Lament człowieka z miasta
 Tomasz Wiśniewski (Reaktor)

Po przeczytaniu tekstu Adama Wielomskiego pt. "Złe z miasta idzie..." trudno mi nie poczuć się- jako człowiekowi z miasta- źle. Nie, nie chodzi o to, że postawione tam tezy są złe czy nieodpowiednie, ale właśnie odwrotnie! Tak, oczywistym jest, że ludzie duszą się w tych betonowych więzieniach. Faktem jest, iż dziś większość ludzi jest pozbawiona korzeni, naturalnego środowiska, i trudno to odwrócić... Jest to jedna z konsekwencji "schizmy bytu", ten "świat po katastrofie demograficznej".
Zakłócenie tradycyjnych ludzkich sposobów bytowania, rozrost techniki, ludzkie dążenie do doskonałości graniczące z pychą, na te czynniki trzeba zrzucić winę. Zresztą, od wielu lat niektórzy (np. maltuzjaniści) prorokują nieuchronne przeludnienie kuli ziemskiej, argumentując iż liczba środków potrzebnych do życia wzrasta wolniej (bo w sposób arytmetryczny) niż liczba ludności (tu ma występować zaś przyrost geometryczny...). Jednak te przepowiednie póki co się nie sprawdzają, a w przeciągu 25 od roku 1988, w 2012, ma nas przybyć w sumie 2 miliardy- być może dlatego niektórzy przyjmują tę ostatnią datę jako nadejście końca świata. Ale dlaczego jednak wszystko jeszcze utrzymuje się w jako takim porządku? Bo nadmiar populacji umieszcza się w miastach...

Trudno jednak nie zauważyć, iż "miastowi" są biernymi, bezwolnymi ofiarami historii, a przynajmniej tych ostatnich kilkuset lat i zachodzących w ich ciągu kolejnych szaleństw, burz i wstrząsów dziejowych. Wina nie leży po stronie maluczkich, lecz architektów bawiących się w Boga i za pomocą inżynierii społecznej próbujących utworzyć raj na Ziemi. Forsowna industrializacja w XIX wieku, połączona (np. w polskim Królestwie Kongresowym) z gwałtownym przyrostem naturalnym, który zaistniał mimo dość wysokiej umieralności, nie przechodziła przecież bez oporów! Kto się sprzeciwiał? Głównie szlachta, ta strażniczka tradycji i pierwotnych sposobów życia, zakłóconych przecież przez Rewolucję. Za nią poszli chłopi, którzy nie znali innego życia prócz swojego spokojnego bytowania, i nie chcący nic zmieniać w tej dziedzinie, a po prostu pracować na roli czy innych tradycyjnych gałęziach gospodarki. Prekursorem tych nieraz podziwianych (m.in. przez dogmatycznych wolnorynkowców i innych zwolenników kapitalizmu-kanibalizmu) procesów była ta grupa, która w 1789 przywłaszczyła sobie miano "Stanu trzeciego"- burżuazja. To ona chciała się wzbogacać, ciągnąć ze wszystkiego maksymalne zyski, wpływać za pomocą pieniędzy na losy świata.

Porządek był jednak zachowany dopóki istniała wspomniana przez dr. Wielomskiego a leisured class with large and learned libraries in their country seats- szlachta, ziemiaństwo, arystokracja. Tak, jakiś kompromis i przynajmniej minimalizacja skutków zgubnych przemian trybu życia była wówczas możliwa- dziedzictwo paru, parunastu wieków trudno było przełamać. Jednak ta tradycyjna elita wciąż traciła na znaczeniu, marginalizując się i zamykając w swych skansenach. Ciągłe odbieranie przywilejów przez kolejne "rewolucje demokratyczne" we Francji, Niemczech czy Włoszech, aż wreszcie zwyczajne represje zaborców w Polsce, skutecznie odebrało tym warstwom znaczenie, na rzecz pędzącego kapitalizmu z jego przywódcami. Za tą cenę monarchowie próbowali uchować się na tronach. Ostatecznie im się nie udało, choć kilka koronowanych marionetek wciąż "panuje, a nie rządzi". Na przykładzie chociażby Polski dobrze wiemy, jak przebiegała zagłada resztek ancien regime'u, dziedzictwa Starej Europy. Inżynieria społeczna, fizyczna eliminacja, permanentne zrównywanie (oczywiście w dół- czyli wdeptanie wszystkich w g... , jak to ktoś określił).
Po tych przygotowaniach pole pod budowę nowego, wspaniałego świata zostało otwarte. U nas zajęli się tym oczywiście komuniści, bawiąc się w urbanizację, "aby ludziom żyło się dostatniej". Masowo zamykano dotychczasowych chłopów, spokojnych rolników, w kolejnych osiedlach z wielkiej płyty, goniąc ich do hut i fabryk. A co najciekawsze, reżyserzy tej zabawy wywodzili się z ruchu który wyrósł właśnie w takim środowisku. Prawdą jest więc, że zauważali oczywiste nieprawości takiego sposobu życia, ale, jak ujął to Adam Wielomski, nie mieli "racji co do lekarstwa".
Odraza do mieszczańskiego świata jest też jednym ze stałych elementów myśli autora traktatu, nomen omen, "Robotnik", Ernsta Jüngera. Stale piętnuje on "filisterską moralność", jej skrzywienia, błedy, obłudę. Mimo to nie widzi innej drogi do swojej konserwatywnej rewolucji, jak właśnie działanie miejskich mas. Chwila zwrotna dziejów, od której już nic nie będzie jak było, dawno nastąpił. Dlatego trzeba przystosować się do napotkanych warunków, maksymalnie wykorzystywać luki w Systemie, by działać przeciwko niemu. Jest to smutna konieczność, i musimy się z tym pogodzić. Sam Jünger, działając wciąż w dekadenckim środowisku wielkomiejskim, w pewnym czasie zaangażował się w antyindustrialne przedsięwzięcia holsztyńskiego Ruchu Ludności Wiejskiej.


Lament...
Ciąg dalszy...

Dzisiaj jest podobnie. Po przetrąceniu staremu światu kręgosłupa, naturalne społeczeństwa praktycznie zanikły. Pozbawieni szlacheckiej głowy chłopi się zdegenerowali- przynajmniej u nas, w Polsce. Obecnie mamy 61,5 % ludności miejskiej, ale zauważany jest trend powolnej redukcji tej liczby. Mimo szukania autentycznie pierwotnego ducha w ludzie, takie działania spełzły na niczym. Il mondo moderno pozostawił swoją skazę na wszystkim. Dał jednak przewagę miastom- i z tej przewagi trzeba koniecznie skorzystać. To w nich rodzą się świadome jednostki, zauważające trawiącą świat ruin chorobę, i szukający dla niej skutecznego i rozsądnego lekarstwa.

Kontrrewolucja, albo jakakolwiek reakcja, może wyjść tylko z miasta- taka jest smutna prawda. Pozostaje nadzieja, że nikt nie szuka rozwiązania pod szyldem haseł "miasto masa maszyna", bliskiego futurystyczno-postmodernistycznym ideologom. W żadnym wypadku nie może być to też bezmyślne kopiowanie podanego przez dr. Wielomskiego przykładu Pol Pota, który to po prostu ludność miejską, z jej inteligencją i robotnikami, wymordował, bądź siłowo przesiedlał. Jest to z gruntu złe podejście, uderzające bezpośrednio w grzesznika, zamiast w grzech. Użyłem tu wyrażenia klasycznej doktryny chrześcijańskiej, bo wydało mi się najodpowiedniejsze- i ujawniające całą niedorzeczność takiego "lekarstwa",

Oczywiście, fajnie byłoby doczekać czasu, kiedy to wielkomiejscy terroryści zaczną wysadzać w powietrze własne mrowiska, pod hasłami powrotu do natury. Może to jednak przerodzić się w skrzywioną ekstremę, bliską czy to hippiskim komunom, czy też fanatycznym obrońcom "praw zwierząt". W bliskiej perspektywie żadnego rozwiązania nie wymyślimy- trzeba czekać, czy to na destrukcję, czy w nagłe nawrócenie pod tym względem, lub coś podobnego. Najprzyjemniej oczywiście byłoby skakać po ruinach tego świata, czekając, aż przykryje je warstwa ziemi, albo samemu ją zaorać. A może potrzeba równowagi?

Reaktor

31