Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Wyklęty zmiataj ludu ziemi
Pewna osoba (jeśli czyta te słowa — pozdrawiam) każdy mój tekst poświęcony demokracji zwykła kwitować uwagami w stylu: nie lubię konserwatystów, bo oni pogardzają zwykłymi ludźmi. Czyli – wrogość do demokracji równa się wrogości do zwykłych ludzi. Wspomniana osoba myli się; my, konserwatyści, bynajmniej nie żywimy pogardy do żadnych „ludzi”. To pocieszne oskarżenie wynika z wzięcia za dobrą monetę demokratycznej ideologii głoszącej, że demokracja to rządy ludzi. Wszystkich ludzi, zwykłych ludzi, prostych ludzi, szarych ludzi czy jak ich tam zwał. I tu leży pies pogrzebany, bo to stwierdzenie jest zwykłą bujdą. Tak utrzymują demokraci, bo wiara w tę bujdę przynosi im korzyść. A demokratom nie należy dawać wiary, gdyż – jak spróbuję pokazać – są oni szczególnie predestynowani do kłamstwa.
Po pierwsze, w życiu publicznym w ogóle nie funkcjonuje taki realnie istniejący podmiot, jak zmitologizowani „ludzie”. Proszę zwrócić uwagę, w jakim kontekście pada zwykle słowo „ludzie” w polityce. Pada ono wtedy, gdy działacz partyjny lub związkowy odgraża się do mikrofonu i kamery: ludzie się na to nie zgodzą, zobaczycie. Albo: ludzie mają prawo wiedzieć, więc nam powiedzcie. Albo: ile jeszcze ludzie mają czekać? I tak dalej. Co z tego wynika? Kiedy demokrata mówi „ludzie”, naprawdę ma na myśli siebie i swoich kolegów z partii, związku czy innej organizacji występującej akurat w telewizorze. Zamiast powiedzieć wprost: my chcemy, zawsze mówi: ludzie chcą, ponieważ próbuje stworzyć wrażenie, iż ma mnóstwo zwolenników, więc trzeba się z nim liczyć. Osobiście demokrata ma opinie ludu gdzieś, dokładnie tak samo, jak przeciwnik demokracji, ale cynicznie i instrumentalnie przedstawia siebie jako ich wyraziciela, żeby zyskać przebicie w polityce – czego przeciwnik demokracji przez uczciwość nie czyni.
Kiedy demokrata wypowiada swoje własne zdanie, zaczyna następująco: „Większość ludzi uważa, że…”. Tymczasem w kwestiach publicznych większość ludzi nie uważa zupełnie nic. Większość ludzi poświęca się bowiem całkowicie sprawom życia rodzinnego, osobistego czy zawodowego, o sprawach publicznych nie mając pojęcia (chociaż niekiedy im samym wydaje się co innego). Jest to zresztą stan naturalny i nie daje żadnego usprawiedliwienia do uważania ich za gorszych. Zaprzecza natomiast demokratycznym zapewnieniom, jakoby wszyscy jednakowo nadawali się do udziału w rządach. Tak się akurat składa, że wszyscy nie są równo przygotowani i uzdolnieni do zawiadywania administracją, dyplomacją bądź skarbowością. Weźmy dowolną instytucję: rodzinę, szkołę, uniwersytet, diecezję, firmę, urząd, wojsko, policję – i wyobraźmy sobie, jak by ona funkcjonowała, gdyby wszyscy jej członkowie otrzymali równe prawo wpływu na jej kierownictwo i możliwość wyboru swoich zwierzchników przez głosowanie. Funkcjonowałaby beznadziejnie, o ile nie rozpadłaby się już na wstępie. Skoro jest to oczywiste w przypadku każdej istotnej instytucji, niby dlaczego wyjątek stanowić by miała instytucja tak istotna, jak państwo?
Demokrata by odpowiedział: to nieprawda, że ludzie na niczym się nie znają – przecież oglądają telewizję, czytają gazety. No właśnie. Nie jest do końca tak, iż ci wszyscy ludzie nie wyrażają żadnego zdania o niczym ważnym. Ależ wyrażają, a jeśli będziemy je uważnie monitorować, zobaczymy, jak zdanie to ulega zmianom wraz ze zmianami nastawienia do danej kwestii oglądanej przez nich telewizji lub czytanej przez nich gazety. Istna erupcja poglądów na ważne sprawy regularnie następuje u zwykłych ludzi w okresach kampanii przedwyborczych – ponieważ wszyscy aspiranci do koryta brutalnie wdzierają się do ich domów przez telewizję, prasę, radio, internet, i skrzynkę pocztową, usiłując ich przekabacić. Ale, ale, przecież różne partie tylko prezentują swoje programy, a ludzie mają pomiędzy nimi wolny wybór, więc to ludzie decydują, nieprawdaż? Nie. Programy partii celowo układane są tak, by pozyskać sympatię jak największej liczby osób; jeśli trzeba, partia zwąca się liberalną obieca podwyżkę zasiłków, partia zwąca się socjalistyczną zapowie cięcia podatkowe, a partia zwąca się chrześcijańską wystawi kandydatów-pedałów. Wybory wygrywa partia, która osiągnie najwyższą techniczną sprawność w demagogii, która zatrudni – za pieniądze podatników – najlepszych specjalistów od PR, marketingu, wizerunku, reklamy, doboru krawatów i nauki machania rękami podczas wystąpień przed kamerą. Prawdziwe podmioty polityki traktują „ludzi” jako czyste narzędzie. Jeśli ktoś naprawdę uważa „ludzi” za podmiot polityki, mogę się jedynie uśmiechnąć nad jego naiwnością. Ale jeśli przez „ludzi” rozumie zgraję zawodowych partyjniaków utrzymujących się z podatków oraz najętych przez nich profesjonalistów od prania mózgu, wtedy zgadzam się – demokracja polega na rządach ludzi. Konserwatysta prof. Stanisław Estreicher (1869-1939) pisze: „Zwierzchnictwo państwowe nie spoczywa faktycznie nigdy w ręku ludu, lecz tylko w ręku pewnej elity, wyobrażającej lud. Jest to przeto niewątpliwie fikcja prawna (jak wiele innych fikcji, przyjęta ze względów oportunistycznych) (…)”. Inny myśliciel konserwatywny, prof. Władysław Leopold Jaworski (1865-1930), nazywał lud z demokratycznych konstytucji „fikcją personifikacyjną”. Ale w oczach demokraty tych wybitnych uczonych z pewnością nie warto czytać, bo byli wyniosłymi paniskami, co gardzą zwykłymi ludźmi…
Powyżej usiłowałem wyjaśnić, kim konserwatyści nie pogardzają, czas zatem na wyjaśnienie, kim pogardzają. Podejmijmy ostatni wątek. Twierdzenie, iż w demokracji rządzą „ludzie”, czyli ogół lub większość, to kłamstwo. Państwem demokratycznym, jak i każdym innym, rządzi określona elita, wąska mniejszość; szczegółowo analizowali to zagadnienie tacy myśliciele – zapewne gardzący zwykłymi ludźmi – jak Robert Michels, Kajetan Mosca, Wilfred Pareto, Józef Schumpeter i Jerzy Sorel. Poszczególne ustroje różnią się pomiędzy sobą sposobem selekcji elity politycznej, demokracja zaś cechuje się najgorszym sposobem selekcji. Dlaczego? Bo w demokracji wejście do elity rządzącej wymaga zabiegania o popularność, tzn. po pierwsze schlebiania wszystkim naokoło, a po drugie licytowania się na obietnice. Daje to mocną gwarancję, iż w elicie znajdą się cyniczni i cwani demagodzy, dla których nie stanowi problemu powtarzanie masom nierobów i pijaków, że wszystko im się należy. Człowiek uczciwy natomiast nie zniży się do pochlebstw ani obiecywania stu milionów dla każdego, za to mówiąc publicznie niepopularną prawdę, odbierze sobie jakiekolwiek szanse na zdobycie poparcia tłumów.
Co więcej, demokratyczną elitę polityczną znamionuje pogarda dla zwykłych ludzi, na jaką nigdy nie pozwoliłaby sobie na przykład elita arystokratyczna. Zaraz po wejściu do demokratycznej elity u jej nowego członka ujawnia się bowiem kompleks parweniusza (syndrom „Spieprzaj, dziadu!”) – profity i zaszczyty (te ostatnie nader podłe, bo demokratyczne, czyli dostępne dla byle kogo) uderzają do głowy prostakowi, który usiłuje wyprzeć ze świadomości fakt, iż swą przynależność do elity zawdzięcza masie osób niczym się odeń nie różniących. Kto słyszał, jakim tonem Bronisław Geremek wypowiada słowa „ten kraj” albo „ten naród”, wie, co mam na myśli. Do apartamentów Ludwika XIV, „Króla-Słońca”, uważanego błędnie za monarchę absolutnego (przez demokratów, ale od tych akurat trudno wymagać rzetelnej znajomości historii – demokraci zawsze sądzą, że historia zaczyna się od nich), poddani mogli wejść dosłownie z ulicy i np. wprosić się do króla na śniadanie. Dla porównania proszę się obecnie spróbować dostać do gabinetu demokratycznego premiera czy ministra.
Egalitarny i elekcyjny sposób selekcji elity zamienia demokrację w suwerenność buraków, w prawno-polityczną instytucjonalizację chamstwa, w konstytucyjnie zawarowany dyktat moralnych, kulturalnych i intelektualnych zer. Trafnie to ujął Jan Bobrzyński (1882-1951): „Oficjalnie zastąpiono wyższy autorytet – nie tylko Boski, ale nawet ten, który wypływa z obiektywnie ujętych praw społecznych, emocjonalnym autorytetem ‘woli ludu’, to jest przede wszystkim najciemniejszych, cywilizacyjnie najbardziej zacofanych warstw społecznych (…); na żaglowaniu najprymitywniejszymi apetytami i na drażnieniu pośledniejszych, zwierzęcych instynktów oparła demokracja cały swój gmach moralności, etyki i taktyki”. Oto prawdziwy przedmiot pogardy konserwatystów: nie zwykli ludzie, lecz demokratyczne elity i ustrój, który je produkuje.