Powrót tytanów
Adam Danek

„Więc mniejsza o to, w jakiej spoczniesz urnie,
Gdzie? kiedy? w jakim sensie i obliczu?
Bo grób Twój jeszcze odemkną powtórnie,
Inaczej będą głosić Twe zasługi
I łez wylanych dziś będą się wstydzić,
A lać ci będą łzy potęgi drugiéj
Ci, co człowiekiem nie mogli Cię widziéć …”

(Norwid)
Kiedy zastanawiam się nad przyczynami wewnętrznego ubóstwa znamiennego dla tego plemienia karłów, jakim stali się dziś ludzie, moje myśli wracają do lat monstrualnej hekatomby, kiedy Trzeci Jeździec galopował przez świat, pożerając nieprzeliczone rzesze. Duchowe spustoszenie moich czasów to spuścizna spustoszenia, jakiego dokonała niegdyś wielka wojna. Choć tak młody, nasz wiek jest cyniczny i zepsuty, bo wyrósł na miriadach rozkładających się ciał, narodził z trupich jadów i zatrutych dusz.

Przeszłość stwarza teraźniejszość. Wtedy, gdy w śmiertelnym starciu zwarły się najbardziej niszczycielskie moce, jakie w swej głupocie – niczym porwany pychą uczeń czarnoksiężnika – wyzwolił człowiek, anioł zagłady nieustannie towarzyszył każdemu z żywych. Szedł za nim krok w krok, przyglądał mu się z bliska lub z dala, krążył wokół domostwa – zawsze z dłonią na głowicy miecza, gotów, by uderzyć. Jego przejście zwiastował powiew wiatru niosący swąd pożarów albo echa dalekich kanonad, które odzierały noce ze snu. Patrząc, jak jedno po drugim ziszczają się najstraszliwsze znane ludzkości proroctwa, dawniej wyszydzane przez sofistów – samozwańczych szermierzy niskiego rozsądku, wielu zadawało sobie i innym bluźniercze pytanie: czy Bóg odwrócił się od tego nikczemnego świata? Czemu dozwolił, by w zgnuśniałych ciałach zagrała krew Kaina ?
A wojenne burze miały jeszcze przynieść tryumf Wroga … Ale w końcu ustały rzezie, w końcu dogorywający Wróg musiał zdjąć jarzmo z podbitych ludów. Jednak lęk i zwątpienie już nie opuściły człowieka.

Skoro więc gmach współczesnej cywilizacji wzniesiono na pokładach trupów, cóż dziwnego, że coraz silniej ujawnia się w jego wnętrzu zgnilizna? Najlepiej radzą sobie na takim gruncie istoty przywykłe do żerowania na ścierwie, na tym, co w nas najgorsze – wystygłych grudach materii. Przy sterze rządów zmieniają się przeto najsprawniejsi demagodzy i ochlokraci, jako że umieją wyzyskać najniższe w człowieku pierwiastki, ot, choćby grać na strunie próżności w duszy jednostki i strunie zawiści w rozbuchanych namiętnościach tłumu. Oznacza to jasno suwerenność stada nekrofagów, trwały dyktat miernoty ideowych szulerów.

Inaczej miały się sprawy przed wielką wojną. Nad Starym Kontynentem, wstrząśniętym w posadach i steranym na podobieństwo wysłużonej łajby, która musiała stawić czoło zbyt wielu już sztormom, kondensowało się nowe niebezpieczeństwo. Chaos poprzednich burz powołał do życia tajemniczą siłę. Nowa niewiadoma od początku zdawała się, niczym barbarzyński obrzęd, emanować pierwotnością i złą mądrością krwi, okrutną, a zarazem cierpliwą. Obudzony Wróg zapuszczał ukradkiem macki w wyczerpane bratobójczą walką organizmy krajów, sondując słabe punkty, by później wbić w nie żądło. Jego agenci, zwiastujący nieuchronną zagładę wszystkiego, co powinno być nam drogie z ręki sług nowego porządku, umiejętnie podsycali niepokoje wywołane przez niepewność chleba i jutra – odwiecznych towarzyszy wojny. Zwycięstwo zdawało się bliskie, lecz potwór nie uwzględnił w starannych planach jednego czynnika, gdyż nie mieścił się on wcale w jego ciasnej wizji dziejów.

„W Bogu jest źródło natchnień. Zawsze On na czaty/ Wybrańcze zsyła duchy, co znoszą cierpienia/ Za miliony, przez miłość ludzkiego plemienia/ By je unieść na Słowa górne Araraty.”/ - - pisał niegdyś poeta. I stało się, że w godzinie próby Ten, którego śmierć głosili emisariusze Wroga, wezwał na zmęczoną ziemię obrońców, a oto powstali, każdy w swej ojczyźnie, i w dogodnej chwili podjęli wodzowskie buławy. Nie zesłał ich z górnych, nieznanych śmiertelnikom sfer, lecz pozwolił wzrastać na ziemi i w wierze ich ludu, by nauczyli się kochać jego przymioty i boleć nad jego słabościami. Dlatego potem władali nie na sposób rachmistrzów bądź ekonomów, jak zwykło się czynić dziś, ale patriarchów; wszak tylko ręka ojca zgodnie łączy miłość i troskę z konieczną surowością.

Paśli narody rózgą żelazną, czego nienawidzi zniewieściałe ludowładztwo, a jednak miast deptać, przywracali im godność. Ponownie uświadomili każdy swemu ludowi, że nie jest bezładną zbieraniną indywiduów, lecz dziedzicem trudu pokoleń, których wiary i ziemi strzeże, a trud ten wciąż nie został ukończony, przeto wiele ma jeszcze przed sobą pracy i czynów.

Niestety, ich dzieło odbudowy pochłonął bitewny amok czambułów Wroga. Za jego ariergardami zostawały złupione krainy, dymiące miasta, jałowe pola zryte kopytami bojowych rumaków. By zabezpieczyć podboje i utwierdzić zniewolone narody w bierności, najeźdźca postanowił wymazać pamięć tych, co wcześniej podźwignęli je z upadku. Spłukiwał ich zasługi z kart annałów krwią kronikarzy – wszak nie mogą świadczyć ci, którym gardła zalano ołowiem. Watahy żołdaków o jednakowo pustych oczach podkładały ogień pod biblioteki; nagrobkami brukowano drogi, a ze świętych naczyń pito obozową gorzałkę.


Powrót...
Ciąg dalszy...

Nadzorcy, których zgrzebne mundury zdobiły teraz zagrabione klejnoty i haniebne odznaczenia nadane przez tyrana, nahajem zmuszali udręczonych ludzi, by własnoręcznie burzyli łuki tryumfalne i mauzolea bohaterów, a z ich gruzów budowali pałace namiestników Wroga. Szybko też znaleźli się zaprzańcy – przed wojną podrzędni skrybowie lub kanceliści – którzy za garść monet i miejsce w antyszambrach satrapów zgodzili się poprawić piórami historię. Opiewali tedy wielkość ciemiężcy, odpłatnie plwając na cześć ojców i pamięć dziadów, gdy tylko im rozkazano.

Niwelacja sięgnęła głęboko. Po wycofaniu się rabunkowych ord pozostaliśmy (przede wszystkim my: zbyt późno urodzeni) na duchowej pustyni. Przestrzenie pielęgnowane z miłością i szacunkiem przez minione pokolenia zaludniają teraz wykorzenieni apatrydzi, obojętni na wszystko prócz przetrwania i zysku. Jedyną formą wspólnoty znaną tym nomadom są bandy zawiązywane przez przekupniów, lichwiarzy lub zwykłych żebraków dla doraźnych profitów. Nas tymczasem trwa niewielu. Wszędzie obcy, starsi od własnych ojców, z rzadka mijamy się w tłumie lub na gościńcu, wymieniając gorzki salut. U siodeł kołysze się archaiczny oręż, podniesiony na jednym z zapomnianych pobojowisk. Wiatr szarpie pielgrzymie opończe i spycha nas w głąb pustyni, a wiatr ów rodzi się w gardłach tłuszczy. Agora zamieniła się w cyrkową arenę, którą pospólstwo obserwuje w oczekiwaniu na rozrywkę i ochłapy. Na arenie triumfuje ten, kto zdobędzie serca i żołądki motłochu, by potem jego rękami realizować prywatne interesy. Występując przeciw demagogom, budzimy gniew omamionych przez nich tłumów.


W świecie, gdzie z dyktatem Chama rywalizuje tylko władza kasty buchalterów, posągi tytanów spoczywają w przydrożnym pyle lub leżą na pół zagrzebane w wydmach, porastając zielskiem. Powinny się przy nich zmieniać honorowe warty, a służą za siedzisko odpoczywającym przechodniom. Inne stoją okaleczone, z utrąconymi na pośmiewisko głowami. A przecież ich ramiona znamionują opiekuńczą siłę, siłę ojca, która chroni i w której szukamy oparcia w chwilach trwogi, zaś na chmurnych obliczach rysuje się troska o rzeczy wyższe od prywatnej bądź partyjnej intraty.
Dlaczego wyszydza się te szczątki monumentów jako relikty zabobonu poprzedniej epoki? Dlaczego próbuje się nam wpajać pogardę dla mocy, jaka nawet z tłumu umiała wydobyć najszlachetniejsze pierwiastki człowieczeństwa? Dość już słyszałem sofizmatów deklamowanych przez doktrynerów demosu. Dość przeczytałem ludowych katechizmów, którymi te pasożyty deprawują maluczkich. Nie dla nas ów fałszywy kruszec. Ciskam w rynsztok ich nowe prawdy, a wam niosę prawdę starą i pewną jak fundamenty ziemi. Tytani wyszli niegdyś spośród ludzi zwyczajnych, przeto i głęboko w nas tli się Boża iskra – zaród wyższej formy. Karmicie ją strawą dobrą, karmicie Chlebem Życia; niech kiełkuje w was na przekór apologetom tego, co w człowieku niskie bądź nijakie. Niech rozpłomienia wasze wnętrza i rozświetla mroki wokół was. Nie lękajcie się wbrew letnim duszom uwalniać w sobie moc.

Nadejdzie bowiem dzień, gdy dopełni się miara upodleń, a wtedy tytan w was obudzi się i poruszy, by rozbić skorupę, w której chcą go uwięzić plebejskie gnomy demosu.

Adam Danek

23