Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Wywiad z Jakubem Siemiątkowskim
Czy zdecydowane polskie poparcie dla Ukrainy (w jej obecnym konflikcie z Rosją) da się wpisać w sposób myślenia o Polsce charakterystyczny dla bliskiej Ci przecież tradycji endeckiej i narodowo-radykalnej?
Paradoksalnie, myślę, że bez problemu. Tematem tym zajmowałem się również naukowo i oczywiście mam świadomość, że endecja była kierunkiem w głównej mierze antyukraińskim. Podobnie z grubsza wygląda to z jej odłamem narodowo-radykalnym. Da się jednak, szczególnie w drugiej połowie lat 30., zauważyć w publicystyce kilku ideologów młodego pokolenia ruchu narodowego zwrot w kierunku dowartościowania niepodległościowych dążeń Ukraińców i uznania niepodległej Ukrainy za fakt pożądany z polskiego punktu widzenia. Sam zresztą Dmowski pisał przecież w Myślach nowoczesnego Polaka, że jeśli Ukraińcy (Rusini) będą w stanie wywalczyć sobie państwo i je obronić, to będzie to oznaczało, że na nie zasłużyli.
Jak wiemy, na skutek szeregu różnych czynników, z których być może najważniejszym była niska świadomość narodowa wśród mas, nie udało się to im w latach 1917-1921. Wynikało to z nieproporcjonalnie dużych prześladowań wobec ukraińskiego ruchu narodowego w Rosji carskiej na tle analogicznych represji w innych monarchiach niewolących inne nacje1. Sam Dmowski przecież nie sprzeciwiał się istnieniu Ukrainy ze względu na wrodzony antypolonizm Ukraińców – po prostu obawiał się, że państwo oparte na narodzie nieświadomym własnej indywidualności zamiast bycia buforem, chroniącym nas przed Rosją, będzie odgrywać rolę ekspozytury wpływów niemieckich.
W książce Polska i świat powojenny z 1931 roku Dmowski spogląda na problem ukraiński nieco inaczej niż kilkanaście lat wcześniej, choć oczywiście wciąż jeszcze krytycznie. Jawną sympatię wobec ukraińskich dążeń przejawiał redaktor naczelny „Prosto z mostu” Stanisław Piasecki. Także Karol Stefan Frycz, jeden z bardziej konserwatywnych publicystów nacjonalistycznych, tłumaczył to zarówno względami cywilizacyjnymi (odciągnięcie Ukraińców od azjatyckiej Rosji, „poszerzenie Zachodu”), jak i nacjonalistycznymi (sojusznicza Ukraina jako przedłużenie polskich wpływów na Wschodzie). Jeden z najoryginalniejszych ideologów młodego pokolenia endecji, Adam Doboszyński, pisał w 1940 roku o koniecznej integracji ludów regionu, w ramach „Wielkiego narodu”. Jego podstawą mieli być, z racji liczebności, Polacy i właśnie Ukraińcy. Co ważne i wielokrotnie przez niego podkreślane, nie chodziło o zwykłą polonizację, ale o dosłowne zlanie się ze sobą omawianych nacji.
O geopolitycznej konieczności zaistnienia powiązanego z Polską państwa ukraińskiego pisał Wojciech Kwasieborski, widzący w nim wyjście dla Polski na kraje azjatyckie, z którymi związki gospodarcze muszą być dla nas istotne również dziś. Do idei ukraińskiej niepodległości przekonali się z czasem i dwaj inni główni ideologowie Ruchu Narodowo-Radykalnego – Wojciech Wasiutyński i Marian Reutt. Zresztą środowisko to, już bez wymienionych postaci, w ramach Konfederacji Narodu w czasie wojny promowało ideę Imperium Słowiańskiego, w skład którego miało wchodzić również wyodrębnione państwo ukraińskie. Ostrze całej koncepcji, podobnie jak wszystkich wyżej wspomnianych, było wymierzone przecież również w Rosję.
Co istotne, wiele takich poglądów głoszono w kręgach narodowych również na emigracji – i to po Rzezi Wołyńskiej. Oczywiście większość z tych opinii zakładała istnienie Ukrainy w uzależnieniu od Polski, uznawano także za oczywistą przynależność do Rzeczpospolitej ziem przed linią Zbrucza. Unowocześniając te koncepcje, należałoby naturalnie wprowadzić odpowiednie poprawki. Biorąc pod uwagę upływ czasu oraz wysoki stopień ogólności części z nich, są one siłą rzeczy raczej czymś w rodzaju inspiracji niż jakimikolwiek gotowymi rozwiązaniami.
Ostatecznie zresztą zauważmy, że bycie narodowcem, odwoływanie się do idei narodowej – nie polega przecież na kalkowaniu przedwojennych założeń i programów, ale na praktykowaniu pewnego charakterystycznego stylu myślenia o polskich interesach, polityce. Aberracją nazwać należy sugerowanie, że wypowiedzi Dmowskiego sprzed niemal 100 lat na temat nieistnienia narodu ukraińskiego mogą służyć nam za program polityczny na dziś. Przez minionych kilkadziesiąt lat bardzo wiele zmieniło się na mapie Europy Środkowo-Wschodniej. Państwo ukraińskie jest faktem geopolitycznym, którego nie da się wymazać z umysłów 40 milionów ludzi w nim żyjących. To, co w 1920 roku nie miało sensu, dziś może być koniecznością.
Czy nie jest przypadkiem tak, że orientacja, którą umownie można określić jako „prorosyjską”, to coś stałego dla polskiej myśli narodowej, zwłaszcza że przynajmniej niektóre czynniki są takie same jak 100 lat temu (np. zagrożenie niemieckie i przewaga ekonomiczna tego kraju nad nami, obecność nastrojów nacjonalistycznych na Ukrainie etc.)?
Zacznijmy od tego, że błędem jest utożsamianie tradycji narodowej z prorosyjskością. Pamiętajmy, że mitologizowany gdzieniegdzie kurs na Rosję to w dziejach głównego nurtu endecji okres zaledwie kilku lat – mniej więcej od wydania książki Niemcy, Rosja i kwestia polska (1907) do 1915 roku, kiedy Dmowski, nie widząc korzyści z ubiegania się o przychylność carskich oficjeli, wyjeżdża do Londynu, a następnie do Paryża. Również wtedy zresztą Rosja nie była oceniana w kategoriach prawdziwego sojusznika – była po prostu mniejszym złem. Mniejszym, bo była zbyt prymitywna, skorumpowana i niewydolna, by wyrządzić nam szkody takie jak doskonale zorganizowana niemiecka machina państwowa. Później, jakkolwiek czasem sugerowano normalizację stosunków z ZSRS, to ciągle żywe były wśród narodowców obawy o jego ekspansjonistyczne zamiary. Podkreślano od pewnego momentu, że na tym polu Rosja czerwona podobna jest do białej.
Po wojnie mamy oczywiście zarówno Narodowe Siły Zbrojne, jak i środowiska współpracujące z nową władzą – tradycja endecka jest na tyle pojemna, że właściwie dla każdej postawy da się w niej znaleźć odpowiednie odwołania. Mnie na tym polu osobiście imponuje dalekowzroczność wspomnianej przed chwilą publicystyki S. Piaseckiego, Kwasieborskiego czy Frycza, którzy w latach 30. i 40. byli w stanie dostrzec nieunikniony w przyszłości fakt zaistnienia niepodległej Ukrainy i jej związku z Polską. Jeśli ktoś w ruchu narodowym poparcie dla ukraińskich dążeń do niezależności od Rosji jest skłonny sprowadzać do Giedroycia i Łobodowskiego, to znaczy, że nie zna on historii własnego obozu politycznego.
W dzisiejszych czasach oczywiście wszystko wygląda inaczej, inny jest charakter zagrożenia rosyjskiego, niemieckiego, inaczej wyglądają dziś relacje polsko-ukraińskie. Te ostatnie z pewnością są łatwiejsze, gdyż obszary etnicznego osadnictwa obu narodów zostały brutalnie rozdzielone w większej mierze przez wysiedlenia, w mniejszej przez ludobójstwo dokonane przez UPA. Naprawdę niewiele mamy dziś sprzecznych interesów z Ukrainą, do poważnych postulatów polityki państwowej nie możemy przecież zaliczać bajdurzenia o odzyskiwaniu Lwowa, w którym Polaków jest zaledwie 4%.
Z Rosją te sprzeczne interesy się pojawiają w bardzo licznych sferach. Implikuje to sam imperialny charakter jej państwowości, jej dążenie do ekspansji i odzyskania kontroli (nawet jeśli nie bezpośredniej) nad utraconymi ziemiami. Nie mam zamiaru snuć tu wizji grzybów atomowych nad Warszawą, bo jak na razie nic takiego nam nie grozi. Wystarczyłoby jednak dalsze umocnienie się rosyjskich wpływów na Ukrainie, Białorusi czy w państwach bałtyckich, by można było mówić o poważnej kolizji z naszymi interesami. A Rosja dąży przecież do uzależnienia energetycznego całego regionu. Gazociągi North Stream i planowany South Stream zostały zaprojektowane również właśnie po to. By temu przeciwdziałać, należy dążyć do budowy niezależnych od Moskwy sieci przesyłu surowców energetycznych, a tu najbardziej naturalnymi partnerami są „antyrosyjskie” kraje, takie jak Ukraina czy Rumunia, a idąc dalej Gruzja, Azerbejdżan.
Rysuje się nam tu poważne zagrożenie dla naszej suwerenności, podobnie jak zagrożeniem jest uzależnienie naszej infrastruktury od Niemiec (notabene przecież największego w Europie, strategicznego sojusznika Rosji – zatem przeciwstawianie Berlina Moskwie to kolejne kuriozum). Kto tego nie widzi, ten jest po prostu zaślepiony czynnikami emocjonalnymi, niezależnie od tego, ile razy w jednym zdaniu jest w stanie wymienić słowo „realizm”. Określenie „rusofilia” jest zwyczajnie uprawnione w stosunku do twierdzeń wielu prawicowych komentatorów.
Szczególnie martwi to, że niektórzy z nas najchętniej szliby na łatwiznę, po linii najmniejszego oporu. Postawę przychylności wobec Ukrainy, niezależnie od argumentacji (nie przeczę zresztą, że wielu proukraińsko nastawionych publicystów ma niewiele konkretów do przekazania), kwitowaliby sprowadzaniem do wariactwa czy zoologicznej rusofobii, zadowalaliby się frazesami o demoliberalizmie Majdanu, konserwatyzmie Putina itd. Przykładowo, ostatnio na łamach portalu Kresy.pl ukazał się tekst sugerujący, że w interesie Polski wcale nie leży integralność państwowa Ukrainy. Całość tekstu sprawiała wrażenie, jak by główną intencją autora było wytworzenie w czytelniku przeświadczenia, że Ukraina to projekt wybitnie nieudany, skazany na porażkę, sztuczny, antypolski itd.
Wśród rozważań nad rozbiorem Ukrainy przez Węgry i Rumunię, niezbyt odkrywczych stwierdzeń, że USA nie kieruje się moralnością w polityce międzynarodowej oraz różnych innych chybionych argumentów, padają tak kuriozalne tezy, jak ta, że Ukraina bez Donbasu, a więc bez tych kilku milionów najbardziej prorosyjsko nastawionych obywateli, za to z pogłębionym przez taki ubytek terytorialny poczuciem krzywdy wobec Rosji, będzie mniej „banderowska” niż Ukraina z Donbasem. I potem słyszy się od wielu znajomych sympatyzujących z naszą ideą, że tekst głęboki, trafny, dobry.
Mam wrażenie, że zanik krytycyzmu dotyczy nie tylko sympatyków Prawa i Sprawiedliwości przyjmujących bezrefleksyjnie całą „ukrainoentuzjastyczną” narrację. Działa to w różne strony, dotykając także tych, którzy identyfikują swoje myślenie z pragmatyzmem jedynie dlatego, że w sprawie ukraińskiej postulują neutralność Polski.
Inną często spotykaną patologią jest uznawanie, że całą kwestię ukraińską można sprowadzić do UPA, gardłować przy każdej możliwej okazji o Rzezi Wołyńskiej, tak jak by była ona istotą tego, co dziś tam się dzieje. Wtłaczanie do głów młodym ludziom tego typu kalek i schematów myślenia zwyczajnie wyjaławia, jest po prostu szkodliwe, wybitnie nieendeckie, mówiąc językiem różnych „realistów”. Szczególnie kiedy w grę wchodzą jawne manipulacje bądź promowanie ludzi, niemających o ukraińskim ruchu nacjonalistycznym bladego pojęcia, jako autorytetów (vide wynurzenia Rafała Ziemkiewicza na ten temat albo znany tekst Waldemara Łysiaka o Majdanie, będący czysto faktograficznie stekiem bzdur). Dla mnie to jest właśnie paranoja i emocjonalne podchodzenie do polityki, co nie znaczy, że nie uważam spraw historycznych za poważne, bądź że należałoby od nich uciekać. Podobnie daleki jestem od deprecjonowania wszystkich argumentów strony przeciwnej, bo niektórzy z przeciwników Majdanu i wspierania Ukrainy mają sporo trafnych uwag do przekazania.
Rozwijając wątek ukraińskiego nacjonalizmu: często możemy usłyszeć, że nawiązania do tradycji Ukraińskiej Powstańczej Armii / Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (a nawet SS-Galizien, bo i takie się zdarzają) nie mają na Ukrainie wymiaru antypolskiego, że akcenty rewizjonistyczne to wypowiedzi marginalne i czysto symboliczne, pozbawione znaczenia politycznego, że UPA / OUN to dla Ukraińców coś takiego jak dla nas Armia Krajowa — dziedzictwo wszystkich patriotów, symbol ogólnej walki z okupantem (w tym wypadku – sowieckim).
Jednocześnie jednak truizmem jest stwierdzenie, że z polskiej perspektywy cała ta „tradycja” jest czymś niezwykle bolesnym, zgoła odstręczającym. Dlaczego w takim razie Ukraińcy nie starają się jej wyciszyć, skoro przecież — nominalnie — zabiegają o nasze poparcie? Czy nie powinniśmy być bardziej stanowczy w relacjach z Ukrainą (a chodzi nie tylko o kwestie historyczne, ale też i np. o embargo na mięso)?
Temat ukraińskiego nacjonalizmu jest mi bliski, gdyż interesuję się nim od wielu lat. Rozmawiając przez ten czas z wieloma nacjonalistami z różnych ugrupowań ukraińskich, zauważyć mogłem kilka tendencji. Jedną z bardziej istotnych jest brak antypolskich inklinacji. Naturalnie, prywatne relacje ciężko uznać za w pełni miarodajne, ale przecież widać takie tendencje również w oficjalnych stanowiskach i działaniach większości istotnych środowisk narodowych. W Internecie znaleźć można odpowiednie wypowiedzi i wywiady, razem z Konradem Bonisławskim przeprowadzałem takowe z przedstawicielem Swobody na Polskę i członkiem kierownictwa UNA-UNSO [Ukraińskie Zgromadzenie Narodowe-Ukraińska Samoobrona Narodowa], mającego zresztą polskie korzenie i kartę Polaka. W tym samym tonie wypowiadali się Jurij Mychalczyszyn dla polskiego „Kuriera Galicyjskiego” (wywiad dostępny na Kresy.pl), Wołodymir Mańko z Kongresu Ukraińskich Nacjonalistów (wywiad dla Narodowcy.net sprzed dwóch lat), Dmytro Jarosz i Ihor Zahrebelny z Prawego Sektora.
Zresztą, jak wiemy, i w Prawym Sektorze są Polacy, również wśród 12 ofiar rosyjskiego ataku na autobus wiozący członków tej organizacji ponad miesiąc temu2, był nasz rodak – jego towarzyszom raczej nie przeszkadzała jego narodowość. Ostatnio działacze Prawego Sektora oddali hołd żołnierzom polskim z 1920 roku, poległym pod Zadwórzem w bitwie z bolszewikami, wcześniej autonomiczni nacjonaliści ze Lwowa złożyli kwiaty na cmentarzu Orląt. Kilkanaście lat temu jeden z posłów KUN wsławił się pomocą mniejszości polskiej. Nie spotykają zresztą żyjących tam Polaków prześladowania, jakich można by się spodziewać, czytając niektóre artykuły. Tego typu przesłanek, pozwalających twierdzić, że polskości nie traktuje się tam w kategoriach wroga, jest znacznie więcej. Nie jest też prawdą, że taka zmiana zaszła w obliczu rosyjskiej agresji – ukraińscy nacjonaliści wypowiadają się w podobnym tonie od kilku lat.
Można oczywiście uznać, że wszystko to kłamstwa, fałszywe gesty, że Ukraińcy chcą się nam przypodobać, by następnie wbić nam nóż w plecy. Spotkałem się nawet z twierdzeniami, że Ukraińcy studiują w Polsce celowo, by „poznać wroga”. Pozwolę sobie zauważyć, że tego typu tok myślenia należy postawić w jednym rzędzie z publikowaniem list Żydów w różnych niszowych pismach. Nie wątpię, że również dziś znajdzie się niejeden Ukrainiec do polskości uprzedzony, być może w niektórych wypadkach mamy powody nie ufać deklaracjom. Czasem mamy do czynienia z osobami niezrównoważonymi jak Iryna Farion ze Swobody, której ciągle zdarza się mówić rzeczy zupełnie głupie. Antypolskie wypowiedzi miał też jeszcze względnie niedawno Rostysław Nowożenec, były deputowany lwowskiej rady obwodowej.
Wśród ukraińskich nacjonalistów, podobnie jak wśród polskich czy każdych innych, mamy zarówno osoby trzeźwo myślące, jak i wariatów. Jeśli ogół Ukraińców identyfikujących się z ideami nacjonalistycznymi należy utożsamiać z postawą charakteryzującą mniejszość, to równie dobrze możemy oceniać kształt ideowy całego polskiego ruchu nacjonalistycznego z jednej strony przez pryzmat poszukiwaczy Żydów w rodzaju Leszka Bubla, a z drugiej przez specjalnie nieróżniących się od reszty centroprawicy liberalnych pseudonarodowców, takich jak Rafał Ziemkiewicz.
Na Ukrainie wciąż jeszcze, raz na jakiś czas zdarzają się incydenty o wydźwięku antypolskim, jak ostatnio w Szepietówce, a różni „realiści” oczywiście nigdy nie odmówią sobie przy takiej okazji stwierdzeń w stylu „a nie mówiłem?”. Takie działania ze strony niektórych Ukraińców należy piętnować, naciskać na rząd RP, by reagował, ale nie ma najmniejszych podstaw do twierdzeń, że w tym kraju funkcjonuje duży, zorganizowany ruch antypolski. Jakkolwiek zniesienie ustawy językowej po zwycięstwie Majdanu było krokiem politycznie głupim i wystawiającym złe świadectwo kulturze politycznej ukraińskich elit, to nijak nie da się go podciągnąć pod działania antypolskie, gdyż z wymienionej ustawy Polacy na Ukrainie nigdzie nie korzystali. Po polsku mówi zaledwie kilkanaście procent ukraińskich Polaków, co stanowi fakt smutny i również na nas spoczywa odpowiedzialność za jego zmianę, ale jeśli oceniamy stan faktyczny, to wypada stwierdzić, że ustawa w żaden sposób naszym rodakom nie służyła (co innego Węgrom czy Rumunom, stanowiącym tam liczne, zwarte społeczności).
To, że wciąż zdarzają się jednostkowe antypolskie postawy, nie przesłania znaczących zmian, jakie zaszły w tych środowiskach w ciągu ostatnich 20 lat. Od palenia polskich flag na ulicach Lwowa w latach 90. do coraz częstszych propolskich deklaracji w ostatnich latach jest bardzo długa droga. Wszystko wskazuje na to, że poparcie Polaków dla „Pomarańczowej rewolucji”, a teraz Majdanu istotnie zmieniło obraz naszego narodu w oczach nacjonalistów ukraińskich. Oczywiście rozsądek nakazuje ostrożność, niemniej jednak świadomość wspólnoty interesów z Polską jest tam na tyle duża, że należałoby uznać dominację propolskich poglądów w szeroko pojętym ruchu nacjonalistycznym za fakt. Dziecinadą zresztą byłoby traktowanie Ukraińców jak idiotów, którzy niezależnie od wszystkiego chcą tylko rzezać Polaków, a i takie podejście widzimy u niektórych. Oczywiście mówią oni, że to „realizm”, ja pozwolę sobie nazwać to oszołomstwem.
Czy nam się to podoba, czy nie – w oczach wielu Ukraińców żołnierze UPA to właśnie bohaterowie w rodzaju naszych Żołnierzy Wyklętych. Nikt nie gloryfikuje tam ich za to, co robili polskim cywilom, bo świadomość tego faktu jest słaba, bardzo rozmyta. Jedni widzą tu „wojnę polsko-ukraińską”, inni dają wiarę modnym swego czasu opowieściom, że to NKWD bądź radziecka partyzantka się za UPA przebierała i zabijała Polaków, jeszcze inni twierdzą, że po obu stronach padła mniej więcej równa liczba cywili, bardzo wielu Ukraińców zresztą nie wie o rzeziach na Wołyniu i w Galicji Wschodniej zupełnie nic.
Dla tych ludzi liczy się bohaterska karta UPA, czyli przede wszystkim prowadzona do 1960 roku (a w sposób zorganizowany do 1950) walka z Sowietami, prowadzona w warunkach daleko trudniejszych niż te, które znamy z wczesnego PRL-u, niejednokrotnie przecież heroiczna. Nas oczywiście w ocenie tej formacji będzie to obchodzić znacznie mniej niż ludobójstwo, jakie ma na sumieniu spora część upowców, ale musimy mieć świadomość tego, że na Ukrainie sądzi się co innego. Ostatecznie zadajmy sobie pytanie, czy zbrodniarz nie może być jednocześnie bohaterem? Jak by to makabrycznie nie zabrzmiało, odpowiedź jest twierdząca i nawet w polskiej historii znajdziemy na to dowody.
Odpowiadając na pytanie, ciężko jest sobie wyobrazić sytuację, w której dla doraźnych korzyści politycznych Ukraińcy rezygnują z kultu osób, uważanych przez nich za niezłomnych bohaterów walki o niepodległość. Mało kto byłby do tego zdolny, dumni Ukraińcy budujący swoją nowoczesną tożsamość narodową też zapewne nie. Nas to nie powinno cieszyć, też wolałbym, żeby pomniki budowano Petlurze czy jakiemukolwiek innemu propolskiemu bohaterowi, których mieli przecież w swojej historii niemało, ale wiedzmy, jakie są realia.
Nie chodzi mi tu o to, by Ukraińców usprawiedliwiać, rozgrzeszać czy też dowartościowywać. Po prostu jeśli chcemy mieć rzeczywisty ogląd sytuacji, a to jest niezbędne, by zająć stanowisko odnośnie do spraw szczegółowych, należy rozumieć mechanizmy, jakie zachodzą w mentalności tych ludzi. Nawet gdybyśmy hipotetycznie uznali, że jedyną istotną dla nas sprawą na Ukrainie jest dowiedzenie całemu światu prawdy o Wołyniu, musielibyśmy się kierować takim podejściem. Jeśli przyjmiemy tradycyjne endeckie metody analityczne, to przerażenie musi budzić fakt, że niektórzy mieniący się narodowcami najchętniej by chyba zerwali stosunki dyplomatyczne z Ukrainą, bo stawia się tam pomniki Bandery. Powinniśmy asertywnie przedstawiać swoje zdanie na ten temat (dążąc raczej do wzbudzenia pełnej świadomości skali tego, co robiła naszym rodakom UPA oraz żalu po drugiej stronie niż do zaogniania agresji), mając jednak świadomość, że nie wpłyniemy z dnia na dzień na to, co uważają sobie Ukraińcy – a ponadto uznać, że sprawy historyczne nie mają prawa przesłaniać nam aktualnej geopolityki. Jeśli chcemy cokolwiek osiągnąć w zakresie zmiany stanu świadomości historycznej Ukraińców, to różne formy dialogu są czymś niezbędnym, tym bardziej że na Ukrainie wiele postaw budzi nasze zdziwienie. Na przykład: brak dostatecznej wiedzy na temat rzeczywistego charakteru Rzezi Wołyńskiej skutkuje na ogół niezrozumieniem u Ukraińców niezwykle emocjonalnego podejścia Polaków do tego tematu. Trzeba w sposób rozumny docierać do tych ludzi, a być może któregoś dnia będą w stanie zrozumieć, że ich bohaterowie mają na sumieniu również zbrodnie.
Nie chodzi tu też o przejmowanie ukraińskiej perspektywy historycznej. Mamy swoją własną, w wielu aspektach sprzeczną z ich pojmowaniem historii, narrację. Ważne jest jednak, by nie ulegać wariactwu, zaciemniającemu ogląd. W ostatnich miesiącach poziom emocji został rozkręcony do tego stopnia, że ludzie są w stanie uwierzyć we wszystko, co ktoś napisze w Internecie – egzekucje rosyjskich dzieci dokonywane przez „banderowców”, krzyżowanie ptaków w willi Janukowycza i inne historyjki mające udowodnić wrodzony sadyzm Ukraińców. Upowszechnianie takich durnych opowiastek jest nieodpowiedzialne, bo po prostu drenuje młodym ludziom mózgi.
Oczywiście w stosunkach z Ukrainą powinno obowiązywać dbanie przede wszystkim o naszą rację stanu. Jej kluczowe dla nas znaczenie nie zwalnia z dbania o nasze interesy. Dotykamy tu zresztą jeszcze poważniejszego problemu, a mianowicie samej specyfiki funkcjonowania III RP. Im dłużej przyglądam się temu zjawisku, tym łatwiej przyznać mi rację słowom ministra Sienkiewicza o tym, że państwo polskie nie istnieje. De facto nie prowadzimy żadnej polityki zagranicznej. Niektórzy zarzucają rządowi zbyt proukraińską politykę, jest to poniekąd błędne podejście, bo proukraińskie to my co najwyżej gesty podejmujemy. Faktycznych działań, które służyłyby umacnianiu ukraińskiej suwerenności, kontynuacji projektów uniezależniających region energetycznie, nie widać. Żeby sprzedać Ukraińcom broń, co przecież rozruszałoby nasz podupadający przemysł zbrojeniowy, nie mówiąc o bezpośrednich dochodach ze sprzedaży, musimy pytać się zachodnich „sojuszników” o zgodę. Nie inaczej ma się kwestia twardego stawiania polskich interesów na Ukrainie. Sprawy takie jak gwarancja praw polskiej mniejszości powinny być załatwiane przez polskie rządy w porozumieniu z ukraińskimi. Polska mniejszość na Ukrainie jest zbyt nieliczna, by mogła w jakikolwiek sposób zagrozić Ukrainie, nie powinno być więc problemem pozytywne załatwienie najróżniejszych rozwiązań ułatwiających im życie, np. załatwienie zwrotu rzymskokatolickich kościołów. Szanujmy się, a inni – w tym i Ukraińcy – też będą nas szanować. Państwo polskie powinno stawiać sprawę jasno – jeśli my im coś dajemy, oni dają coś nam. Niestety polskie władze nie zaprzątają sobie głowy takimi „problemami”. Z drugiej strony infantylne jest wnioskowanie na tej podstawie, że samo stawianie na pogłębione relacje z Ukrainą jest w związku z tym pozbawione sensu. Nieudolność naszych elit rządzących nie zmienia faktu, że Ukraina jest nam potrzebna.
Jesteś przeciwny opcji „prorosyjskiej”, ale równolegle jesteś nastawiony antyamerykańsko. Sprzeciwiasz się dążeniom tzw. Noworosji, ale w Ziemi Świętej popierasz Palestynę przeciwko Izraelowi. Czy w obecnych realiach jest to spójne stanowisko?
Nie widzę związku między konfliktem palestyńsko-izraelskim a wojną w Donbasie. Zapewne nie widzą jej też sami toczący walki w obu miejscach. Nie jestem wyznawcą duginowskich tez o starciu cywilizacji lądu z cywilizacją morza (czyt. dobra ze złem). Świat jest chyba jednak bardziej skomplikowany. Przykładowo w niektórych irańskich mediach można usłyszeć słowa poparcia dla Rosji. Zadajmy sobie pytanie, czy wykraczają one jednak poza kurtuazję? Na arenie międzynarodowej Teheran współpracuje aktualnie z Moskwą, co wynika z jego izolacji. Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że w wypadku odrzucenia przez Zachód durnej polityki sankcji wobec Iranu i uruchomienia jego źródeł energii, Rosja potężnie by na tym straciła, sojusz obu państw zredukowany zostałby zaś do może kilku aspektów polityki bliskowschodniej. Jak by wtedy był przedstawiany konflikt ukraińsko-rosyjski w irańskich mediach? Być może zupełnie inaczej. Dodajmy, że w niektórych izraelskich gazetach można było niedawno przeczytać o ukraińskich czystkach etnicznych na Rosjanach w Donbasie – czy coś to zmienia?
Ogólnie rzecz biorąc, Polska nie ma zbyt wielu doraźnych interesów w Palestynie i wsparcie dla sprawy walczących o niepodległość bojowników widzimy, mimo wszystko, głównie w kategoriach moralnych. Jak byśmy nie etykietowali się mianem „realistów”, „pragmatyków”, jak byśmy „chłodnych, endeckich kalkulacji i analiz” nie prowadzili, to na czynniki moralne również zwracamy uwagę, a w wypadku tego konfliktu racje są ewidentnie po jednej ze stron. Na pewno manifestowana na każdym kroku przyjaźń kolejnych ekip rządzących RP z Izraelem, który nigdy nic dobrego nam nie zaoferował, nie służy umacnianiu naszej popularności w świecie islamu, gdzie powinniśmy szukać partnerów gospodarczych i na to też należy zwrócić uwagę.
Wojna w Donbasie to co innego, mamy tu do czynienia z agresją na jedno z najbardziej istotnych z polskiego punktu widzenia państw regionu. Bo nie oszukujmy się, na obecnym etapie to nie żadna wojna domowa. To jest wojna ukraińsko-rosyjska, o ograniczonym zasięgu, niewypowiedziana, bo obu stronom jej wypowiedzenie byłoby nie na rękę. Polska musi mieć swoją jasno sprecyzowaną politykę w tej sprawie, bo to dotyka bezpośrednio jej interesów.
Oczywiście również tu czynnik moralny ma swoje znaczenie, zresztą ciężko byłoby ustabilizować tam sytuację, gdyby ludności narzucono rozwiązanie, któremu byłaby ona w swojej masie niechętna.
Nie odmawiam pewnych racji separatystom. Jakkolwiek życzyłbym ukraińskiej armii szybkiego stłumienia rebelii (co w obecnej sytuacji jest oczywiście niemożliwe), to niekoniecznie odpowiada mi sprowadzanie całego ich oporu do miana „terroryzmu”. Wcale nie szokuje mnie fakt, że część Rosjan, a nawet zrusyfikowanych Ukraińców, chce żyć w związku państwowym z Federacją Rosyjską. Tak definiują oni swoją ukształtowaną przez wieki tożsamość i trudno dziwić się ich dążeniom w sytuacji, kiedy Moskwa dała im wsparcie. Z drugiej jednak strony, w Donbasie jest też przecież bardzo wielu świadomych Ukraińców, którzy tego sobie nie wyobrażają. Sondaże prowadzone przez niezależne ośrodki zresztą zdają się potwierdzać, że tych drugich jest więcej. Po czyjej stronie są więc racje moralne? Sprawa jest złożona, inaczej niż w wypadku Majdanu, gdzie były one jednoznacznie po stronie protestujących, walczących o wolność przeciwko skorumpowanemu i antynarodowemu rządowi.
Z państwowego punktu widzenia sprawa ukraińska jest dla nas kluczowa i należy ją popierać. Fakt, że Palestyńczycy toczą słuszną walkę o niepodległość, której należy kibicować, nie wiąże się z tym w żaden sposób, niezależnie od tego, że raz na jakiś czas kilka ciepłych słów powie im któryś z rosyjskich polityków.
Czy nie sądzisz, że pomiędzy skrajnościami reprezentowanymi z jednej strony przez Xportal.pl i „Myśl Polską” a z drugiej przez Fronda.pl i „Gazetę Polską”, dobrym wyjściem byłoby przyjęcie pragmatycznej polityki, zbliżonej do postępowania Orbána na Węgrzech, Fico na Słowacji, Łukaszenki na Białorusi, a więc balansowania pomiędzy Rosją i Zachodem, bez jednoznacznego wspierania Ukrainy przeciw Putinowi?
Postawa Łukaszenki jest w tym wypadku znamienna. Przy całej niechęci do białoruskiego prezydenta, wypada stwierdzić, że po raz kolejny udowodnił, iż jest on graczem z krwi i kości, zdolnym do lawirowania pomiędzy różnymi stronami konfliktu, daleko różniącym się od naszych wierzących w różne postpolityczne brednie elit. Zapewne należy to traktować także jako sygnał, że współczesna Białoruś nie godzi się na bycie jedynie wasalem Moskwy i pożądane przez nią są bliskie relacje również z krajami szeroko pojętego Zachodu, do którego z jej perspektywy zalicza się również Polska. Jakakolwiek by nie była kojarzona ze służalczością wobec Rosjan polityka Białorusi (co na wielu polach w ciągu ostatnich 20 lat było faktem), to Mińsk aktualnie wskazuje, gdzie wiedzie droga do budowy międzynarodowej pozycji – w dążeniu do zmniejszenia zależności od ościennych mocarstw. I Łukaszenka, mimo że identyfikowany z obozem prorosyjskim, gestów (i działań!) sympatii do nowych władz w Kijowie zrobił w ostatnim czasie mnóstwo, podobnie jak swego czasu robił to w relacjach z innym wrogiem Rosji – prezydentem Gruzji Saakaszwilim.
Oczywiście da się zauważyć pewnego rodzaju mitologizowanie postawy polityków takich jak Orbán czy Fico w kontekście sprawy ukraińskiej. Nie przeczę zresztą, że ich działania mają sens z punktu widzenia interesów narodowych Węgier czy Słowacji. Pytanie tylko, co nam do tego? Nagły płacz o to, że proukraińskie gesty polskich elit dzielą Grupę Wyszehradzką, jest o tyle zabawny, że od dawna ona nie funkcjonuje i nie stanowi żadnego geopolitycznego czynnika (co samo w sobie jest w pewnej mierze martwiące).
Jeśli już mamy szukać analogii do innych państw, to rzut oka na mapę i nawet pobieżne zapoznanie się z geopolityką regionu każe stwierdzić, że Polska stoi raczej w sytuacji zbliżonej do Rumunii, która z Ukrainą ma dość długą granicę, w pewnej mierze wspólne interesy (np. w zakresie dywersyfikacji źródeł energii), a przy tym czuje się realnie zagrożona przez rosyjskie ambicje mocarstwowe. I ta Rumunia wspiera dziś Kijów, mimo że w ostatnich latach stosunki między oboma państwami bywały nienajlepsze, status licznej i dość zwartej osadniczo mniejszości rumuńskiej i mołdawskiej na Ukrainie pozostawiał sobą wiele do życzenia, a w dyskursie Bukaresztu chwilowo pojawiały się nawet pretensje terytorialne wobec Kijowa. Pod koniec sierpnia prezydent Rumunii Traian Băsescu stwierdził otwarcie, że Ukrainę należy dozbroić. Oczywiście wynika to m.in. z faktu stacjonowania wojsk rosyjskich w Naddniestrzu i zagrożenia wcieleniem tego quasi-państwa do Federacji Rosyjskiej, ale my też przecież graniczymy z Obwodem Kaliningradzkim.
Podobnie antyrosyjską postawę zajmuje inne poważne państwo w regionie – Szwecja, z którą też zresztą łączą nas żywotne interesy. Zabawne wydają się twierdzenia komentatorów mieniących się „realistami”, uznających, że nie należy sprzedawać broni Ukraińcom. Przecież nawet prorosyjski Orbán to ostatnio zrobił, a w naszej „skrajnie prawicowej” niszy niektórzy są w stanie wszystko sprowadzić do bredzenia o realizacji doktryny Giedroycia. Podobnie Fico pomaga Ukrainie poprzez udostępnienie Ukraińcom słowackich zapasów gazu, mogących zastąpić aż 40% rosyjskiego przesyłu. Z drugiej strony „proukraińskość” polskich polityków to, jak mówiłem wyżej, głównie sprawa gestów, a nie realnej polityki. Błędem jest więc mówienie o akurat takiej dychotomii.
Jakub Siemiątkowski – ur. w 1989 roku, sekretarz Młodzieży Wszechpolskiej, publicysta m.in. „Polityki Narodowej” i portalu Narodowcy.net.
1 Przy zniewoleniu demokratycznym „niewola” w monarchii wydaje się odpowiednikiem mitycznego Złotego Wieku – przypis redaktora naczelnego Portalu.
2 Chodzi o wydarzenie z 13 sierpnia 2014 roku, kiedy 12 członków Prawego Sektora zginęło w czasie ostrzału separatystów.