Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Legitymista w Parlamencie Europejskim — wywiad z Robertem Jarosławem Iwaszkiewiczem

Legitymista w Parlamencie Europejskim

Rozmawiał Adam Tomasz Witczak

Z posłem do Parlamentu Europejskiego, panem Robertem Jarosławem Iwaszkiewiczem, współzałożycielem Koalicji Odnowy Rzeczypospolitej Wolność i Nadzieja, członkiem Organizacji Monarchistów Polskich, rozmawiał Adam Tomasz Witczak.

Janusz Korwin-Mikke obiecywał, że w Parlamencie Europejskim będzie o was – tj. o przedstawicielach ówczesnego Kongresu Nowej Prawicy – głośno. Tymczasem nawet i on sam wybija się relatywnie rzadko, głównie w jednominutowych wystąpieniach o mniej lub bardziej skandalizującym charakterze. Czy nie jest tak, że rzeczywistość PE okazała się jeszcze bardziej szara i ograniczająca, niż mogło się to wydawać? Że miały być heroiczne wystąpienia przeciwko całemu światu, a zostały jedynie owe jednominutowe „wrzutki”?

Politykę polską robi się przede wszystkim w Polsce. Nasza obecność w Parlamencie Europejskim, naznaczona u swego zarania bolesnym podziałem, była od początku skierowana na budowę siły politycznej w Polsce, zdolnej do wzięcia części odpowiedzialności za losy naszego państwa. Oczywiście wyobrażaliśmy sobie inaczej naszą obecność w Parlamencie Europejskim, ale dość szybko okazało się, że dla niektórych kolegów nasz wspólny sukces okazał się początkiem ich indywidualnych wyborów politycznych. Ja zająłem się pracą merytoryczną w komisji rynku wewnętrznego i ochrony konsumentów oraz w komisji zajmującej się ochroną środowiska, zdrowiem publicznym i bezpieczeństwem żywności. Prezes Korwin-Mikke mocno udziela się w sprawach międzynarodowych, a na forum plenarnym jest w pewnym sensie „głosem wołającego na pustyni”, ale głęboko wierzę, że w ten sposób zmusza innych do refleksji nad moralną kondycją Unii Europejskiej.

Jak ocenia Pan kondycję ideową tudzież moralną tych środowisk, które w PE mogą uchodzić za względnie prawicowe lub konserwatywne? Czy jest w ogóle – mówiąc kolokwialnie – z kim pogadać? Czy ktokolwiek tam (w epicentrum unijnego soc-demoliberalizmu) nie tyle nawet popiera, ile choćby rozumie ten dyskurs prawicowy, który w Polsce jeszcze ma jakieś przebicie (za sprawą Janusza Korwin-Mikkego czy Grzegorza Brauna)?

Z mojego osobistego doświadczenia wynika, że nie jest tak źle, jak by się wydawało. Przede wszystkim liczbę eurosceptycznych posłów ocenia się na około 100 osób (na 751). Prezentują oni bardzo różne światopoglądy – na prawicy mamy socjalizujących narodowców z Frontu Narodowego (ale też monarchistów), liberalnych konserwatystów z UKiP, antyimigracyjnych Szwedów ze Sverigedemokraterna, ale też radykalnych narodowców z Jobbiku czy Złotego Świtu. Bogactwo organizacyjne i ideologiczne europejskiej reakcji jest pewnym pocieszeniem, przy czym trzeba ze smutkiem przyznać, że nie jesteśmy w stanie obecnie zjednoczyć się i działać pod jednym szyldem. Nie ma więc obecnie potencjału, by Europę skutecznie zmieniać, ale ciągle jest potencjał, by taką siłę wypracować. Te zmiany muszą się wydarzyć, co powtarzam jeszcze raz, w polityce poszczególnych krajów.

Co zadecydowało o tym, że w czasie niedawnych przetasowań zdecydował się Pan pozostać przy JKM? Czy sądzi Pan, że KORWiN ma obecnie szansę w RP? Co odpowiedziałby Pan tym, którzy tradycyjnie już podejrzewają, że pan Janusz w krytycznej sytuacji stara się o przekroczenie progu wyborczego – ale z góry na dół, tj. poniżej owych feralnych pięciu procent…?

Jestem przekonany, że dobry wynik partii KORWiN w wyborach do polskiego parlamentu w końcu zamknie usta wszystkim, którzy powtarzają tę głupią tezę. Moje wybory polityczne były funkcją moich przekonań politycznych, lojalności i zwykłej ludzkiej uczciwości. Jestem przekonany, że Janusz Korwin-Mikke jest głęboko ideowym człowiekiem, zdeterminowanym do tego, aby przeprowadzić program wolności gospodarczej, i konsekwentnym w swoim działaniu. Taka postawa zawsze budziła mój szacunek i zaufanie. Jest dla mnie gwarantem tego, że partia, którą poprowadzi do zwycięstwa wyborczego, zachowa się również ideowo po wyborach.

Czy sądzi Pan, że problem naporu imigrantów, o którym tyle się obecnie mówi, to zjawisko, które można jeszcze zatrzymać i cofnąć, czy też w grę wchodzą tak poważne i duże zmiany społeczno-ekonomiczno-polityczne, że jedyne, co można zrobić, to tymczasowo opóźniać procesy historyczne?

Kwestia imigrantów nie jest tylko problemem ekonomicznym, społecznym, socjalnym czy logistycznym. Ze względu na skalę zjawiska jest to problem cywilizacyjny. To znaczy, że setki tysięcy, lub nawet (w perspektywie kilku lat) miliony, imigrantów pochodzących spoza naszego kręgu cywilizacyjnego, z których część trafi do Polski, trwale zmieni oblicze naszego państwa. Wskutek tchórzostwa polskiego rządu do naszego państwa trafią ludzie wrodzy tradycji chrześcijaństwa, Grecji i Rzymu, ludzie, którzy uważają Europę za teren do podbicia, a Europejczyków za słabych ludzi, których przeznaczeniem jest śmierć, upokarzający podatek dżizja lub przyjęcie islamu.

Polska nie jest przygotowana na przyjęcie żadnej, nawet najmniejszej grupy, muzułmańskich imigrantów. Nie jesteśmy w stanie bronić naszych granic z determinacją Wiktora Orbana, nie jesteśmy tak bogaci jak Niemcy czy Francuzi, żeby żywić i karmić rzeszę ludzi, którzy nie chcą albo nie mogą pracować, a ich życiowym celem jest życie na zasiłkach. Na naszych oczach Europa Zachodnia popełnia tożsamościowe samobójstwo. Nas w tym szeregu musi zabraknąć!

Czy w kuluarach PE panują jakieś szczególne nastroje, jeśli chodzi o bieżącą sytuację geopolityczną (kwestia Rosji, Ukrainy i Noworosji, kwestia Państwa Islamskiego, relacji Rosja – USA – Chiny itd.)? Innymi słowy, czy mają sens pogłoski o przygotowaniach do wojny światowej lub o tym, że wojna ta już trwa?

Parlament Europejski jako instytucja jest wolny od głębszego namysłu i refleksji. Obowiązują tu sztywne, politycznie poprawne formułki, frazesy o solidarności, demokracji i obowiązkowy, ślepy optymizm. To przypomina bal na tonącym Titanicu. Inaczej sytuacja ma się w rozmowach ze zwykłymi europosłami. Szczególnie ci z partii prawicowych widzą nadciągającą katastrofę demograficzną, widzą próbę dominacji Unii Europejskiej nad wolnymi państwami, czasami jednak boją się udzielić pełnej politycznej odpowiedzi na zagrożenia dla Europy. Widać równie wyraźnie, w jakiej szczęśliwej sytuacji znajduje się Polska, w której wartości chrześcijańskie nadal są żywe. Z kolei Europa Zachodnia pozbawiona swoich chrześcijańskich korzeni nie jest w stanie poprawnie zdiagnozować kryzysu zachodniej cywilizacji, nie wspominając nawet o znalezieniu środków naprawczych.

Jeśli w ogóle możliwe jest, przy założeniu dobrych (ale realnych, nie utopijnych) wyników wyborczych prawicy, oddziaływanie przy pomocy Parlamentu Europejskiego, Sejmu, Senatu czy nawet rządu na gospodarkę, politykę i kształt społeczeństwa – to w jakich obszarach względnie szybko dałoby się zbliżyć do ideału głoszonego przez monarchistów, konserwatystów itd.? W gospodarce? Sprawach obyczajowych? Polityce zagranicznej?

Najpewniejsza zmiana społeczeństwa idzie przez oddolną odnowę moralną. Innymi słowy, to organizacje społeczne, Kościół, różne wspólnoty i stowarzyszenia, praca społeczna i zrzeszanie się ludzi składa się na zmianę społeczeństwa, ekonomii czy nawet ustroju państwowego. Te procesy muszą być wspierane przez państwo, ale państwo nie jest i nie powinno tego robić za społeczeństwo. To, co w pierwszym rzędzie może i powinna robić prawica w instytucjach państwowych i publicznych, to hamowanie ideologii lewicowych niszczących instytucję rodziny, narodu i wartości chrześcijańskie, konserwatywne. W drugim kroku należy budować instytucjonalne wsparcie dla odnowy moralnej narodu polskiego. To wszystko oczywiście musi się wiązać z osobistym przykładem każdego prawicowego polityka zaangażowanego społecznie czy politycznie. Gdzie upatrywać pierwszych kroków? W mojej ocenie na pierwszym froncie jest edukacja, która kształtuje ludzkie charaktery, i gospodarka, która kształtuje ludzkie postawy wspólnotowe i relacje między państwem a obywatelem. W tych obszarach trzeba rozpocząć walkę i z tych obszarów powinna nadciągnąć konserwatywna kontrrewolucja.

Czy z perspektywy legitymizmu – lub nawet szerzej, tych idei prawicowych, za którymi optuje pan także w ramach KORWiN – obecność w PE „naszych ludzi” jest lepsza niż nieobecność, czy może jest to fakt neutralny? Innymi słowy – czy sądzi Pan, że mimo wszystko zawsze lepiej jest mieć obstawione wszystkie miejsca, które się da?

Każda poważna partia polityczna, zrzeszenie ludzi, którzy mają ambicję zmiany zastanej rzeczywistości, musi w poczuciu odpowiedzialności być obecna wszędzie tam, gdzie zapadają decyzje, gdzie toczy się dyskusja nad naszymi, wspólnotowymi sprawami. Problem nie w tym, czy być obecnym w rządzie, Parlamencie Europejskim, Sejmie i Senacie, ale po co tam być? Mamy tutaj cała paletę możliwego działania, zależnie od skali naszej reprezentacji. Można być głosem wołającym na pustyni, znakiem sprzeciwu, języczkiem u wagi, silnym koalicjantem, motorem zmian, główną siła opozycyjną, rozdającym karty, w końcu – zmieniającym skutecznie rzeczywistość polityczną. To, co może się zdarzyć najgorszego, to wsiąknięcie w system, pogodzenie się z pozorną niemożnością działania lub przyłączenie się do milczącej większości w imię tzw. świętego spokoju. Takie zachowanie byłoby zdradą, każda inna forma oporu, nawet pozornie bezskuteczna, ale widoczna, jest po prostu mozolnym budowaniem przyszłych zwycięstw w myśl słów Wieszcza: I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu, jeżeli poległym ciałem dał innym szczebel do sławy grodu. Razem, młodzi przyjaciele!

Parlament Europejski

Byłem świadkiem żenującego spektaklu, w którym hiszpański król1 zachowywał się jak niskiego szczebla urzędnik w Komisji Europejskiej. „Filip VI” zachwalał unię bankową i walutową oraz deklarował pełne poparcie Hiszpanii dla projektu federalizacji przeprowadzanego przez Unię Europejską. Hiszpański monarcha chwalił obecny kształt Unii Europejskiej i nic mu nie przeszkadzało. Szkoda tej straconej szansy na zaprezentowanie innej wizji Europy – takiej, która byłaby oparta na chrześcijańskim ładzie.


1 Mowa oczywiście o tzw. królu konstytucyjnym, który wywodzi się z uzurpatorskiej linii izabelicko-alfonsjańskiej, a nie o prawowitym władcy Hiszpanij (Las Españas), czyli Jego Królewskiej Mości Syxtusie Henryku. Gdyby „Filip VI” zaczął afirmować chrześcijański ład, musiałby otwarcie sprzeciwić się tym siłom politycznym, które już w XIX wieku odrzuciły panowanie Chrystusa Króla nad królestwami wchodzącymi w skład Koron Hiszpańskich i przyczyniły się do tryumfu uzurpacji – przypis redakcji Portalu Legitymistycznego.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.