Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Władcy Chaosu
Okładka tej publikacji może zarówno przyciągać, jak i zniechęcać – wszystko zależy od tego, jakie kto ma upodobania estetyczne i czego oczekuje. Fotografię płonącego kościoła zdobi tytuł „Władcy Chaosu” i podtytuł „Krwawe powstanie satanistycznego metalowego podziemia”, u samej góry widnieje zaś cytat z magazynu „Kerrang!”: „Najbardziej niesamowita opowieść w historii muzyki… książka wagi ciężkiej”. Tył okładki wypełniają podobne sformułowania, a także zdjęcia głównych protagonistów książki, zaopatrzone w ich mniej lub bardziej szokujące wypowiedzi. Zachęcające recenzje przytoczone są jeszcze w środku na pierwszych kilku stronach i dopiero potem rozpoczyna się właściwa część pracy – istotnie będącej dość wnikliwą analizą formy i treści subkultury blackmetalowej, jej korzeni i historii.
Głównym autorem publikacji, wydanej po raz pierwszy w USA w roku 1998, jest Michał Moynihan – człowiek znany przede wszystkim jako kompozytor muzyki projektu Blood Axis, czerpiącego z folkloru, industrialu i muzyki symfonicznej. Moynihan nigdy nie ukrywał swoich pro-pogańskich zapatrywań i sympatii do przesłania takich myślicieli jak Fryderyk Nietzsche czy Juliusz Evola. Stawia go to w rzędzie specyficznych niechrześcijańskich (lub nawet – antychrześcijańskich) „tradycjonalistów integralnych”, doszukujących się sedna kultury Europy nie w jej dziedzictwie katolickim i prawosławnym, ale w antycznym oraz „barbarzyńskim” (germańskim, słowiańskim, celtyckim etc.) pogaństwie. Blisko tu choćby do francuskiej Nowej Prawicy, ale – jak się okazuje – także do obszarów kojarzonych nie z klasyczną prawicą, a z postmodernizmem, nihilizmem czy „radykalizmem apokaliptycznym”, by użyć tu określenia jednego z publicystów Frondy. Nie przypadkiem bowiem Moynihan współtworzył antologię „Apocalypse Culture II”, swoistą expozycję okropności, badającą extremalne obszary współczesnej kultury – czy też antykultury.
Moynihanowi przy pracy nad „Władcami Chaosu” pomagał niejaki Didrik1 Søderlind, opisywany jako norweski dziennikarz i niezależny publicysta, a przy tym… dorywczy pracownik norweskiej filii „Międzynarodowego Związku Humanistyczno-Etycznego”. Czyżby chodziło o stowarzyszenie International Humanist Ethics Union, któremu Green Army Fraction (radykalnie tradycjonalistyczny szwedzki projekt nurtu „power electronics”) dedykuje utwór o jakże wdzięcznym tytule „Kill Every Last Member of IHEU”?
Zdawać by się mogło, że pisanie ponad 400-stronicowej książki na temat jednej z wielu młodzieżowych subkultur, to robienie „z igły wideł”, doszukiwanie się głębi, której nie ma, strata czasu, albo po prostu wypisywanie drobnych szczegółów istotnych dla fascynatów, a nużących osoby „z zewnątrz”. Co do ostatniego punktu, to istotnie – książka w dużym (być może – zbyt dużym) stopniu skupia się na opisywaniu ciągu wydarzeń i sytuacji, które doprowadziły np. do pamiętnego mordu dokonanego przez Varga Vikernesa na osobie Øysteina2 Aarsetha, albo do zabójstwa 15-letniego Sandro Beyera przez muzyków grupy Absurd. Z drugiej strony fakty związane z tymi i podobnymi historiami (pobiciami, podpaleniami, morderstwami, samobójstwami etc.) niewątpliwie wiążą się z ideologią przyświecającą sprawcom. Ta z kolei również została przeanalizowana przez autorów – i to z kilku stron, o czym świadczą wywiady nie tylko z muzykami, ale także z policjantami, pastorami, socjologami czy nawet przywódcą Kościoła Szatana, Antonem Szandorem3 La Veyem, prezentującym „lekkostrawny” model satanizmu ateistycznego, satanizmu dla „bogatych i zadowolonych”, w odróżnieniu od tych, którzy w kulcie diabła poszukują ścieżki rozpaczy i samozniszczenia. A black metal – przynajmniej w przypadku tych (nielicznych?), którzy potraktowali jego założenia poważnie – komponuje się bardziej z postawą tych drugich:
(…) Jednym z dziwniejszych aspektów blackmetalowej mentalności na wczesnym etapie rozwoju gatunku, był nacisk kładziony na cierpienie. W przeciwieństwie do innych systemów wyznaniowych, w których wiekuiste potępienie jest zazwyczaj zarezerwowane dla wrogów, blackmetalowcy uznali, że oni również zasłużyli na wieczne męki.
(str. 64)
Można bagatelizować zarówno przekaz kapel black metal i sprowadzać go li tylko do młodzieńczego rozwydrzenia (na zasadzie argumentu o tych, którym „znudziła się guma do żucia”), można też umniejszać jego wpływ na młodzież, zanim się to jednak zrobi, warto uzmysłowić sobie, że często zjawiska społeczne i kulturowe posiadają tło głębsze nie tylko niż to się wydaje otoczeniu, ale nawet – niż to się wydaje uczestnikom, bohaterom tychże zjawisk. Na tej zasadzie mieszkaniec puszczy amazońskiej uczestniczący w plemiennym rytuale czy stara kobieta z Kalkuty odmawiająca każdego ranka określoną modlitwę nie muszą wiedzieć nic o „hierofanii”, „teofanii”, religioznawstwie porównawczym, teorii pierwotnego monoteizmu etc. – ale to w niczym nie umniejsza wartości analizy ich poczynań, jakiej mógłby dokonać np. Mircza Eliade. Powstanie black metalu, gatunku tak silnie exponującego upodobanie do ciemnej strony duchowości, do pustki, rozpaczy, frustracji i nawet diabła par excellence (pomińmy tu na razie przypadki black metalu całkowicie neopogańskiego, chrześcijańskiego, czy poruszającego zupełnie inne tematy – załóżmy, że skupiamy się na najbardziej „ortodoxyjnym” nurcie) – jest wyraźnym znakiem czasu.
Ta ofensywa brutalnego antychrystianizmu z kilku przyczyn zasługuje na analizę głębszą niż sprowadzenie jej do rzędu chuligańskich wybryków, ale także bardziej wnikliwą od prostego uznania, że mamy do czynienia z paskudnymi czcicielami diabła i w związku z tym nie ma nad czym się zastanawiać, a jedynie potępić i pognębić.
We „Władcach Chaosu” sporo miejsca poświęcono metafizyce black metalu, sposobowi, w jaki rozumowali twórcy tego nurtu, czy nawet relacji pomiędzy black metalem a germańskim, pogańskim obrzędem „dzikich łowów”, o czym traktuje ciekawy esej „Oskorei” autorstwa Kadmona (czyli Gerarda Petaka z grupy Allersellen, wydawcy pisma „Aorta”). Mamy także rozważania na temat symboliki wilka, rekonstruowania wierzeń przedchrześcijańskich, kryzysu moralności i „sensu życia” w krajach skandynawskich, czy kultów satanistycznych.
Znamienne jest – choć nie do końca wyjaśnione w książce – że explozja black metalu nastąpiła w Norwegii i Szwecji, a więc w krajach, które co prawda nominalnie są luterańskie, ale w praktyce silnie zateizowane, zlaicyzowane, zaś nawet owa luterańska wiara serwowana jest w postaci rozwodnionej, złagodzonej, liberalnej, humanitarnej etc. Zdawałoby się, że to paradox – ale znamy już takie przypadki z historii, by wspomnieć tylko pierwszą rewolucję komunistyczną, która (wbrew przekonaniom Marxa) nastąpiła nie w rozwiniętym kraju kapitalistycznym z silną klasą robotniczą, a w mocno rolniczej, pół-feudalnej jeszcze Rosji. Zresztą jakimś tropem mogą tu być następujące cytaty:
(…) Świat przedstawiany w kazaniach jest bardzo idylliczny. Muzyka blackmetalowa rozbudza w słuchaczach potężne, destruktywne siły, moce, o których nie mówi nauka Kościoła, nie dając odpowiedzi na pytanie, czym jest zło. (…) Ale gdy już o nim wspomina [Kościół o Szatanie, przy czym formalnie chodzi tu o szwedzki „Kościół Luterański” – przyp. ATW] przedstawia go jako niegroźnego kozła, groteskową postać. Takie działanie pozbawia Kościół jakiejkolwiek możliwości definiowania zła. (…) Nie zauważali tego [tj. przedstawiciele Kościoła Szwecji nie zauważali oddalenia młodzieży od sfery kościelnych wpływów – przyp. ATW]. Przedstawiciele Kościoła zaczęli mówić za to o tym, jak dobrze idzie im z kościelnymi chórami dla młodzieży, letnimi obozami dla młodych i tak dalej. Kościół jest bardziej zajęty sporami na temat tego czy błogosławić związki homoseksualne.
(Jakub Jervell, emerytowany profesor teologii i pastor Kościoła Państwowego, str. 99-100)
Norweski Kościół Państwowy nie kieruje się żadnymi surowymi regułami. Myślę, że to nawet dość śmieszne, mamy tu bowiem kobiety pełniące funkcje biskupów i księży, homoseksualnych kapłanów i homoseksualne małżeństwa, co raczej nie idzie w zgodzie z tym, o czym mówi Biblia.
(Ishahn, grupa Emperor, str. 238-239)
Kiedy rozmawiałem z Ihsahnem, powiedział mi, że w Kościele najbardziej mierzi go jego słabość, to, że nie ma zasad. Brak kręgosłupa moralnego jest jedną z rzeczy, które najbardziej w nim nienawidzi. Gdyby Kościół zmienił swą postawę wobec ludzi, sądził i był w tym stanowczy, darzyłby go większym szacunkiem.
(Paweł Mathiesen, publicysta gazety „Morgenbladet”, str. 255)
Oczywiście nie należy z tego pochopnie wyciągać zbyt daleko idących wniosków, niemniej jednak wypowiedzi te świadczą o tym, że modernistyczna polityka łagodzenia zasad kościelnych (w istocie tyczy to także współczesnego katolicyzmu4), skupiania się wyłącznie na tym, co banalne, miłe, ładne, uśmiechnięte i kojące, pomijania „strefy mroku” – skutkować może taką właśnie reakcją. Znane są wszak hipotezy, jakoby sam Fryderyk Nietzsche przybrał tak bardzo antychrześcijańską postawę dlatego właśnie, że dane mu było poznać chrystianizm przede wszystkim przez pryzmat liberalizującego się i płytkiego protestantyzmu, a nie „męskiej” wersji średniowiecznego katolicyzmu czy prawosławia. Fakt faktem – są to jedynie luźne spekulacje.
Warto uświadomić sobie także, że w pewnym sensie ortodoxyjny, teistyczny satanizm jest głosem gnostycyzmu, ten zaś – choć niewątpliwie heretycki – miał pewne odniesienie do chrześcijaństwa. Nie sugeruję oczywiście, że ortodoxyjni blackmetalowcy (załóżmy, że mówię tu o tych, którzy serio traktują swoje zaangażowanie w „mroczną ścieżkę”) są świetnym materiałem na rzymskich katolików, albo że balansują o krok od chrystianizmu, warto sobie jednak uświadomić pewne szczególne paradoxy. Czy na przykład obecne w black metalu postawy takie jak antykosmizm, negacja stworzenia, rozpaczliwy i potępieńczy krzyk „tęsknoty za pustką”, wreszcie samookaleczenia świadczące o wrogim nastawieniu do ciała – nie są wynaturzonym echem, krzywym zwierciadłem chrześcijańskiej wizji „śmierci dla świata”, ugaszenia popędów, umartwienia i „anty-światowości”? Pamiętajmy zresztą, że w przypadku niektórych ascetów (Ojców Pustyni, świętych średniowiecza) ta „śmierć dla świata” sięgała naprawdę radykalnych form. Co prawda – nie było w niej pychy, a umartwienie nie miało charakteru żalu do Boga i przekory, a wręcz przeciwnie. To oczywiście fundamentalne różnice między gnozą a ortodoxyjnym chrześcijaństwem, niemniej i tak warto zbadać ten dziwny, graniczny obszar.
Przytoczę tu wypowiedź na odnośny temat autorstwa jednego z forumowiczów Frondy – wypowiedź, która zdała mi się na tyle ciekawa, że ją zarchiwizowałem:
Poza tym problem jest dość ważki, a jeżeli nie ważki, to interesujący. Wydaje się bowiem istnieć pewien obszar wspólny, w którym stykają się chrześcijaństwo (tradycyjny katolicyzm i prawosławie, orto- i heterodoksyjne), reakcjonizm (oddzielam go tu trochę od chrześcijaństwa), ideologie radykalnego centrum, „mroczne” pogańastwo, a także pewne refleksje wywodzące się ze strony nie-dobrości, rozsadzające jednak skorupę prymitywnego satanizmu, lecące w stronę gnostycyzmu. Ten obszar wspólny to anty-światowość, nie-ludzizm, antyeudajmonizm, koncentracja na tym, co jest „poza”. Wesołe piosenki neo, odnowowe świadectwa [chodzi o Neokatechumenat i Odnowę w Duchu Świętym – przyp. ATW], spokojna harmonia i poukładanie tomizmu czy tym bardziej kochający wszystko i wszystkich pastor — takich dziwnych poszukiwaczy nie przyciągną. Ale już karmelita czy inny kontemplacjonista trzymający w celi czaszkę, koledzy z „Death To The World” z ich par excellence blackową estetyką, delektujący się śmiercią Legioniści [członkowie rumuńskiego Legionu Michała Archanioła z okresu międzywojennego – przyp. ATW], jansenizujący de Maistre czy plwający na całą fajność i zajebistość świata Gómez Dávila — owszem.
Jest coś poruszającego w opisach trybu życia konsekwentnych przedstawicieli blackowej subkultury w okresie opisywanym przez Moynihana i Søderlinda, zwłaszcza w zestawieniu z faktem, że przynajmniej niektórzy z nich dali swoje „czarne świadectwo” zaangażowania i przeżywania.
(…) Dokładnie tacy, jak się spodziewałem [byli członkowie grupy Mayhem – przyp. ATW]. Dead był równie wysoki jak ja i bardzo wychudzony. (…) Zachowywali się również tak, jak się spodziewałem, nie rozmawiali zbyt wiele (…).
(Bard Eithun „Faust”, grupa Emperor, str. 75)
(…) Wielu w ogóle się nie śmiało; cały czas byli bardzo poważni. Nic nie może być „dobre”. (…) w Helvete śmiech nie był na miejscu (…).
(Ishahn, grupa Emperor, str. 238)
(…) Zaczęło się też od całej tej „anty-LaVeyowskiej” postawy, która na scenie była rzeczą powszechną, ponieważ jego forma satanizmu jest bardzo ludzka. Nikt z nas nie chciał humanitarnego satanizmu; miałeś być niemal jak sam Szatan. (…) Według LaVeya nawet zwykła gospodyni domowa może być satanistą (…) i myślę, że niektórych przeraziło to, że poglądy, które głosi mogą pozbawić ich wiążącej się z tym wyjątkowości.
(Ishahn, grupa Emperor, str. 238)
Dodać tu można, że wspomniany Dead popełnił samobójstwo podcinając sobie żyły i strzelając głowę ze strzelby. Co w związku z tym uczynił jego kolega Euronymous i jak z kolei on skończył – to historie znane, a na pewno łatwo znaleźć informacje o nich, nie ma zatem potrzeby po raz tysięczny powtarzać tych sensacji.
Gdy mówimy o podobieństwie tych postaw i zachowań do autodestruktywnej pogardy dla świata, głoszonej przez niektórych gnostyków, warto przytoczyć cytat z Alexandra Dugina:
Druga ścieżka, „ścieżka lewej ręki”, widzi wszystko w odwróconej perspektywie. Nie mlecznobiała harmonia, ale czarne cierpienie. Nie wyciszony spokój, ale okrutny, gorejący dramat rozdzielonego życia. To „ścieżka wina”. Jest niszcząca, przerażająca, panują na niej gniew i przemoc. Dla tego, kto nią kroczy rzeczywistość jest piekłem, ontologicznym wygnaniem, torturą, zagłębieniem się w serce jakiejś niepojętej katastrofy, której początek leży u źródeł istnienia. (…) Templariusze, Dante, Lautreamont… Nigdy się nie uśmiechali. To szczególnego naznaczenie, ślad potwornego doświadczenia, które było powszechne wśród „podróżników ścieżki lewej ręki”.
(Alexander Dugin, „Gnostyk”)
Czy istnieje jakieś podobieństwo tej ścieżki do jakiejkolwiek formy chrześcijaństwa? Ktoś mógłby pospiesznie zaprzeczyć lub przyznać, że jeśli rzeczywiście istnieje, to tylko w tym znaczeniu, że opisywane podejście jest diaboliczną karykaturą ascezy, umartwienia, wyrzeczenia, cierpienia chrześcijańskiego. Być może! Ale jeśli nawet, to i tak warto zadać sobie pytanie, jaka motywacja przyświeca owym adeptom „lewej ścieżki”, gdzie tkwi błąd, w którym momencie słuszna skądinąd postawa niechęci do tego, co płytkie, próżne, małe, śliskie, mieszczańskie, przyjemne i banalne rozszczepia się na dwie drogi?
Cytowany forumowicz Frondy wspomniał o „Death to the World”, amerykańskim magazynie prawosławnym — i tu tkwi pewien trop. Nie jest wykluczone, że biografia ludzi, którzy stali za powstaniem tego czasopisma, mogła potoczyć się podobnie jak dzieje norweskich blackmetalowców. Faktycznie, Justyn Marler, dobiegający dwudziestego roku życia gitarzysta metalowej formacji Sleep, wyrastał z podobnego nastawienia rezygnacji i frustracji. Zaprowadziło go to jednak do czegoś zupełnie innego – a mianowicie do radykalnego, ascetycznego chrześcijaństwa i wybrania drogi zakonnej w ramach prawosławia. Najpierw trafił do monastyru św. Hermana w północnej Kalifornii, później zaś – na maleńką wysepkę, zagubioną przy krańcach Alaski. Samo to, choć nieczęste, nie byłoby jeszcze paradoxalne, ale Justyn Marler (już jako mnich Jan) wraz z innymi zakonnikami o podobnych doświadczeniach (ojcem Damascene i matką Neonillą) rozpoczął wydawanie czasopisma, którego istotą była transformacja mrocznego, gniewnego buntu subkultur punkowej i metalowej w stronę konsekwentnego chrystianizmu. Uprzedzając zarzuty, rezultat miał niewiele wspólnego z częstokroć kiczowatą i cukierkowatą estetyką „rocka chrześcijańskiego”, „Jezusa OK”, „fajnego Pana Boga” etc. Przeciwnie – pismo, które przybrało nazwę „Śmierć dla Świata” zarówno w swej treści, jak i formie odwoływało się do tematyki pokuty, cierpienia, śmierci, wyrzeczenia, umartwienia i męczeństwa. Pomijając głębszy aspekt (choć oczywiście jest on obecny i jak najbardziej istotny), już sama oprawa graficzna tego wydawniczego przedsięwzięcia (którą można poznać choćby tu: http://www.deathtotheworld.com) robi wrażenie zaskakująco umiejętnym osadzeniem religijnej ikonografii w estetyce podziemnego fanzine’a rockowego. Prawosławne ikony i fotografie mnichów sąsiadują tu z prowokacyjnymi tytułami, a wszystko w barwach czarnej i białej, częstokroć z przewagą tej pierwszej. Ale ta czerń ma swoją wymowę, o czym pisze w jednym z tekstów ojciec Michał Shanbourne, wspominając jak to wybrał się w swym czarnym stroju prawosławnego kapłana do jednego ze sklepów:
Nieoczekiwanie młody człowiek, cały ubrany na czarno, przystąpił do mnie i obejrzawszy mnie od góry do dołu, powiedział: „Koleś, skąd to wytrzasnąłeś?” (…) Dobrą chwilę zabrało mi zrozumienie, o co pytał. (…) Odpowiedziałem: „Hm, dostałem to w klasztorze”, uśmiechając się i nie oczekując, że zrozumie. (…) Następna rzecz, którą pamiętam to fakt, że dyskutowaliśmy o sprawach duchowych. Zapytałem go, czemu był tak zainteresowany moim czarnym płaszczem i wówczas zaczął dzielić się ze mną swoją „duchowością”. „Czczę diabła”, powiedział nieomal nonszalancko. (…) Jego ciemne włosy były rozczochrane, twarz blada, oczy zmęczone i pełne rezygnacji. (…)
Prawdopodobnie miał okazję widzieć płytkie, zwyczajne „chrześcijaństwo”, które tak przenika naszą kulturę, to które mówi: „Ja jestem OK, ty jesteś OK”, opatrując to odrobiną religijnych haseł. (…) Mój czarny płaszcz nie jest symbolem duchowej ciemności i beznadziei. To moja deklaracja tego, że jestem umarły dla tego świata – i żywy dla Chrystusa! A Chrystus jest życiem.
(Father Michael Shanbourn, „Videos from Hell”, tłum. ATW)
Michael Moynihan, Didrik Søderlind – „Władcy Chaosu”, KAGRA 2010.
1 Teodoryk – przyp. red.
2 Augustyna – przyp. red.
3 Antonim Alexandrem – przyp. red.
4 Czy raczej tego, co współcześnie jest błędnie nazywane katolicyzmem – przyp. red.