Las Vegas umarło bez niego
Grzegorz Gołda

I.
Drzwi pubu "SafeHouse" otworzyły się z łoskotem, rozwiewając kłęby tytoniowego dymu zalegające prawie wszystkie zakątki przybytku. Wally, tutejszy barman, ze stoickim spokojem zerknął w stronę wejścia, spodziewając się ujrzeć któregoś ze swoich stałych, zamroczonych używkami bywalców, jednak tym razem było inaczej. W drzwiach stał wysoki mężczyzna, odziany w czarny płaszcz i staromodny kapelusz ze sporej wielkości rondem, którego cień nie ułatwiał, w spowitej zresztą mrokiem knajpie, rozpoznania twarzy przybysza. "Pewnie znów jakiś pies przyszedł powęszyć, w końcu wczoraj znaleziono kilku martwych meneli w naszej dzielnicy...", pomyślał Wally i z równie wielkim spokojem powrócił do szorowania szklanek, o ile niedbałe ruchy brudną szmatką, jakie wykonywał, można nazwać szorowaniem. Gość powolnym krokiem zmierzał w kierunku baru, nie rozglądając się nawet na boki, jak to mają w zwyczaju robić gliniarze, nie trzymał również ostentacyjnie rąk w kieszeniach i nie miał nawet zapalonego papierosa w ustach. Omijał powoli stoliki, które przecinały drogę pomiędzy wejściem i barkiem, nie zwracając w ogóle na siebie uwagi siedzących przy nich, zapijaczonych i spłukanych z prawie całego majątku hazardzistów. W końcu stanął przed barmanem.
- Dobry wieczór... - powiedział nieznajomy, sięgając jednocześnie do kieszeni płaszcza i zerkając na ciągle szorującego szklanki szynkarza. - Nazywa się pan Walter Johnson?
- Owszem - odparł Wally, ociągając się i nie podnosząc nadal wzroku. - A kto pyta?
- Jestem detektywem z tutejszej policji - mężczyzna machnął odznaką prawie przed nosem Walliego, ale ten nie zwrócił na to nawet uwagi. Skończył szorować szklanki, zamieniając je na popielniczki.
- Czym mogę panu służyć? Jeśli chodzi o tych żebraków, co ich wczoraj ktoś pociął, to od razu mówię, że...
- Nie, wcale nie chodzi o żebraków. - przerwał mu ostro detektyw, dopiero teraz siadając na krześle stojącym przy barze. Wally oderwał się od dotychczasowego zajęcia i spojrzał badawczo na gościa.
- Co zatem pana sprowadza? W moim lokalu już chyba od roku nie wydarzyło się nic, co mogłoby zainteresować policję.
- Zna pan Jeffa Arkwrighta?
Wally odetchnął, zaczynał bowiem podejrzewać, że psy wywęszyły, co znajduje się w piwnicy jego pubu. No, ale skoro pytają o tego pokręconego fanatyka...
- Tak, tak, znam to nazwisko. - barman znów opuścił wzrok i wziął do ręki szmatkę, chcąc okazać detektywowi pogardę. - Zresztą, każdy tutaj je zna.
- Każdy?
- Tak, każdy. - Wally uśmiechnął się do siebie. - To wariat. Przychodzi tutaj co wieczór, pije na umór i czasem rozmawia z jakimiś niewidzialnymi postaciami.
- Niewidzialnymi?
- Tak. Wie pan, to typowy przykład przegranego człowieka, który był kiedyś sławny i stracił niemal wszystko, co miał...
- Był sławny?
- Naprawdę pan o nim nie słyszał? - w głosie Walliego było słychać szczere zdziwienie. - Napisał nawet książkę, o swoich spotkaniach z Allahem, czy tam Chrystusem, nie wiem, co za różnica zresztą. Może nalać panu szklaneczkę? - barman wyszczerzył swoje żółte zęby do detektywa.
- Nie widzi pan różnicy między Allahem, a Chrystusem? - tym razem zdziwiony był gość.
- Nie, nigdy nie interesowałem się tymi głupotami. - warknął barman, zirytowany trochę zignorowaniem jego pytania. Odwrócił się plecami i zaczął przestawiać butelki stojące na półkach. - Jeśli pan zaczeka tutaj kwadrans, może dwa, to sam pan może porozmawiać z Arkwrightem, o ile będzie w stanie. A teraz wybaczy pan, ale mam robo... - Wally nie zdążył jednak skończyć zdania.
- On tu już nigdy nie przyjdzie, panie Johnson - ton detektywa stał się stanowczy. - Wczoraj został zamordowany.
Na moment zaległa cisza, którą przerwał odwracający się barman. Wally dopiero teraz zauważył, że kilku jego klientów przygląda mu się z uwagą, niektórzy mieli nawet szydercze uśmiechy na twarzy.
- No cóż, mówiłem już panu, że był niegdyś sławny. Wie pan, jak to jest, narobił sobie wrogów, zresztą wcale się nie dziwię, bo wygadywał straszne głupoty, atakował wiele znaczących postaci z naszego miasta... Doczekał się w końcu. - na twarzy barmana nie było widać cienia żalu.
- Mówił pan, że przychodził tutaj codziennie.
- Tak.
- Wiedział pan, że był alkoholikiem?
- Proszę pana, tutaj inni nie przychodzą... - odparł Wally, nie kryjąc oburzenia.
- I wiedząc to, podawał mu pan alkohol? - detektyw zachował stanowczy ton.
- Tak, podawałem, taka moja praca. - Wally prawie krzyknął - Poza tym to nie twoja sprawa. Wydaje ci się, że po co się przychodzi do pubu? - Wally przestał zachowywać resztki grzeczności wobec gościa i patrzył na niego wściekle, nie wiedząc samemu, co tak właściwie wyprowadziło go z równowagi.
- Skoro Jeff był sławny, to znał pan jego historię, jego upadek. Dlaczego nie próbował mu pan pomóc?
- Co cię to, do cholery, obchodzi? Dlaczego miałoby mnie obchodzić życie jakiegoś dziwaka? - wrzeszczał barman.
- Jest pan człowiekiem, Jeff także był...
- Tak, jestem! - krzyknął. - I nic mnie nie obchodzi los tego pajaca. Wydawało mi się, że przyszedłeś tutaj w sprawie zabójstwa, co mój pub ma z tym w ogóle wspólnego?! Jeśli masz dalej zadawać takie pytania, to natychmiast stąd wyjdź...
- Pan mnie nie zrozumiał, panie Walterze Johnson. - detektyw wstał i znów sięgnął do kieszeni swojego płaszcza. - To pan zamordował Jeffa Arkwrighta. Wally znieruchomiał, nie mogąc wypowiedzieć żadnego słowa. W jego oczach pojawiło się prawdziwe przerażenie.
- A karą za morderstwo jest śmierć. - przybysz, mówiąc te słowa, wyciągnął z płaszcza rewolwer i wycelował prosto w głowę Waltera. Padł strzał, powietrzem przez moment zawładnął zapach prochu, a ciało osunęło się bezwładnie na podłogę.

II.
W motelowym pokoju rozległ się głuchy odgłos pukania do drzwi, znad futryny urwał się nawet kawałek tynku i wpadł w szczelinę między deskami, które stanowiły podłogę. Diana spała na niechlujnie zaścielonym, rozlatującym się łóżku, obok leżały zużyte prezerwatywy, nieprana od wielu dni bielizna i trochę niezidentyfikowanego, białego proszku. Stukanie było coraz bardziej natarczywe, i mimo twardego snu, otworzyła w końcu oczy. Zakręciło jej się w głowie, w jej żyłach płynęło bowiem ciągle sporo alkoholu i innych, nieznanych substancji.
- Chwila, proszę chwilkę zaczekać, zaraz otworzę! - warknęła w stronę drzwi i usiadła na skraju łóżka. Złapała się za obolałą głowę i próbowała wstać. Udało jej się dopiero za trzecim razem, po czym ruszyła w kierunku szafy. Wyjęła z niej stary, dziurawy szalfrok i narzuciła go na swoje nagie ciało. Przewiązała się w pasie i podeszła do drzwi.
- Słucham? Kto tam? Dlaczego tak się dobijacie?
- Pani Diana Arkwright? Proszę otworzyć - zza drzwi odezwał się z naciskiem męski głos. Diana otworzyła, chociaż sama nie wiedziała, dlaczego. Zobaczyła wysokiego, staromodnie ubranego mężczyznę, tego samego, którego wcześniej spotkał nieszczęsny barman Wally.
- Nazywa się pani Diana Arkwright? - zapytał detektyw.
- Tak, to ja. Jest pan z policji?
- Tak, jestem detektywem - nieznajomy znów machnął odznaką, ale i Diana nie zwróciła na nią uwagi.
- Przyszedł pan mnie zamknąć? - oczy kobiety zalśniły łzami, jakby zapowiadając, że zaraz wyleje się z nich cały potok.
- Nie.
- Nie? - Diana nie uwierzyła i zaczęła nawet szlochać.
- Nie, niech się pani uspokoi - gość czekał, aż kobieta wytrze nos rękawem szlafroka. - Wiem, czym pani się zajmuje... - detektyw zerknął na łóżko i leżące na nim prezerwatywy - ... ale przychodzę w innej sprawie. Mogę wejść do środka?
Pytanie było zbędne, bo przybysz wszedł do pokoju nie czekając na odpowiedź. Zamknęła drzwi i odwróciła się w kierunku mężczyzny.
- Jest pani żoną Jeffa Arkwrighta? - gość patrzył teraz prosto w oczy lokatorki obskurnego pokoiku, w których nie było już łez.
- Niestety, jestem. A raczej byłam, wczoraj odeszłam od niego - kobieta odwróciła spojrzenie i ruszyła w kierunku łóżka. Usiadła na białym proszku, aby detektyw nie zobaczył resztek narkotyku.
- Dlaczego niestety?
- Ach, wie pan... Ten człowiek jest zerem - Diana zawiesiła na chwilę głos. - Zresztą, to nie było prawdziwe małżeństwo, on chciał zrobić na złość poprzedniej żonie. Poza tym...
- Dużo pije?
- Tak, dużo pije, właśnie chciałam to powiedzieć. Skąd pan wiedział? - Przez chwilę była zaskoczona. - Och, kto tego nie wie, przecież tutaj wszyscy wiedzą, kim on był i jak nisko upadł...
- Wierzyła pani w to, co dawniej mówił? Czytała pani jego książkę?
- Niech pan sobie nie żartuje! - Diana wybuchnęła śmiechem. - Kto w dzisiejszych czasach wierzy w Boga?
- Ja wierzę. A dlaczego pani nie pomogła mu wydostać się z tego dna?

Las Vegas...
Ciąg dalszy...

- Ja miałabym mu pomóc? - Diana lekko się oburzyła. - Tak, dopóki miał pieniądze, pomagałam mu, bo i on mi pomagał... - zamyśliła się. - Zaraz, chwila, czy pan nie przyszedł tutaj właśnie w sprawie pieniędzy, które zdefraudował? Jeśli tak, to ja mówię panu od razu, że nie mam z tym nic...
- ...wspólnego. Wiem - przerwał jej mężczyzna.
- Ach, to pan chce, abym powiedziała, gdzie on się ukrywa! - Diana ucieszyła się, bo była pewna, że odkryła cel wizyty. - Mogę panu powiedzieć, za skromną...
- Nie, nie po to tu przyszedłem - odparł stanowczo nieznajomy. - Chciałem pani powiedzieć, że Jeff Arkwright, pani mąż, nie żyje.
Słowa detektywa zrobiły na Dianie duże wrażenie, chociaż nie było w niej ani smutku, ani żalu. Długą chwilę ciszy przerywały jedynie rzadkie odgłosy przejeżdżających pod oknem samochodów i głośniejsze jęki dochodzące z sąsiednich pokojów. Z wyrazu twarzy kobiety można było odczytać, że nad czymś intensywnie myśli. Nagle gwałtownie wstała i krzyknęła:
- Pan chyba nie myśli, że...
- Jestem tego pewien - spokojnie odpowiedział przybysz.
- Nie! Nie zrobiłam tego! - wrzasnęła kobieta. - Jak pan śmie?! Jestem w stanie udowodnić, że tego nie zrobiłam!
- Proszę więc mówić.
- Wczoraj, nad ranem, jak jeszcze spał we własnych wymiocinach, wzięłam forsę, swoje rzeczy i odeszłam od niego. Zostawiłam mu parę dolarów i list pożegnalny.
- Czego to dowodzi?
- Och! - Diana była oburzona. - Na pewno ktoś widział rano tego gnojka, jak szedł do tej knajpy, "SafeHouse", zawsze to robił. Niech pan zapyta w hotelu, w którym mieszkał!
- Owszem, wiem, że tak było. Ale to niczego nie zmienia.
- Jak to nie zmienia ?! Potem już byłam tylko tutaj, z paroma facetami, to też mogę udowodnić!
- Ale ja pani wierzę, pani za to zupełnie nie rozumie, o czym ja mówię.
- Nie rozumiem! - wrzasnęła Diana. - Najpierw pan mówi, że go zabiłam, a teraz mi pan przyznaje rację! O co panu chodzi?
- Czy Jeff nie prosił o pani pomoc? Czy nie widziała pani, jak stacza się na dno? Czy to nie pani nie wierzyła w jego słowa, gdy mówił i pisał o Bogu? Pani Diano Arkwright, to pani go zamordowała - detektyw wyjął rewolwer. - A karą za morderstwo jest śmierć.
Krew spłynęła na żółtą ze starości pościel, tworząc bardzo nieestetyczną mieszankę barw.

III.
Otyły mężczyzna, w krzywo nałożonych na nos okularach, siedział przy biurku zawalonym papierami, w pomieszczeniu znajdującym się na którymś z wyższych pięter biurowca. Był redaktorem naczelnym jednego z najbardziej poczytnych brukowców w mieście. To właśnie tacy ludzie jak on tworzyli sensacje, kreowali bohaterów, robili z nich następnie zera, a często po prostu bezczelnie kłamali. Żaden z nich nie miał nigdy nawet najmniejszych wyrzutów sumienia. Redaktor siedział w wygodnym fotelu, a jego biuro było dużym, pięknie umeblowanym pomieszczeniem, udekorowanym portretami ludzi, których uważał on za swoich idoli. Byli to jednak ludzie wątpliwej jakości, ojcowie i dzieci liberalnej Rewolucji, Rewolucji rozpędzonej do tak dużej prędkości, że tylko Las Vegas było w stanie za nią w pełni nadążyć.
Las Vegas bowiem było miastem, które stanowiło najbardziej dojrzały jej owoc; z wierzchu błyszczący, sprawiający dla zwykłego, niewytrenowanego oka wrażenie smakowitego i słodkiego, w środku jednak wyżarty, zgniły, gorzki i zupełnie nie nadający się do jedzenia. Rewolucja wydaje tylko takie owoce, pełne za to niezwykle aktywnych nasion, które nie potrzebują nawet żadnych zewnętrznych środków, aby się rozsiewać. Takim nasieniem był siedzący w swym gabinecie redaktor.

Półprzezroczyste drzwi biura rozwarły się i stanął w nich wysoki, staromodnie ubrany mężczyzna.
- Mówiłem ci, żebyś nie przynosiła mi kawy! - warknął redaktor, zatopiony w lekturze jakiegoś sprawozdania, biorąc przybysza za swoją sekretarkę.
- Pan Kim Inch? - spokojnie zapytał gość. Redaktor podnióśł wzrok znad opuszczonych nisko okularów i z gniewem spojrzał na mężczyznę stojącego w drzwiach.
- Kim pan jest? Jak pan tu wszedł? Kto pana wpuścił... Cholera, będę musiał zwolnić sekretarkę! - krzyknął Inch, łapiąc za słuchawkę telefonu.
- Spokojnie, niech pan się tak nie unosi. Chyba znajdzie pan chwilę na rozmowę.
- Czy nie widzi pan, że jestem zajęty! - wrzeszczał ciągle Kim. - Jestem redaktorem naczelnym wielkiego pisma, nie mam czasu dla byle kogo! - przyhamował na chwilkę i zapytał chichocząc:
- A tak w ogóle, to coś się tak wystroił, to nie bal przebierańców! - redaktor zdjął rekę z telefonu, najwidoczniej widok dziwacznie ubranego mężczyzny poprawił mu humor.
- Przychodzę w sprawie serii artykułów, które umieścił pan w swojej gazecie dawno temu.
- Streszczaj się pan!
- Kojarzy pan nazwisko Arkwright? - zapytał detektyw równie spokojnie, jak na początku.
- A któż nie kojarzy?! - Inch zdawał się być zbulwersowany. - Dawno nie było w tym mieście takiego pajaca, dzięki niemu mogłem zwiększyć nakład mojego pisma! - w jego głosie można było rozpoznać nutkę rozmarzenia. - Pamiętam go doskonale, to właśnie ja obnażyłem jego kłamstwa, jego oszustwa, to ja pokazałem, jakim jest szarlatanem!
- Czy pan wie, co pan uczynił?
- Co uczyniłem?! Pokazałem ludziom prawdę! - grubas znów zaczął krzyczeć.
- Jaką prawdę? - przybysz był nadal spokojny.
- Jaką? W jakim świecie ty żyjesz! - przerwał na moment, aby zaczerpnąć powietrza. - Nikt przede mną tak publicznie nie ogłosił, że Boga nie ma! Nikt przede mną nie zmiażdżył tak spektakularnie tych reakcyjnych śmieci! Czy ty w ogóle wiesz, z kim rozmawiasz? - redaktor aż poczerwieniał ze złości. - Jestem bohaterem!
- Jest pan nikim - tym razem detektyw podniósł głos. - To właśnie za pana sprawą ludzie porzucili Arkwrighta, ściągając go na samo dno. Nie wie pan, co uczynił.
- Zamknij się! - tym razem wrzask było chyba słychać nawet na ulicy. - Doskonale wiem co uczyniłem! Właśnie po to były tamte artykuły, aby go zniszczyć!
- Tak, zniszczyliście go, Jeff Arkwright nie żyje.
Redaktor Kim Inch rozsiadł się teraz głęboko w fotelu, uspokoił i zachichotał:
- Och, więc jednak przynosisz dobre wieści!
Spochmurniał jednak i zapytał podejrzliwie:
- Ach, pewnie chcesz, abym zapłacił ci za tę informację? - nie czekając na odpowiedź, pokiwał głową. - Tak, tak, na pewno po to tu przyszedłeś. Zwykle wyrzucam takich jak ty do rynsztoka, bo tam wasze miejsce... - zawahał się - ... ale tym razem wieści są tak dobre, że zapłacę ci parę dolarów za szczegóły! - teraz już twarz Incha była rozpromieniona i pełna zadowolenia.
- Niestety, myli się pan - detektyw nadał słowom stanowczy ton. - Przyszedłem tu w zupełnie innym celu.
- Wynocha! - krzyknął Kim. - Wynoś się stąd, albo zadzwonię po ochronę! - redaktor nie panował już na sobą, a z jego ust prawie płynęła piana. Widząc brak reakcji przybysza, złapał za słuchawkę telefonu.
- Przybyłem panu powiedzieć, panie Kim Inch...
- Ochrona! - wrzeszczał grubas, niemalże plując do słuchawki. - Ochrona!
- ... że to pan zamordował Jeffa Arkwrighta.
Inch wypuścił słuchawkę z drżącej ręki, a strach zawładnął całym jego ciałem.
- A karą za morderstwo jest śmierć! - przybysz pociągnął za spust.
Były to ostatnie słowa, jakie Inch usłyszał przed śmiercią, a ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, była lufa wycelowanego w niego rewolweru. Szkoda, że już nigdy nie zobaczy obryzganego krwią portretu Che, który wisiał tuż nad jego głową, zanim ta osunęła się na oparcie fotela.

IV.
Adam siedział na obrzeżach parku i obserwował przechodzących pobliską ulicą od czasu do czasu ludzi. Widział biznesmenów, którzy wydawali tutaj w weekendy fortuny, grając w black jacka czy ruletkę, widział panienki, szukające bogatych facetów. Widział także zapitych graczy, którzy stracili wszystko grając w pokera, widział gangsterów, jeżdżących czarnymi i białymi limuzynami. Nikogo z nich nie żałował, bo wiedział, iż sami zasłużyli na swój los. Robiło mu się jednak smutno, bo widział również anioły, którym powierzono opiekę nad tymi ludźmi. Ileż to już razy obserwował sceny, gdy anioł stróż odpędzał demona od swojego podopiecznego, a człowiek ten sam wchodził w objęcia innego ducha... Ile to już razy widział, jak anioł stoi bezradnie, bo jego podopieczny wcale opieki nie chce. Nie wierzy w niego. Nienawidzi go. To wszystko było okropne.

Najbardziej jednak żal było mu Jeffa Arkwrighta, jedynego człowieka w tym mieście, który odważył się publicznie mówić o Bogu. Niestety, ci źli ludzie zniszczyli go, chyba tylko dlatego, że nie pozwalał im w pełni zagłuszać własnych sumień, jak to do tej pory robili z wielkim zaangażowaniem. A potem stał się taki sam, jak oni.



Las Vegas...
Ciąg dalszy...

Z zamyślenia wyrwał Adama zupełnie niespodziewany widok, ujrzał bowiem wychodzącego z wielkiego biurowca anioła, nie był to jednak anioł stróż, wyszedł bowiem sam, bez towarzystwa człowieka. Adam nie widział jeszcze do tej pory anioła, który nie byłby stróżem, przyglądał mu się więc z wielkim zainteresowaniem. Anioł był wysoki, ubrany w długi, czarny płaszcz i staroświecki kapelusz z dużym rondem. Spod tego stroju bił jednak anielski blask, widać było złote, anielskie włosy i wielki majestat, którego nie posiadał żaden człowiek. W dodatku przybysz zmierzał w kierunku parku, a po kilku chwilach przechodził już obok ławki, na której siedział Adam, nie zwracając jednak na niego uwagi. Chłopak nie mógł się jednak powstrzymać i krzyknął w kierunku anioła:
- Hej, czemu włożyłeś taki zabawny strój?
Anioł odwrócił się w kierunku chłopca i podszedł do niego powolnym krokiem. Był lekko zaskoczony.
- Widzisz mnie? - zapytał.
- Tak, bardzo wyraźnie.
- Masz na imię Adam?
- Tak.
- Ach, to ciebie szukam, chociaż nie tutaj spodziewałem się ciebie znaleźć.
- Szukasz mnie? - chłopiec był mocno zdziwiony.
- Tak, musisz pójść ze mną.
Serce Adama zabiło mocniej. Do tej pory obserwował jedynie anioły, żaden nigdy niczego do niego nie powiedział, żaden niczego od niego nie chciał. Jego własny stróż oczywiście czasem karcił go lub zachęcał do czegoś, ale nigdy nie odezwał się do niego inny z niebian. Nigdy nawet nie liczył na to, że to się stanie.
- Pójdę, dokąd mnie tylko zaprowadzisz... - chłopiec ledwo panował nad swoją ekscytacją - ... ale powiedz mi, dlaczego?
- Wyjaśnię ci, gdy będziemy w drodze...
Adam musiał się chwilę zastanowić, nie miał w tym mieście jednak nikogo, komu musiałby powiedzieć, że wyrusza w podróż. Stwierdził nawet, że nie ma w ogóle nikogo.
- Dobrze, więc chodźmy - chłopiec wiedział, że może ślepo zaufać aniołowi. Ruszyli w drogę.
Przeszli kilka kilometrów w milczeniu i chłopiec już widział, że wychodzą z miasta, zapytał więc swojego przewodnika:
- Dostojny aniele, czy opuszczamy Las Vegas?
- Tak - odparł przewodnik.
- Dlaczego?
Anioł zatrzymał się i rzekł:
- Co robiłeś, zanim mnie spotkałeś?
- Obserwowałem upadek ludzi... - chłopiec zawahał się - ... myślałem także nad tym, jak im pomóc.
- Doprawdy?! Czy widok któregokolwiek z nich wzbudził w tobie szczery żal?
- Nie... - odparł Adam - ... no, może z wyjątkiem pana Jeffa Arkwrighta.
- Tak... Ale on już nie żyje.
- Nie żyje? - chłopiec był rozczarowany. - Zabili go...
- Sam wybrał drogę, którą poszedł. Nasz Pan nigdy nie wymaga od swoich owiec czynów, które je przerastają... - anioł przerwał na moment - ... ale tak, masz rację... To oni go zabili.
Ruszyli znów, a anioł opowiadał Adamowi, co stało się z Jeffem, zdradzając najistotniejsze szczegóły. Gdy skończył, Adam był bardzo przygnębiony.
- Czy Bóg chce teraz zniszczyć to miasto?
Anioł nie odpowiadał, a chłopiec już wszystko rozumiał.
- A co z niewinnymi, ze sprawiedliwymi, którzy mieszkają w Las Vegas?
Anioł roześmiał się.
- Jeśli znajdziesz tutaj setkę sprawiedliwych czy niewinnych, to z radością stąd odlecę i zostawię to miejsce w spokoju.
Chłopiec próbował w pamięci odszukać takich ludzi. "Może te babcie, które tak gorąco przyjmowały słowa Jeffa na początku? Ale nie... gdzie one były, gdy zaczęło się polowanie na niego... Wyparły się jego słów, jak wszyscy...."
- Aniele, czy nawet dziesięciu sprawiedliwych tu nie znajdziemy?
- Adamie, wskaż dziesięciu, a odejdę stąd zanim zdążysz mrugnąć okiem.
Chłopiec pomyślał tym razem o rodzinie Jeffa, o najbliższych osobach. Wiedział jednak, że nawet oni się go wyparli, nawet rodzina o nim zapomniała, gdy skończyły mu się pieniądze, a sława przekształciła się w niesławę. Nie było nikogo.
- Aniele, a jeśli chociaż jednego, jedynego znajdę?
Przewodnik uniósł brwi i zamyślił się nad dziecięcą naiwnością chłopca.
- Adamie, ty jesteś tym jedynym i dlatego wyprowadzam cię z tego miasta, abyś nie zginął pod ciężarem jego zła, gdy będzie się ono zapadać. Sam już widzisz, że nie mam innego wyjścia...
Chłopiec milcząco przytaknął, przełykając ze strachu ślinę. Nie żałował tych ludzi, już bardziej było mu żal pracy, która została włożona w budowę Las Vegas, ale mimo wszystko budziło to w nim wielki strach. Znał historię Sodomy i Gomory, nie przypuszczał jednak, że sam będzie świadkiem podobnego wydarzenia. A teraz... byli już poza miastem.
- Idź przed siebie i nie oglądaj się, a nic złego ci się nie stanie.
- Powiedz mi jeszcze, niebańska istoto, czym mam się potem zająć?
- Opiszesz historię ostatnich chwil życia Jeffa Arkwrighta, dla innych ludzi. - Anioł uśmiechnął się smutno. - To ostatnia szansa, aby się opamiętali. Powiedz im to. A potem... potem żyj, chwaląc Pana! Żegnaj. Adamie. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.
Anioł odleciał.

V.
Policjant Alex Baldwin otrzymał z bazy radiowy komunikat. Miał udać się do The Strip, aby sprawdzić doniesienia o zablokowanym ruchu ulicznym. Podobno tłum ludzi tarasował przejście, a jakiś śmiesznie ubrany człowiek wygłaszał przemówienia. "Od czasów Arkwrighta nie było tutaj takiego zamieszania" - pomyślał gliniarz i ruszył w drogę. Nie był daleko, już po dziesięciu minutach jazdy ujrzał wielką grupę ludzi stojącą na środku. Gdy otworzył drzwi, aby wysiąść, ogłuszył go krzyk ludzi i jęk klaksonów zatrzymanych samochodów. Ruszył jednak przed siebie, ostro przedzierając się przez tłum gapiów. W samym centrum ulicy stało podwyższenie, a na nim wysoki mężczyzna, ze staromodnym kapeluszem na głowie i równie staroświeckim płaszczem narzuconym na ramiona. Mężczyzna wskazywał palcem na przypadkowych ludzi i krzyczał:
- Ty! Pamiętasz, co dwa tygodnie temu zrobiłeś, gdy ujrzałeś leżącego przed knajpą człowieka?
- Eeeee...
- Tak... pamiętasz? To był Jeff Arkwright! - krzyczał mężczyzna. - Nie, nie tylko mu nie pomogłeś... Szukałeś jeszcze jego portfela, ale nie znalazłeś! A wiesz dlaczego?
Mężczyzna wskazał palcem na stojącego po drugiej stronie pijaczynę.
- Ty! To właśnie ty, dziesięć minut wcześniej, ukradłeś mu ten portfel!
Pijak zniknął gdzieś w tłumie, a ludzie z zaciekawieniem czekali na kolejne zarzuty, nikt jednak nie spodziewał się, że zostanie wskazany i ogromne było zdziwienie tych, którym postawione zostały zarzuty. Usuwali się wtedy w cień i stamtąd wydawali pełne oburzenia okrzyki na temat zatarasowanej drogi i pajaca, który robi z siebie widowisko.
Policjant Baldwin przedarł się na sam środek.
- Baldwin! Ty! - mężczyzna wskazał tym razem na Alexa. - Czy to nie ty, za drobną opłatą, poturbowałeś Jeffa Arkwrighta, czy to nie ty swoją pałką uderzyłeś go cztery razy, z szyderczym uśmiechem na twarzy?
Baldwin zapłonął pełnym wstydu rumieńcem, ale zanim zdążył odpowiedzieć, mężczyzna wskazywał już kogoś innego. I nagle przestał.
- Śmialiście się z Jeffa i śmialiście się z Chrystusa! Mówiliście: "po co nam Bóg, mamy pieniądze, kobiety i samochody, mamy diamenty i złote zegarki"... Mówiliście: "czego nam więcej potrzeba?"...
Niektórzy z was z zapalczywością atakowali Arkwrighta, pozostali patrzyli na to z biernością. W imię czego to robiliście? Anioł przerwał, ale nikt nie odważył się zabrać głosu. Nawet uzbrojony Baldwin skamieniał ze strachu.
- Wszyscy jesteście winni jego śmierci! To wy zamordowaliście Jeffa Arkwrighta! - krzyczał anioł. - A jedyną sprawiedliwą karą za morderstwo... - anioł przerwał, aby wszyscy dokładnie zrozumieli, co mówi - ... jest śmierć!
Wypowiedziawszy te słowa, mieszkaniec nieba wzbił się w powietrze i odleciał.

Tłum wydał jęk pełen rozpaczy, zdumienia, a nawet zachwytu. Niektórym otworzyły się oczy i zrozumieli oni, że to, o czym pisał ten wariat Jeff, było prawdą. Zrozumieli, że Bóg naprawdę istnieje, że istnieje niebo i istnieją anioły. Zrozumieli też, że istnieje piekło i wiedzieli już, że właśnie tam trafią. Nagle ktoś krzyknął: "patrzcie!" i oczom wszystkich ukazały się na niebie kule ognia, powiększające się z każdą upływającą sekundą. Ludzie próbowali uciekać, tratując siebie nawzajem, ale nawet ci, którzy stali daleko, padali ofiarą spadających z nieba kul ognia. Całe miasto pochłonęła pożoga, a mieszkańcy płonęli żywcem, chociaż tak naprawdę to płonęli już od urodzenia. Waliły się kolejne budynki, a deszcz ognistych kul wydawał się nie mieć końca. I gdy w Las Vegas nie został już nikt żywy, niebo z powrotem przybrało niebieski kolor, a deszcz ustał. Jedynym ruchem, który można był dostrzec między ruinami wielkich niegdyś kasyn był ruch opadającego kurzu. Miasto zniknęło na zawsze.
Jezus umarł w Las Vegas.
Las Vegas umarło bez Niego.


Grzegorz Gołda

24