Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Kenar: W poszukiwaniu walijskości „Walijskiej Walii” (część 1)
Kiedy udajemy się po raz pierwszy do Walii, oczekiwania co do odrębności tego kraju od reszty Wielkiej Brytanii, szczególnie zaś nie celtyckiej Anglii, są zapewne różne, lecz nawet posiadając wiedzę akademicką na ten temat, pobudzeni celtyckimi legendami spodziewamy się odkryć coś egzotycznego, być może tajemniczego i innego niż rozpowszechniony w świadomości obraz deszczowej, flegmatycznej Wyspy. Chciałbym zatem podzielić się z czytelnikami garścią osobistych refleksji z eksploracji Walii. Dodam przy tym, że spisane tu konstatacje na razie dotyczą jedynie południowej części tego kraju, określanej mianem „Walijskiej Walii” („Welsh Wales”). W fachowej literaturze możemy przeczytać, że jej mieszkańcy, choć posługują się językiem angielskim, mają silnie rozbudzone poczucie walijskiej tożsamości. Istnieją jeszcze dwie inne „Walie”: „Walijskojęzyczna” („Y Fro Gymraeg”), obejmująca zachodnią część kraju, charakteryzująca się tym, iż Walijczycy przeważnie posługują się tam własnym językiem oraz „Brytyjska” („British Wales”), czyli wschód, gdzie na próżno szukać jakichkolwiek śladów żywej walijskości. A zatem zobaczmy na ile ta Południowa jest „Walijską” Walią…
Podążając drogą z Dover przez Londyn w Bristolu żegnałem Anglię, zastanawiając się, kiedy i czy w ogóle zauważę, że jestem już w Walii. Ułatwił mi to długi most nad rzeką Severn, który kończył się imponującym swą wielkością punktem opłat za przejazd. Przypominał on przejście graniczne i choć jedynie w sferze symbolicznej, oznajmiał, że za szlabanem znajduje się już inny kraj. Upewniła mnie w tym zaraz wielka tablica, umiejscowiona na poboczu z napisem „Croeso i Cymru” („Witamy w Walii”), oraz kolejne, dwujęzyczne, przydrożne tablice informacyjne. Umieszczone nad angielskimi walijskie nazwy wyglądały jak upokorzenie Dumy Albionu, która jeszcze niedawno była pewna, że celtycka „zmora” na zachodzie już nigdy nie odżyje. W prawdziwe osłupienie wprawiło mnie jednak to, co ujrzałem, gdy po raz pierwszy postawiłem stopę na walijskiej ziemi w jej stolicy – Cardiff (Caerdydd). Wkoło wirowały dwujęzyczne napisy. Owszem, spodziewałem się tego, ale co innego czytać o tym, a co innego zobaczyć na własne oczy. Nazwy ulic, sklepowe szyldy, reklamy, a na koniu policjant w kamizelce Heddlu/Police… Poczułem nieskrywaną ekscytację i żal zarazem, że poza paroma grzecznościowymi zwrotami nie znam tego tajemniczego, dźwięczącego starożytnym echem języka. Pocieszałem się jednak, że tu, choć to jedynie owo anglojęzyczne południe, wśród Walijczyków poznam bliżej ich mowę. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu pierwsze chwile i sytuacje, jak ta na dworcu kolejowym, gdy tłum ludzi z uwagą wpatrywał się w nazwy miejscowości w języku walijskim na elektronicznym rozkładzie jazdy. Potem dopiero zrozumiałem, że tak jak ja, wszyscy czekali, aż naprzemiennie wyświetlą się ich angielskie odpowiedniki. Tymczasem jednak było mi trochę głupio, gdy prosiłem w kasie o bilet do Bridgend, a nie do Pen Y Bont…
Południowa Walia w odróżnieniu od reszty kraju ma charakter wybitnie przemysłowy. To tu znajdują się największe walijskie miasta takie jak Cardiff, Swansea (Abertawe) czy Barry (Y Barri). Industrializacja tego obszaru, rozpoczęta w poł. XIX wieku zmieniła jego oblicze, tworząc antytezę tradycyjnie idyllicznej, rustykalnej, wiejskiej i rolniczej Walii, tak hołubionej przez walijskich nacjonalistów anglikańskiej proweniencji. Według nich wyrastające jak grzyby po deszczu kopalnie, hałdy, robotnicze osiedla, żelazne drogi, portowe doki, niosły ze sobą wynarodowienie. Istotnie, język walijski odchodził tu szybko do lamusa, rodzimą kulturę wypierał styl życia angielskiej klasy robotniczej. Z nią też walijscy górnicy czuli silniejsze związki niż z wieśniakami z północnej i środkowej Walii. Zaczęło się nawet rodzić przekonanie o istnieniu dwóch różnych narodów w niegdyś homogenicznym etnicznie kraju. Groźbę utraty Południa dla Walii dostrzegali też nacjonaliści z powstałej w 1925 r. Walijskiej Partii Narodowej – Plaid Cymru. Ich recepta na zmianę sytuacji była jednak zgoła fantastyczna, sprowadzając się do postulatów dezindustrializacji i dezurbanizacji Południowej Walii. Jej mieszkańcy mieli, jak niegdyś, zająć się pracą na roli, co oznaczałoby de facto powrót do walijskich korzeni. Gwoli sprawiedliwości zaznaczyć trzeba, że nie wszyscy członkowie Plaid zgadzali się z powyższymi poglądami. Tym niemniej ich orędownikiem był czołowy ideolog i przewodniczący tej partii w latach 1926-1939 Saunders Lewis. Stąd uzasadnione wydaje się uznać je za reprezentatywne dla walijskiego nacjonalizmu w okresie międzywojennym. Lewis żądał również wprowadzenia jako urzędowego języka walijskiego i wyrugowania tym samym angielszczyzny. Warto odnotować, iż pozostawał on pod przemożnym urokiem francuskiego nacjonalizmu integralnego. To właśnie lektura Maurycego Barresa, czytana we francuskich okopach I wojny światowej, pchnęła tę barwną postać w objęcia nacjonalizmu. Romantyczny idealizm Lewisa i jego zwolenników, zafascynowanych średniowieczem, w którym widzieli walijski złoty wiek, był jednak wyabstrahowany z ówczesnej rzeczywistości. Dlatego też nie zyskał on aprobaty Walijczyków, a Plaid pozostawała na marginesie życia politycznego. Paradoksalnie zmienił to dopiero człowiek, który urodził się w owej „wynarodowionej” Południowej Walii, Gwynfor Evans…
Początkowo nie budził mojego zdziwienia fakt, iż widzę walijski, ale w ogóle go nie słyszę. No może z wyjątkiem spikera na dworcu, cierpliwie obwieszczającego kolejne odjazdy i przyjazdy w obu językach, zaczynając oczywiście od wersji walijskiej. Z okna pociągu Cardiff robiło raczej nieciekawe wrażenie. Widziałem pod sobą typowo brytyjskie, niezbyt czyste miasto. Całe ciągi szeregowych domków z małymi ogródkami odgrodzonymi od siebie murami, jakby dodatkowe pokoje bez dachu i z trawą na podłodze. Różnobarwne twarze na ulicach przypominały o multietnicznym charakterze Zjednoczonego Królestwa. Jeszcze tylko jakieś kolejowe, obskurne warsztaty, coraz wyższe krzaki skutecznie zasłaniające podróżnemu rogatki miasta i momentalnie wyłoniła się… Walia. Falujące zielone pola, poszatkowane niewielkimi murkami, stada owiec, wysepki żółtych żonkili, leśne zagajniki, ruiny zamków, a w oddali błyszcząca tafla Severn, uchodzącej zwolna do Kanału Bristolskiego. Momentalnie jednak wszystko to prysło, jak piękny sen spłoszony przez jawę, niosącą ze sobą ciężki, ponury, monstrualny obraz… Południowej Walii. Oświetlone wysokie kominy, ciemne chmury pyłu, fabryczne hale, osiedla monotonnych robotniczych domków, a w tle portowe doki i statki tłoczące się w Kanale Bristolskim. Pomyślałem sobie, że tylko ktoś, kto wyrastał pośród tych kontrastów, mógł zrozumieć czym jest Południowa Walia, czym Walia jest w ogóle… Pociąg zatrzymał się na stacji. Barry. Tu w 1912 r. urodził się Gwynfor Evans… (cdn)