Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Komboskion (część 9) — Święta obojętność
Pewien szczególny rodzaj obojętności jest pożądany w chrześcijańskiej praktyce ascetycznej, a podobne koncepcje można, jak zwykle, znaleźć także w innych religiach. Bierze się to stąd, że każdy, kto próbuje zbliżyć się do Boga – czy choćby do swego wyobrażenia Boga, albo nawet do mniej czy bardziej abstrakcyjnie pojętego „przebudzenia” tudzież „wyzwolenia” – łatwo zauważa, iż wielką przeszkodą na tej drodze są drobne, brzęczące muchy, w niekontrolowany sposób zakłócające nasz wewnętrzny spokój.
Muchy to oczywiście metafora, pod którą skrywają się wszelkiego rodzaju niedorzeczne myśli, irytujące odruchy, emocje i pożądania. Ojcowie pustyni używali tu często określenia logismoi. Owe logismoi, dokładnie zbadane np. przez Ewagriusza z Pontu, który wyliczył ich osiem, to natrętne, wiodące do grzechu poruszenia umysłu i ciała, fantazje i wyobrażenia.
Święta obojętność nie oznacza (na ogół) bierności w sprawach doczesnych, w każdym razie, jeśli chodzi o ważne sprawy. Przeciwnie, nie wyklucza ona aktywności – pomocy ubogim i potrzebującym, codziennej pracy, walki o szlachetne sprawy etc. Istotne jest nastawienie wewnętrzne.
W Bhagawadgicie Kryszna zaleca Ardżunie, by ten wykonywał wszystkie swoje obowiązki, nie myśląc o owocach, a koncentrując się jedynie na pełnieniu tego, co słuszne w oczach bóstwa. Także w chrześcijaństwie mamy – jeszcze silniejszą – koncepcję działania z uwagi na Boga, a więc z pobudek nadprzyrodzonych. Co ciekawe, Eckhart dość prowokacyjnie pisze w jednym z kazań, że właściwie należy działać „po prostu”, a więc nawet bez Boga jako motywacji. Należy to oczywiście dobrze rozumieć: zapewne chodzi nie o działanie bezcelowe i utratę perspektywy transcendencji, ale o to, by nie zacząć koncentrować się na jakimś urojonym „popisywaniu się” przed Bogiem, tym bardziej zaś, by nie popaść w pogańskie do ut des (daję, abyś dał).
Eckhart, mówiąc o obojętności, używa słowa abegescheidenheit, które na polski nieraz tłumaczy się jako „odosobnienie”. Mowa o odosobnieniu wewnętrznym: o tym, by dotrzeć do swojej pneumy, tchnienia Bożego w sobie, do intelektu, „iskierki duszy”. Do miejsca, w którym kryje się kryształ naszej prawdziwej tożsamości, wolny od chmury rozmaitych przypadłości. Dzięki temu na wszystko będzie można reagować z jednakowym spokojem, nie poddając się impulsom, rozczarowaniom, irytacji czy złości. Prawdziwe odosobnienie jest, jak czytamy u niemieckiego mistyka, nieporuszonym trwaniem ducha w doli i niedoli, w czci, hańbie i wstydzie – na podobieństwo góry z ołowiu, której nie może poruszyć słaby wiatr. Ba, zmierza ono do czystej nicości – dowiadujemy się parę stron dalej. Chodzi o ogołocenie, przenicowanie, opustoszenie wewnętrzne, które jednak ostatecznie jest przygotowaniem miejsca dla pełni Boga.
Coś podobnego wyraża indyjska praktyka jogi (jak również buddyjska medytacja). Nie chcemy jednak sugerować zbyt wiele – byłoby to pochopne. Buddyzm w zasadzie nie jest teistyczny, a teizm jogi pozostaje pod znakiem zapytania. Co więcej, joga w stopniu większym niż jakakolwiek zachodnia forma ascezy skupia się na praktyce fizycznej, na wykorzystaniu ciała i psychiki. Nie tylko, że łatwo może to doprowadzić do pychy i chęci osiągania nadnaturalnych mocy (przed czym przestrzegają sami jogini), ale i odbiega to od chrześcijańskiej wizji otwarcia na kochającego Boga. Wątpliwe, czy stan samadhi i absolutna wolność (kaivalya) odpowiadają – nawet na gruncie filozoficznej refleksji, abstrahując od tego, na co człowiek faktycznie otwiera się przez praktykę jogi – chrześcijańskiemu zbliżeniu do Stwórcy.
Niemniej jednak czytelnik w naturalny sposób może zapytać, czy ta wewnętrzna, duchowa obojętność, o której piszemy, powinna przejawiać się na „powierzchni” naszej osobowości, a więc na poziomach psychiki i ciała. Wydaje się, że tak – ponieważ człowiek tworzy całość i wyraża się poprzez wszystkie swe aspekty. Tym samym czymś złudnym byłoby jakieś niefalsyfikowalne „wyzwolenie”, którego nijak nie widać, które nie objawia się w uczynkach, gestach, trybie życia, postawach i zachowaniach. Oznaczałoby to wręcz jakiś rodzaj niebezpiecznej, quasi-gnostyckiej obłudy: skoro jestem (rzekomo) „obojętny wewnętrznie”, to cieleśnie mogę żyć bez ograniczeń. A zatem autentyczna święta obojętność musi się wykuwać także na drodze praktycznej. Należy panować nad słowami (unikać błazenady, bezmyślnej paplaniny), kontrolować myśli i rugować te złe (zauważmy, że nie mówimy tu tylko o powstrzymywaniu się od wdrażania ich w życie – rzecz w tym, by nie gnieździły się nawet w naszym wnętrzu). Pościć, wyciszać się i umartwiać.
Z drugiej strony, nie chodzi o zanegowanie ciała i materii. Działania na planie psychofizycznym mają jedynie pomóc w osiągnięciu spokoju ducha, nie służą bynajmniej temu, by osiągnąć – zwłaszcza trwale – stan transu i bezruchu czy wygaszenia jednostkowej świadomości.