatym, mające podstawy stricte ekonomiczne? Ruch rewolucyjny o określonej ideologii — czy prostackie, zbójeckie ekscesy plebsu zerwanego z łańcucha, napędzanego wyłącznie chciwością i chęcią zaspokojenia potrzeb materialnych? Wydarzenia mogące mieć miejsce „gdzieś tam”, na „zgniłym Zachodzie”, ale nie u nas, w Polsce — czy trująca fala, która za kilka lat dotrze do Wrocławia, Łodzi, Szczecina, Poznania, Warszawy czy Krakowa?

To złożone pytania. Trudno na nie odpowiedzieć — choćby dlatego, że nie znamy przyszłości. Nie wiemy więc, czy sceny takie będą się powtarzać i co będzie inspiracją dla nich. Na pewno przesadą jest doszukiwanie się w konkretnych, odrębnych zamieszkach jakiegoś katastroficznego „końca cywilizacji”, kurz bowiem opadnie po kilku dniach, wstawi się nowe szyby i życie wróci do normy. Ale jeżeli tego typu zamieszki będą się powtarzać, jeśli na ich bazie powstaną jakieś większe ruchy społeczne — wówczas będzie można śmiało powiedzieć, że jest to już ogólny trend. W każdym razie na pewno ogólnym trendem jest postępujące osłabienie starych narodów europejskich, triumf zniewieściałości, odsuwania „na później” bieżących problemów i udawania, że wszystko gra, albo że przyczyny są zupełnie inne, niż są naprawdę. Weźmy na przykład pod uwagę aspekt etniczny wspomnianych zamieszek. Owszem, można się oszukiwać i przymykać oczy na fakt, że inicjatorami wydarzeń i ich głównymi sprawcami byli emigranci, ale taka postawa będzie jedynie wyrazem kapitulacji przed pewnymi dogmatami politycznej poprawności — i ostatecznie niczego nam nie wyjaśni. Cóż, są oczywiście i tacy, którzy (niechętnie i z należytym ubolewaniem) stwierdzają, że istotnie burdy wszczynali głównie Arabowie i Murzyni (wywodzący się zresztą z różnych krajów), ale zaraz dodają do tego, że pchały ich do tego brak perspektyw, ubóstwo, niezaradność życiowa i brak więzi z krajem, w którym mieszkają. Jest to wyjaśnienie tyleż prawdziwe, co i banalne — w końcu nikt rozsądny nie twierdzi, że impulsem do prowokowania ulicznych awantur są cechy rasowe same z siebie, że ktoś rabuje sklepy, bo determinują go ku temu grube wargi czy brązowa cera. Jasne, że przyczyny są natury kulturowej, ekonomicznej, socjalnej. To jednak nie zmienia faktu, że środowiskiem szczególnie predysponowanym do takiego buntu są właśnie emigranci z krajów Maghrebu czy Karaibów. Nie chodzi o to, by mieć do nich pretensje jako do ogółu (choć oczywiście za konkretne postępki każda osoba powinna samodzielnie odpowiedzieć). Pretensje mogą mieć do siebie Europejczycy, którzy najpierw wzmogli napływ tych ludzi (jako taniej siły roboczej), a później nierzadko zdemoralizowali ich za pomocą zasiłków z państwowej kasy, samemu dając jedynie przykład bezmyślnego hedonizmu i przeżuwania mdłych sloganów o „pokojowym współistnieniu różnych kultur”.

Teraz Europejczycy dziwią się, że to wszystko nie działa. Czy w ślad za tym pójdą jakiekolwiek radykalne działania, takie jak zaostrzenie prawa, zwiększenie skuteczności służb porządkowych, deportowanie tych emigrantów, którzy niczego nie wnoszą, a jedynie żerują na systemie opieki społecznej? Trudno orzec. Dziś takie postulaty mogą się wydawać fanatycznymi i brutalnymi, ale niewykluczone, że za kilka, kilkanaście lat znajdą się w arsenale polityków głównego nurtu. Zawsze pozostają także rozwiązania zupełnie odmienne — oparte na niezmąconej wierze w możliwość bezkonfliktowego i spokojnego zażegnania społecznych konfliktów za pomocą „programów pomocy”, „budowy boisk”, „organizowania wolnego czasu”, „wzajemnego poznawania się przedstawicieli różnych kultur” itd. To wzniosła wizja, prawie jak obrazki rajskiego świata z broszurek świadków Jehowy, gdzie dzieci, myszy i zajączki bawią się wraz ze lwami i niedźwiedziami na zielonych łąkach. A jednak trudno jej zawierzyć, gdy widzi się, że to przecież ona jest ustawicznie realizowana od lat, skutki zaś są, jakie są. W tym momencie wchodzimy w odwieczną debatę — czy aktualna sytuacja to rezultat zbyt małej, czy zbyt dużej ilości danego czynnika? Niektórzy wierzą zatem, że to tolerancji, dialogu i polityki społecznej jest zbyt mało, a surowości i stereotypów — zbyt wiele.

Dyskusje dyskusjami, a świat się zmienia i zmienia się Polska. Czy grożą nam podobne wydarzenia? Na razie nie ma u nas jeszcze gett nędzy, zaludnionych przez ciemnoskórych obcokrajowców. Często mówi się o Cyganach (Romach) jako o ludności nieproporcjonalnie mocno dotkniętej społecznymi patologiami — i jest w tym wiele racji, ale z drugiej strony Cyganie jakoś wpisali się w obraz naszego społeczeństwa i awantury pomiędzy nimi a Polakami to raczej przypadki incydentalne, dotyczące tylko niektórych miejscowości i dzielnic. Jest to także społeczność bardzo zamknięta i odrębna, z jednej strony gotowa do obrony swoich interesów („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”), z drugiej jednak nie bardzo mogąca być motorem jakiegoś ogólnego „buntu mas”, jednoczącego ludność o różnym pochodzeniu. Swoją drogą, jeśli pominąć kryteria pochodzenia etnicznego i wziąć pod uwagę kwestie ekonomiczne, klasowe — to oczywiście stają nam przed oczami niektóre zaniedbane podwórka, osiedla i kwartały podejrzanych ulic, zabudowane sypiącymi się kamienicami czy szarymi, przygnębiającymi blokami, w których kwitnie nuda i agresja. We Wrocławiu za niebezpieczne miejsce uchodził niegdyś tzw. Trójkąt Bermudzki, dziś „typowania” są nieco inne (niektórzy straszą np. Ołbinem). Pytanie tylko, czy jest sens w ten sposób generalizować, tworzyć jakieś uogólnione podziały na „lepszych” (w domyśle: niegroźnych) i gorszych Wrocławian w zależności od tego, kto gdzie mieszka. Wydaje się, że we Wrocławiu AD 2011 byłoby to grubą przesadą.

A zatem — czy takie zamieszki jak londyńskie lub francuskie, są możliwe w którymś z polskich miast w najbliższym czasie? Kontekst etniczny na razie raczej odpada — wciąż jesteśmy zasadniczo społeczeństwem monoetnicznym i monokulturowym, mniejszości narodowe i rasowe nie tworzą u nas gett w ścisłym tego słowa znaczeniu, nie są też jakąś lumpenproletariacką „podklasą”, mającą swoje specyficzne roszczenia. Znacznie bardziej prawdopodobny jest kontekst stricte ekonomiczny. Przykłady wielu manifestacji Samoobrony czy związków zawodowych, jakie odbywały się u nas przez ostatnich 21 lat, pokazują, że możliwe jest wyprowadzenie tłumów na ulice i podjęcie radykalnych działań. Wspomnijmy też zamieszki kibiców w Słupsku w roku 1998, których przyczyną było skądinąd słuszne oburzenie z powodu zabicia raptem trzynastoletniego Przemysława Czai przez policjanta po meczu koszykówki.

Wszystkie te uliczne demonstracje rzadko jednak wykraczały poza protest (choćby i bardzo agresywny) skierowany wprost przeciw rządzącym, rzadko kierowały się wprost przeciw przypadkowym ludziom czy majątkowi sąsiadów. Pytamy więc o to, czy możliwe jest, aby pewnego dnia kilka tysięcy Polaków przypuściło szturm na domy, mieszkania i sklepy kilkudziesięciu (kilkuset?) tysięcy innych Polaków — z powodu jakiegoś przykrego wydarzenia, które uruchomiłoby lawinę. Jeśli powiem, że nie jest to wykluczone, wówczas niejeden czytelnik może pomyśleć, że straszę, przesadzam, panikuję — i zażąda przedstawienia konkretnych dowodów lub specjalistycznych analiz. Tego oczywiście nie jest w stanie zrobić, nie chodzi jednak też o to, że coś po prostu „czuję”. Wychodzę jedynie z założenia, że na wiele rzeczy wypada być gotowym, a powłoka cywilizacji, ogłady, uprzejmości jest tak naprawdę bardzo cienka. Kombinacja irytacji wywołanej jednym, konkretnym wydarzeniem (np. zabiciem kogoś ze „swoich” przez kogoś „od nich”) z ogólnie odczuwanym niedostatkiem, nudą i frustracją — może łatwo tę powłokę zedrzeć. Czy będzie można wtedy liczyć na skuteczność naszych panów i władców w Sejmie, Senacie i Pałacu Prezydenckim? Cytowany już zespół Dezerter udziela pesymistycznej odpowiedzi:

Płonie Warszawa, Warszawa się wykrwawia
Ucieka w panice skorumpowany rząd
Nikt nie panuje już nad sytuacją
To dzikie miasto, to jest wschodni front

(Dezerter — „Wschodni Front”)

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.