Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Jakub Bożydar Wiśniewski: Syndrom moralnej dysocjacji
Jak świat długi i szeroki, myślenie znacznej części społeczeństw na tematy gospodarcze zdaje się być obciążone przypadłością, którą można by określić jako syndrom moralnej dysocjacji. Syndrom ten streścić można w następujących dwóch tezach: 1) światopogląd moralny jednostki jest wysoce rozczłonkowany i labilny, a to, który jego człon wypłynie na powierzchnię, uwarunkowany jest przyjęciem przez jednostkę takiej lub innej roli 2) pozornie przeciwstawne cele moralne (bądź elementy światopoglądu moralnego) nie mogą być realizowane w obrębie jednej roli.
Nie zamierzam dociekać tutaj, jakie są źródła tak znacznego rozpowszechnienia się rzeczonej przypadłości. Być może pewną rolę odgrywa tu błędne przenoszenie na grunt moralny zasady podziału pracy albo uproszczone myślenie na temat społeczeństw w kategoriach klasowych, oderwane od rzetelnej teorii własności. Kilka innych potencjalnych powodów próbowałem też nakreślić w tekście pt. „Imperatyw Kontroli”. Tutaj natomiast chcę skupić się na opisie samego zjawiska i naszkicowaniu jego struktury, co może okazać się pożyteczne w zakresie wypracowywania efektywnych metod uwalniania innych spod jego wpływu.
Wnioski wypływające z przyjęcia pierwszej tezy składającej się na tytułowy syndrom opierają się na argumencie a contrario – skoro centralną rolę w światopoglądzie moralnym przedsiębiorców, właścicieli film i „magnatów” sektora prywatnego odgrywa mgliście rozumiany „interes własny” oraz nieco konkretniej rozumiana „maksymalizacja zysków” (pieniężnych), osią światopoglądu przedstawicieli tzw. „służby publicznej” – a więc polityków, urzędników i biurokratów – musi być równie mgliście rozumiany „interes ogółu” oraz maksymalizacja „zysków moralnych”. Być może budowanie tego rodzaju przeciwieństw bierze się z naturalnej chęci wiary w to, że skoro istnieją osoby zaabsorbowane interesem własnym, muszą też istnieć osoby zatroskane o interes cudzy. Dlaczego więc nie mieliby być to ci, którzy, technicznie rzecz biorąc, nie są w stanie maksymalizować swych zysków finansowych w taki sposób, w jaki robią to posiadacze aktywów kapitałowych, gdyż sami nie są właścicielami zarządzanych przez siebie zasobów, lecz ich kadencyjnymi opiekunami?
Nasuwająca się tu nieodparcie gorzka prawda jest taka, że jakkolwiek kuszące (i może przez to naturalne) jest powyższe rozumowanie, jest ono również zupełnie bezpodstawne. Jeśli nie istnieje żaden niearbitralny powód, by po danej grupie spodziewać się doskonalszego moralnie zachowania (jakim to powodem mogłoby być wywodzenie się z rasy aniołów, ale jakim z pewnością nie są deklaracje wyborcze ani solenne zapewnienia), to należy spodziewać się po niej dokładnie tego, co po wszystkich innych grupach, biorąc jednocześnie poprawkę na środowiskową strukturę pobudek. Władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje w sposób absolutny, jeśli zaś przez władzę rozumiemy między innymi brak możliwości bankructwa w przypadku miernego spełniania życzeń swych protegowanych, to istnieją poważne powody, by przedstawicieli sektora publicznego uważać nie tylko za równie samolubnych co przedstawicieli sektora prywatnego, lecz również za dalece mierniejszych w zakresie wypracowywania jakichkolwiek społecznie pożądanych dóbr i usług. Jakkolwiek zdroworozsądkowy i pozornie oczywisty, powyższy wniosek był przez całe tysiąclecia wypierany ze świadomości społeczeństw, o czym świadczyć może fakt, że jego wyraźne i dogłębne wyartykułowanie w wieku XX przez przedstawicieli Szkoły Wyboru Publicznego i Szkoły Austriackiej zostało uznane za nowatorską i odkrywczą obserwację.
Ale nawet w świetle powyższych konkluzji syndrom moralnej dysocjacji nie zwalnia swojego uchwytu. Zdecydowana większość wciąż obstaje przy istnieniu sektora publicznego jako koniecznego dopełnienia dla sektora prywatnego, podchodząc do sprawy jak do transakcji wiązanej – owszem, nadużycia związane z brakiem ograniczeń w postaci rachunku ekonomicznego i możliwości bankructwa są bardzo groźne, ale mimo wszystko jeszcze groźniejszy byłby brak istnienia pewnych form pomocy społecznej, których dostarczyć mogą wyłącznie instytucje pozarynkowe. Niniejsze rozumowanie uwidacznia wpływ drugiej tezy składającej się na tytułowy syndrom – w opinii przyklaskujących jej osób bycie dbającym o zysk przedsiębiorcą wyklucza jednoczesne bycie bezinteresownym i skutecznym dobroczyńcą, a przynajmniej bycie dobroczyńcą równie skutecznym, co państwowy urzędnik.
Innymi słowy, teza ta wymusza przekonanie, że tak jak do wytwarzania zysków pieniężnych niezbędna jest klasa zawodowych przedsiębiorców, tak do przekuwania tychże zysków w społeczny dobrobyt niezbędna jest klasa zawodowych rozdzielców. Żadna z tych klas nie jest w stanie spełniać celów drugiej z uwagi na swoją ściśle ograniczoną rolę moralną, zdeterminowaną przez działalność, w jaką się angażuje. W związku z tym żadna z tych klas nie jest też w stanie przejąć metod działania drugiej, a więc jako że rozdzielcy nie zajmują się wytwarzaniem zysków, a przedsiębiorcy nie są skłonni dobrowolnie oddawać ich części na cele społeczne, ci pierwsi – aby uzyskać konieczne dla swej działalności fundusze – muszą uciec się do rozwiązań przemocowych.
Podobnie jak w przypadku rozumowania wypływającego z tezy pierwszej, powyższy wywód jest całkowicie nieuzasadniony. Jeśli tylko zgodzić się z wyprowadzonym wcześniej wnioskiem, iż struktura pobudek urzędniczych bądź politycznych sprzyja wytwarzaniu społecznie pożądanych dóbr i usług w znacznie mniejszym stopniu niż ta typowa dla sektora prywatnego, tym bardziej nieprawdopodobne staje się twierdzenie, iż świadczyć w odpowiedniej ilości nieodpłatną pomoc społeczną można tylko albo miernie, albo wcale. Innymi słowy, tym bardziej niewiarygodną staje się dychotomia skazująca na wybór pomiędzy systemem pełnej swobody gospodarczej i zerowej pomocy społecznej a systemem ograniczonej swobody gospodarczej zrównoważonej należytym zakresem pomocy społecznej.
Podsumowując, z jednej strony nie jest tak, że byt mający określać świadomość jest fatalnie rozczłonkowany i w pełni zmieniający się wraz ze zmianą ról społecznych, z drugiej zaś strony nie jest tak, że (przynajmniej z pozoru) bardzo odrębne cele nie mogą być realizowane w obrębie jednej roli. Powyższe wnioski, połączone z tymi wypływającymi z rzetelnej analizy ekonomicznej, podważają z kolei tezę o jakiejkolwiek pozytywnej funkcji spełnianej przez podmioty działające na zasadach przemocowych.
Wydawałoby się też, że niniejsze rozważania sugerują, iż zdemaskowanie syndromu moralnej dysocjacji jako zupełnie bezzasadnego uprzedzenia wymaga wcześniejszego uczulenia rozmówcy na konieczność uwolnienia się od innych, bardziej generalnych przypadłości, w znakomity sposób opisanych przez Fryderyka Bastiata – przypadłości patrzenia tylko na to, co widać, nie zaś również na to, czego nie widać, oraz patrzenia tylko na to, co jest, nie zaś również na to, co by być mogło. Wypracowanie jak najskuteczniejszych metod podobnego uczulania stanowi już jednak część szerszej strategii edukacyjnej, którą – jak sądzę – każdy zwolennik dobrowolności i swobody działania musi zaplanować i wykształcić osobiście. W czym wszelkiego powodzenia mu życzę.