Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Demokracja, monarchia i semantyczne nieporozumienie
W odniesieniu do monarchizmu istnieje szczególne nieporozumienie, które zresztą w pewnej mierze jest winą samych monarchistów. Zdarza się im bowiem rdzeń swoich przekonań prezentować w sposób przesadnie uproszczony, skrótowy czy skrajny – to zaś wynikać może zarówno z lenistwa, jak i z zamiłowania do ostentacyjnej prowokacji.
W czym rzecz? Chodzi o sprawę fundamentalną, a mianowicie o stosunek do demokracji. Ten jest oczywiście u monarchistów (jak też u innych rzeczników jakkolwiek pojętego autorytaryzmu) zasadniczo negatywny. Co to jednak tak naprawdę znaczy?
Wydaje się, że ów antydemokratyzm przejawia się na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, jest to pogląd, w myśl którego ustrojem państwa na szczeblu centralnym nie powinna być demokracja – pojęta jako gra stronnictw politycznych, rywalizujących o głosy masy równouprawnionych wyborców po to, by swoimi ludźmi obsadzić takie instytucje jak parlament (wewnętrznie też kierujący się regułami demokratycznymi) czy rząd. Z perspektywy monarchistycznej tak pojętą demokrację odrzuca się z założenia, nawet jeśli nie przyjmuje ona współczesnej formy socjalliberalnej, lecz jej spektrum ideologiczne jest w jakiś sposób ograniczone.
Dlaczego monarchizm odrzuca demokrację – lub raczej: dlaczego ktoś uznaje, że monarchia jest od niej lepsza? To już inna sprawa. Ten krótki felieton nie został pomyślany jako dziełko z zakresu apologetyki monarchistycznej, tak więc uchylimy się od odpowiedzi na postawione pytanie. Wróćmy zamiast tego do głównego wątku.
Otóż: po drugie, antydemokratyzm monarchistów oznacza, że nie zgadzają się oni, iżby demokracja (rozumiana jako wola większości, wyłaniana w drodze głosowania) miała stanowić uniwersalną, wszechobecną regułę zarządzania, obejmującą zawsze i wszędzie wszystkie ciała polityczne czy tym bardziej wszystkie wspólnoty. Nie udziela się więc zgody na kult woli większości czy demokratycznych procedur głosowania.
Prawdopodobnie w tych dwóch równolegle biegnących wątkach wyczerpuje się zasadnicze podsumowanie antydemokratyzmu monarchistów. Wypada jednak pokusić się jeszcze o odrobinę apofatyki. Czym zatem antydemokratyzm nie jest?
Cóż, to że odrzuca się demokrację jako całościowy ustrój państwa oraz nie uznaje się uniwersalności reguł demokratycznych, nie oznacza wcale, że całkowicie neguje się głosowanie jako metodę podejmowania decyzji w obrębie grupy. Nikt poważny nie uważa też, że należy zawsze i wszędzie pomijać czy traktować obojętnie (a tym bardziej – wrogo) wolę każdej większości.
Nie jest więc tak, mówiąc obrazowo, że dziesięciu wesołych monarchistów próbujących ustalić, do którego lokalu wybrać się na piwo czy kawę, programowo odrzuca możliwość rozwiązania tego dylematu poprzez głosowanie. To oczywiście przykład bardzo przyziemny i nieledwie groteskowy, ale oczywiście ten sposób myślenia przenosi się też na inne, wyższe płaszczyzny. Otóż nie ma wcale konieczności, by wszystkie poziomy życia społecznego przekształcać na modłę monarchiczną – jeżeli rozumieć przez to przekształcanie każdej wspólnoty (rodziny, gminy, miasta, organizacji, firmy) w jakieś „małe królestwo”.
To znaczy: nijak z monarchizmu, w szczególności z monarchizmu legitymistycznego w dojrzałej postaci (typowej dla Francji czy hiszpańskiego karlizmu), nie wynika, że np. sołtys wsi ma być narzucany przez władzę centralną i cieszyć się na swoim terenie prerogatywami będącymi jakąś „lokalizacją” (jak powiedziałby matematyk) prerogatyw królewskich. Tym bardziej niedorzeczne byłoby żądanie, aby funkcja sołtysa, wójta czy burmistrza była nie tylko niewybieralna, ale i dziedziczna – wyłącznie po to, by utrzeć nosa procedurze demokratycznej.
Ktoś mógłby wzruszyć ramionami i powiedzieć, że wyjaśniając tak elementarne sprawy, wyważamy szeroko otwarte drzwi bądź też zwalczamy chochoły tak słabe, że budzące bardziej litość niźli bitewny zapał. To jednak nie do końca prawda – bo przecież w praktyce, kiedy z rojalizmem wychodzi się „na zewnątrz”, nierzadko spotkać można się z przeświadczeniem, że w monarchii chodzi właśnie o despocję, skrajny centralizm i eliminację każdego „sprawdzam”, które angażowałoby w jakimkolwiek sensie głos ludu.
Tak jednak nie jest. W gruncie rzeczy można sobie wyobrazić ustrój monarchiczny (z królem u szczytu, z podkreśleniem sakralnego wymiaru jego panowania itd.), w którym cała gama spraw – politycznych i innych – rozwiązywana jest przez jakiś rodzaj głosowania czy też np. aklamację. Taki udział ludzi w rządzeniu nie będzie niczym złym czy zaskakującym choćby wszędzie tam, gdzie głosujący są sobie – przynajmniej na tej płaszczyźnie, której dotyczą wybory – autentycznie równi.
Naturalnie monarchista m.in. dlatego jest przeciwny całościowej demokracji, ponieważ uważa, że ludzie wzięci wszyscy razem (jako cały naród czy społeczeństwo) nie są równi i jednakowo kompetentni, a poza tym istnieją pewne fundamentalne, nienaruszalne normy, których nie wolno poddawać pod osąd większości. Niemniej jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by o swoich sprawach decydowali w sposób demokratyczny (czy to poprzez bezpośrednie referenda, czy to w formie przedstawicielskiej) członkowie relatywnie małych grup lokalnych, etnicznych czy zawodowych. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w drodze głosowania rozwiązywać rozmaite czysto „techniczne” kwestie, w rodzaju tego, jak spożytkować część funduszy gminnych lub jakie normy i zasady wprowadzić w obrębie cechu (gdybyśmy mieli system korporacyjny, jak w Portugalii za czasów Antoniego Salazara). Tym bardziej argumentem za tak pojętą „demokracją” może być to, iż w danej społeczności jest ona od dawna przyjętym, akceptowanym, dobrze rozumianym i dobrze się sprawdzającym sposobem rządzenia. Ba, na tej podstawie musimy przyznać – wbrew być może jakiejś quasi-hiper-ortodoksji monarchistycznej – że sporadycznie istnieją nawet całe państwa i narody, w których autentycznie tradycyjna, „legitymistyczna” forma władzy po prostu nie ma charakteru monarchii. Instalowanie tam na siłę wziętego znikąd króla byłoby aktem rewolucyjnym i zapewne niecelowym.
Wróćmy jednak do monarchii i tego, czy na jej gruncie można w ograniczonym zakresie implementować swoiście pojętą demokrację (przez co w żadnym razie nie rozumiemy „koronowanej demokracji” w stylu współczesnej Wielkiej Brytanii lub Norwegii). Otóż w gruncie rzeczy współudział szerokich mas w rządzeniu zawsze był obecny w europejskich, chrześcijańskich królestwach. Oczywiście niekoniecznie był to głos decyzyjny (mógł być jedynie doradczy) i niekoniecznie dotyczył on wszystkich możliwych spraw państwa (był raczej ograniczony do niektórych, zwłaszcza charakterystycznych dla danego regionu czy stanu) – ale też niczego takiego tu nie obiecujemy i nie uważamy za nieodzowne.
Mało tego: trudno wręcz wyobrazić sobie ustrój, w którym faktycznie wszystkim w dowolny sposób rządzi jedna osoba, zwana królem, faraonem czy jakkolwiek inaczej. Już sama ograniczoność ludzkich możliwości implikuje obecność doradców, urzędników, pomocników, ministrów itd. Ci z kolei w naturalny sposób tworzą frakcje i koterie, niezależnie od tego, jak monolityczny byłby system w swych zewnętrznych pozorach.
Rzecz jasna, nie twierdzimy tu, że dworskie intrygi albo lokalne separatyzmy mają stanowić jakąś namiastkę udziału we władzy kogoś innego niż samego tylko króla. W istocie jakaś forma ograniczonego pluralizmu i wpływu rządzonych na proces rządzenia jest czymś zdrowym dla społeczeństwa. Z jednej strony uczy aktywności, która może się okazać szczególnie korzystna w chwilach ciężkich dla wspólnoty (np. podczas okupacji), z drugiej – daje poddanym pewne poczucie kontroli nad sytuacją, częściową gwarancję tego, że nie są jedynie bezwolnymi elementami w układance rozgrywanej przez despotów. Taki ograniczony pluralizm (rozumiemy przez to i element współrządzenia, i pewien zakres dyskusji na tematy publiczne) ogranicza też ryzyko typowe dla systemów despotycznych i całkowicie monoideowych. Chodzi o ryzyko nieufności społeczeństwa względem władzy według następującego sposobu myślenia: „skoro o tym i o tamtym nie wolno nawet dyskutować, a co dopiero decydować, to najwidoczniej ci u góry coś ukrywają”. W społeczeństwie sprawiedliwie rządzonym i cieszącym się dobrobytem ten sposób myślenia na ogół dotyka tylko nieliczne grupy, szczególnie podatne na fałszywą emancypację (studenci itd.), ale w sytuacji kryzysowej owo ludowe „sprawdzam”, niekontrolowane i sunące jak lawina, bywa gwoździem do niejednej trumny. Królewskiej, niestety.
Warto mieć na uwadze, że np. hiszpańska monopartia Falange Española Tradicionalista y de las Juntas de Ofensiva Nacional Sindicalista wbrew pozorom (w które być może wierzą zarówno fanatyczni przeciwnicy, jak i zwolennicy Franciszka Franco) nie była organizacyjnym i ideologicznym monolitem, wykluczającym wszelką debatę w imię antydemokracji. Przeciwnie – FET y de las JONS dawała szerokie pole nie tylko do dyskusji, ale i do działania. Dość przecież powiedzieć, że po jednej stronie mieliśmy karlistów, czyli „najczarniejszą reakcję”, a po drugiej – silnie lewicujących falangistów. Pomiędzy tymi biegunami (albo ponad nimi) znajdowały się rozmaite inne nurty – jak chadecy czy środowisko Opus Dei.
Co więcej, trzeba też podkreślić, że ten element współudziału mas we władzy nie musi mieć charakteru „nowoczesnej procedury demokratycznej”. Istotne jest samo to, żeby element ów istniał i miał znaczenie – ale to znaczenie może być zdobywane także poprzez nieformalne oddziaływanie na wpływowe gremia, przez stawianie żądań, obronę słusznych przywilejów czy (w skrajnych wypadkach) kreowanie faktów dokonanych. Może to być próba dotarcia do króla czy zasugerowania mu pewnych rozwiązań – a także rywalizacja grup w obrębie ciał politycznych.
Wystarczy przypomnieć tu, czym był europejski feudalizm. Nie był to ani prymitywny despotyzm – jak chcieliby intelektualnie najsłabsi krytycy średniowiecza, powtarzający najbardziej zużyte slogany – ani też niewzruszony, stuprocentowo harmonijny ład zesłany z niebios w gotowej postaci przez samego Pana Boga. Był to system (samo to określenie jest tu zresztą dość wątpliwe) żywy, ewoluujący, wynikający z potrzeby czasu, uwzględniający wszelkie możliwe tarcia, głosy, żądania, umowy, przysięgi, odrębności itd. Feudalizm był – abstrahując od wszelkich jego „wyższych” interpretacji, które oczywiście też są zrozumiałe – rezultatem gry prowadzonej przez zainteresowane jednostki i grupy, w miarę upływu czasu coraz bardziej według reguł implikowanych przez chrześcijaństwo czy np. zasady rycerskie. Zapewne ten sposób „walki o swoje” (a taką walkę prowadziły wszak stany społeczne, grupy etniczne, wolne miasta, mniejsze xięstwa w opozycji do większych, królestwa w opozycji do cesarstwa itd.) był bardziej naturalny i reprezentatywny niż dzisiejsze, demokratyczne „konsultacje społeczne” czy spotkania „komisji trójstronnych”.
Oczywiście feudalizm nie jest czymś, co dałoby się – a tym bardziej, co należałoby – sztucznie przywrócić. Zrodził się on przecież w określonych, extremalnych okolicznościach – tj. w okolicznościach rozpadu poprzedniego ładu. Naturalnie, jeśli te okoliczności się ponowią, to i feudalizm w jakimś sensie powróci – wedle naturalnego prawa, w myśl którego biedni i słabsi szukają opieki u silniejszych. W gruncie rzeczy nie to jednak było przedmiotem powyższych rozważań. Chodziło jedynie o uwypuklenie tego, że monarchizm w takiej formie, jaka nas interesuje – zakorzenionej w katolicyzmie (i być może w prawosławiu czy ogólnie chrześcijaństwie) tudzież w kulturze europejskiej – nie musi oznaczać antydemokratyzmu pojętego jako absolutne wyłączenie wszelkiej aktywności mas na wszystkich poziomach życia społecznego na rzecz despoty tego czy innego szczebla.