RECENZJE MUZYCZNE
ATW, chyba, że napisano inaczej

OSCILLATING INARDS - "Canceritea"
Z pewną nieśmiałością sięgnąłem po ten materiał mając już na koncie odsłuch kilku splitów (np. z Pedestrian Deposit czy The Cherry Point), które pomimo, że miłe dla ucha nie przykuły na dłużej mojej uwagi. Jednakże pokładając niewinną i szczerą ufność w rekomendacje zasłużonych maniaków hałasu zdecydowałem się zbadać sprawę i jak się okazuje, krążek zdecydowanie wart jest głębszej eksploracji.
Na przywitanie dostajemy odgłosy gruźliczego kaszlu (czyżby szacowny grajek?) przechodzące efektywnie w energetyczne erupcje przyjemnego dla ucha harsz nojsu przetykanego cichszymi fragmentami, gdzie ściana przewalających się płynnie hałasów ustępuje rewerbowanym manipulacjom gdzieś w tle. Utwór jest niezwykle zwięzły co może być równie dobrze wadą jak i zaletą. Z jednej strony świetne wrażenie robi mnogość patentów wyplutych przez głośniki w tak krótkim czasie, a ich dogłębne rozpoznanie zajmie pewnie każdemu przynajmniej kilkanaście odsłuchań, co równocześnie może nieco odrzucić wielbicieli misternie budowanej, narastającej, transowej harsz-ściany. Jakkolwiek by na to nie nadstawiać bębenków usznych (u)tworowi trudno odmówić energetycznej, sonicznej wytryskowości, tłumionej może nieco przez dużą koncentrację na technice hałasowania i selektywności brzmienia. Lewy i prawy kanał są w praktyce skomponowane osobno, niekiedy tylko dzieląc wspólnie poszczególne dźwięki.

Pewnym zaskoczeniem jest dosyć długaśny utwór numer dwa, gdzie dźwiękowe eksplozje zastąpiono zmagającymi się z ciszą stłumionymi samplami i hałasami - rozmową, odgłosami syren, dronami. Jak na mój gust, trzynaście minut takiego wyciszonego kontrastu to ciut za dużo, zwłaszcza, że utwór kolejny, już tylko pięciominutowy, został stworzony na podobnej zasadzie - przyciszony ambient i trochę perkusyjnych sampli, które brutalnie miażdży kolejny, krótki, harszowy trak zakończony znów przyciszonym eksperymentem. Piąty i ostatni utwór rozpoczynają nieszczególnie mocno preparowane sample odgłosów wody przeistaczające się w nieco statyczny hałas, ustępujący po chwili dosyć poplątanej mieszance głośniejszych i cichszych nojsowych fragmentów, przerywanych samplami dochodzących gdzieś z tła pogłosów rozmów i innych przykuwających uwagę dźwięków. Całość jest płynna i różnorodna, co jak już wspominałem, dla jednych będzie atutem, dla innych kombinowaniem na siłę - mamy tu nojs, eksperyment, ambient, gdzie fragmenty przyciszone przeistaczają się w charczące ściany, te znów przechodzą w gładki i miły dla ucha, niemal melodyjny, nostalgiczny fragment końcowy.

Duże znaczenie w odbiorze tego materiału będzie miał indywidualny gust, a także wnikliwość odsłuchu - jednych ten materiał zapewne podnieci do granic wytrzymałości, innych pozostawi z pustką w głowie, jeszcze inni zatrybią po którymśtam odsłuchaniu i albo rzucą tym w kąt albo zaczną usilnie czcić. Mi osobiście brakuje tutaj pewnego rytmu, transowej, ewoluującej powtarzalności, którą bardzo lubię w takim graniu, a długaśne, przyciszone fragmenty w moim odczuciu zbytnio wyhamowują energetyczność całego dziełka. Rzecz do subiektywnej oceny, natomiast wiem na pewno, że materiał powałkuję jeszcze wielokrotnie. Zbyt dużo tu pomysłów i smaczków, żeby to najzwyczajniej olać. Aha, jeżeli nie słuchacie muzyki(tak, ten nojs to akurat muzyka i to pełną gębą) głośno i na względnie mocnym i dobrym sprzęcie, to rekomenduję raczej odsłuch na dobrych, dużych słuchawkach, zwłaszcza, jeżeli macie odruch przyciszania co głośniejszych fragmentów (zapewne, ze względu na możliwą agresję współdomowników, hehe), co może zniweczyć skuteczny odsłuch cichszych, acz ciekawych, czasem niemal niesłyszalnych motywów.

Przemysław z Koźla

CURRENT 93 - "The Courtyard"
Króciutka płytka, raptem dwie piosenki w stylistyce typowej dla currentowej interpretacji apokaliptycznego folku. Mamy tu krótki, niespełna trzyminutowy "The Courtyard" i ponad pięciominutowy "Jerusalem".
Oba kawałki tkane są delikatnymi dźwiękami gitary i fletu, którym towarzyszy przejmujący (jak zawsze) wokal Davida Michaela Buntinga. Tibet deklamuje, wykrzykuje swoje ekstrawaganckie teksty, tyleż mistyczne, co groteskowe, jego głos jest pełen ekspresji, wysoki, momentami nieomal piskliwy, albo i ochrypły, gdy zawodzi "Jerusaleeem, Jerusaleeem!!!". Nie wszystkim podoba się jego maniera śpiewania, mnie jednak - bardzo mocno. Podsumowując: "The Courtyard" to, jak to się mówi - mała rzecz, a cieszy.

ACROSS THE RUBICON - "Elegy"
ACR to przedsięwzięcie Roberta Marciniaka i Marcina Bachtiaka - panów odpowiedzialnych za wydawnictwo War Office Propaganda. "Elegy" to debiutancki album tego duetu. Jest to militarny industrial w mocno neoklasycznym, symfonicznym wydaniu - dziesięć epickich hymnów o wojnie, poświęceniu, zdradzie, utracie złudzeń, śmierci i pamięci o tych, którzy polegli. Zwraca uwagę bardzo dobre brzmienie - bębny przygniatają hukiem, mroczne, orkiestralne melodie chórów, skrzypiec, klawiszy i rogów przeszywają na wskroś serce słuchacza, w tle zaś grzmią industrialno-wojenne zgrzyty, hałasy i - jak to bywa - rozmaite archiwalne przemówienia, czasem pieśni. ATR reprezentuje jednak ten nurt martial industrial, który nie nadużywa archiwalnych sampli, koncentrując się na własnych aranżacjach. Muzyka ta nasuwa skojarzenia z niemieckim Triarii - i to jest jak najbardziej dobra rekomendacja.

Album jest ciężki i przytłaczający, ale zarazem pełen ekspresji i siły. Muzycy wyczarowali dźwiękami wielki fresk, odmalowujący wojnę w rozmaitych jej aspektach. Konflikt w tym ujęciu jest potężnym, groźnym i wszechogarniającym żywiołem, w którym sztuką jest zachować człowieczeństwo - jednak sztuka ta warta jest swej ceny.

WELLE ERDBALL - "Der Sinn des Lebens"
Welle: Erball - „Der Sinn Des Lebens” Welle: Erdball – co to jest zapewne zapyta wielu. Będzie to jak najbardziej prawidłowa reakcja współczesnego człowieka wychowanego na postępie, skrzekach Britney Spears i czarnej „yo-muzie” zza oceanu. Niedawno sam je zadawałem – teraz już jestem oświecony i pragnę podzielić się tą wiedzą z innymi.
Moim przeciwnikiem będzie „Der Sinn Des Lebens” siódmy album (jeśli licząc od początku wydawania) grupy, grupy określającej się jako prekursorzy bitpopu gdzie dziadek Commodore 64 wybija większość rytmów.
Któż nie pamięta tych wesołych 8-bitowych muzyczek z gier typu Super Mario Bross albo Giana Sisters? Warto je sobie poprzypominać -lecimy więc.
Płyta jest bardzo ciekawą 15-trackową produkcją. Tytułowy kawałek wprowadza nas w lekko bajkową krainę. Proste, syntezatorowe rytmy sprawiają, że palce zaczynają powtarzać parodźwiękowe układanki. Odczuć to już możemy w tytułowym kawałku gdzie miła pani „każe czekać” na śpiew Honeya. „Nur Mit Mir Allein” (z wokalem białogłowy), „Gib Mir Kein Gefuhl Zuruck” oraz „Arbeit Adelt !” potęgują nastrój. Od kawałka numer sześć można odczuć coraz większe nagromadzenie prościzny dziadunia C64, który eksploduje w kawałku „Monoton-Minimal”. Płytę kończy przyjemny ciepły song wzbogacony duetem Honey-białogłowa i elementami syntezatora mowy.

Kończąc, uważam, że każdy na tej płycie znajdzie coś dla siebie. Wymyka się ona wszelakich schematom – pop, techno, dance, electro czy instrumental nie będą tutaj błędną klasyfikacją. Taki właśnie jest bitpop.

Rolnicz

LEGER DES HEILS - "Immortalitas"
Armia Zbawienia to zespół bodajże z Holandii. "Immortalitas" to album z roku 2005, złożony z pięciu bardzo prostych, ale i bardzo dobrych utworów. Pewnym rodzynkiem jest pozycja nr 3 - "Paradisus" - akustyczna ballada w języku (najprawdopodobniej) rosyjskim, niewykluczone że po prostu zsamplowana z innego źródła (Okudżawa?). Moim zdaniem utwór ten trochę tu nie pasuje, choć sam w sobie jest miły dla ucha.
Ale przejdźmy do rzeczy. LDH gra urokliwe piosenki na przecięciu neofolkowych ballad z militarną neoklasyką. Aranżacje są bardzo proste, zarówno jeśli chodzi o melodie, jak i o partie marszowych bębnów. Syntezatory generują zwiewne melodie instrumentów klawiszowych, trąbek, skrzypiec i chórów. Muzyka nie jest jednak bombastyczna i przeładowana - przeciwnie wręcz, bardzo oszczędna w środkach wyrazu. A pomimo tego te proste piosenki, z deklamowanymi lub nuconymi męskim głosem tekstami, mają w sobie to "coś", co po prostu porusza duszę - nastrój tęsknoty i szczególną wzniosłość.


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

LAND - "Budapest", "Praha", "Wien"
A oto zespół, który gra już ponoć 20 lat, a jak dotąd chyba o nim nie słyszałem. Mój błąd! Albowiem "trylogia Celestine Orlac" (kimkolwiek miałaby być ta osoba), wiodąca przez centra dawnej monarchii austro-węgierskiej to prawdziwe arcydzieło, jeśli chodzi o klimaty fin de siecle, kawiarnianej dekadencji i zmierzchu Starej Europy.
Jest to muzyka łącząca mroczne, złowieszcze lub nostalgiczne melodie dark ambientu z metalicznymi rytmami, echami muzyki klasycznej i "kabaretowej", odległymi przemówieniami i głosami ludzkimi, całość zaś osadzona w gęstej, opustoszałej przestrzeni, jakby... jakby w dalekim, blaknącym wspomnieniu. Czasem słychać delikatne melodie fortepianu, jakby widmo przebiegało po nich wychudłymi palcami... kiedy indziej w tle pobrzemiewa rytmiczny stukot maszyny do pisania... zawodzą skrzypce...
Ja osobiście słuchając tych płyt mam wrażenie, że krążę wąskimi zaułkami Budapesztu, Wiednia i Pragi późnym, chmurnym wieczorem, gdzieś pod koniec XIX wieku, mijają mnie duchy tamtych ludzi, nad Europą widmo wojny... wszystko w tonacji sepii lub szarości... brukowane ulice, powozy, pracownie artystów i kabarety, fabryki ery żelaza, wszystko to jakby wynurzające się z gęstej mgły historii, niejasne, rozmyte... Wiem, to subiektywne odczucie, ale taka jest dla mnie ta muzyka - być może powodują to do pewnego stopnia tytuły płyt i utworów (np. "Betrug im Hotel Mariahilf", "Kavarna Narodni", "Pantomima"), więc byłaby to swego rodzaju sugestia... ale co poradzić. Taka jest moja wizja, bardzo obrazowa. Urzekająca muzyka.

DERNIERE VOLONTE vs. NOVY SVET - "El Continent / Mon Mercenaire"
Zgrabny, sympatyczny split dwóch czołowych przedstawicieli militarnego folku z popowym i zarazem nieco dekadenckim zacięciem. Raptem dwa utwory, w stylistyce typowej dla twórczości artystów. Derniere Volonte prezentuje się w rytmicznej, rześkiej piosence "Mon Mercenaire" z francuskim śpiewem, marszowymi kotłami i zwiewnymi klawiszowymi melodiami. Novy Svet gra w swoim "El Continent" wolniej, do tego dość mrocznie i hipnotycznie, z jakimś takim podskórnym mrokiem, gościnnie na wokalu słyszymy (chyba) Geoffreya z Derniere Volonte. Podsumowując: ładne dziełko, mające w sobie i coś drapieżnego i nostalgicznego.

TORTURING NURSE vs. IMPLIED FLARE - "Split"
Album ten zapewne zainteresuje miłośników egzotyki, albowiem Torturing Nurse to projekt pochodzący z dalekich Chin, ściślej zaś - z Szanghaju. Co więcej, mamy tu do czynienia z kolaboracją polsko-chińską, ponieważ Implied Flare to nikt inny, jak znany i lubiany Bartek Kalinka, najczęściej występujący jako XV Parówek.
Materiał wydany jest w typowo "parówkowej" oprawie - okładka w formie koperty z różowego papieru z naklejonym obrazkiem, wewnątrz karteczka z informacją nt. artystów i utworów oraz sama płyta - CD-R z wypisanym flamastrem numerem katalogowym (XVP 42). Krótko mówiąc - Do It Yourself!

Odtwarzacz wyświetla 8 utworów, z czego jeden to dzieło Chińczyków, zaś pozostałe 7 to wytwory Bartka K., uzbrojonego w syntezator Korg.

Torturing Nurse serwuje nam noise w ulubionej przeze mnie formie dłuuugiej (ponad 43 minuty!), rozbudowanej suity. Utwór jest bardzo urozmaicony, a jednocześnie umiarkowanie ostry - dzięki temu nie męczy i nie nudzi. Zaczyna się podejrzanymi bulgotami i warkotami, do których stopniowo dołączają kolejne, bardziej zgrzytliwe i szumiące dźwięki. A potem hałas płynie i płynie, my zaś możemy analizować go i zatapiać się w nim. Szmery, świsty i trzaski przeplatają się z podskórnymi dronami i dudnieniami, częstokroć na powierzchnię wynurzają się rozmaite analogowe piski i buczenia, przeradzające się zarówno w wysokie świergoty, jak i niskie pulsacje. Pasaże ostre i głośne przeplatają się z tymi bardziej stonowanymi. Choć jest to prawdopodobnie improwizacja, to jednak można tu i ówdzie wyczuć pewne struktury, mniejsza o to, czy przypadkowe, czy przemyślane, ale w każdym razie bardzo przyjemne w odsłuchu. Naprawdę jest to jeden z lepszych materiałów noise, jakie miałem okazję słyszeć (a słyszałem sporo).
Po "żółtym niebezpieczeństwie" następuje prezentacja polska. Implied Flare to wycieczka Bartka Kalinki w rejony "science-fiction ambient". Istotnie, muzyka ta przynosi skojarzenia z estetyką filmów czy książek science-fiction i to w starym stylu. Siedem kawałków bliskich jest ilustracji dźwiękowo-muzycznej do filmu "Zakazana Planeta" (swego czasu muzyka do tego filmu narobiła nieco zamieszania). A więc jest to taka bardzo-retro-elektronika - generowane analogowym syntezatorem piski, buczenia, przeciągłe brzęczenia i dudnienia. Dźwięki pulsują i wiją się, niczym sygnały wydawane przez aparaturę w jakiejś stacji kosmicznej albo lekko zwariowanego robota. Rzecz oryginalna i warta przesłuchania - co zaznaczam choćby dlatego, że naturalną koleją rzeczy rozpoczynający płytę 40-minutowy chiński kolos noisowy może przesadnie skupić uwagę słuchaczy. A tymczasem Implied Flare też ma coś do popiszczenia i pobrzęczenia.

CURRENT 93 - "Six Six Six Sick Sick Sick"
Album ten to po prostu zbiór 8 utworów reprezentatywnych dla różnych okresów twórczości Current 93. Powiedziałbym, że można traktować go nie tyle jako "Złote Przeboje", ale raczej jako "Wprowadzenie do...".
Utwory są w swoich oryginalnych, albumowych wersjach, ale to w niczym nie przeszkadza. Płytę rozpoczyna stareńki "Panzer Ruin" z monotonnym, wgniatającym rytmem i zawodzeniami w tle, zaraz po nim "That's All, Folks" - utwór bardzo transowy, hipnotyzujący... po którym następuje nagła zmiana nastroju - dynamiczny, apokaliptyczny "Lucyfer nad Londynem", potem nostalgiczna kompozycja "Sad Go Round" z pięknymi gitarowymi solówkami i wreszcie "Seven Seals" - recytacja z piękną muzyką w tle, zwiastująca koniec świata.
Później kolejny długi kawałek - starodawna ballada "Tamlin", poruszająca historia o miłości i poświęceniu w świecie rodem z mitów i legend. "How The Great Satanic Glory Faded" to z kolei obraz Szatana o dwóch twarzach - męskiej i damskiej, utwór pełen ekspresji, znaczonej wokalnymi konwulsjami Tibeta i napierającymi coraz silniej partiami solowymi gitary. I wreszcie na koniec krótka, wesoła, groteskowa pioseneczka "Misery Farm". Urokliwe! I koniec. I taki jest ten album. Polecam początkującym.

KAISERBUND - "Euromatrice type 1.7"
"Euromatrice" to wydana dobrych kilka lat temu płyta francuskiego duetu Kaiserbund, który postanowił połączyć ultranowoczesną estetykę techno z rewolucyjno-konserwatywnym przesłaniem, w myśl zasady: "przeszłość inspiruje przyszłość". Efektem tego myślenia jest muzyka być może nie wykraczająca samą swoją konstrukcją poza ramy gatunku, jednak oryginalna poprzez poruszaną tematykę i zastosowane sample. Trzeba tu dodać, że wybrana przez artystów stylistyka nieomal wymusza zawarcie przesłania głównie w tytułach utworów i pojawiających się tu i ówdzie próbkach dźwiękowych, niosących określone skojarzenia...

Album rozpoczyna się utworem "Chevaucher le cheval", gdzie zapętlony motyw przewodni z "Cwałowania Walkirii" Wagnera połączony jest z dynamicznym elektronicznym beatem. Wątek łączenia nowoczesności z wiecznym przesłaniem powraca również w takich utworach jak "Future-Passeisme" czy "Modernite, Tradition et Vice-Versa". Mocnym punktem albumu są bardzo energetyczne (a zarazem melodyjne) kompozycje "Techno-Differentialisme" i "Le Roi est mort, vive ma MZ". Razem dostajemy 15 kawałków opartych głównie o prosty rytm, mocny bas, krótkie frazy melodyczne i rozwijające się w tle elektroniczne pejzaże, bliskie estetyce ambient/chill out. Wszystko to inkrustowane jest samplami z historycznych przemówień politycznych, muzyki klasycznej i marszowej, podobnie jak w gatunku militarno-industrialnym - co nadaje muzyce określony kontekst i wymiar.

Album niestety okazał się jednorazowym eksperymentem, a szkoda, gdyż duet miał szansę rozwinąć swoją twórczość, poprzestał jednak na "Euromatrycy" i kilku utworach na składankach związanych ze sceną "tożsamościowego rocka". Wywiad z muzykami Kaiserbund ukazał się w którymś z numerów polskiego pisma Phalanx.


34