RECENZJE MUZYCZNE
ATW - chyba, że napisano inaczej

ERTHAD - "Gma", Zhelezobeton 2007
Erthad to rosyjski projekt z dalekiego miasta Kazania, którego album "Gma" firmowany jest przez wydawnictwo Żelazobeton, a w Polsce rozprowadzany przez Rage in Eden. Płytka zwróciła moją uwagę ciekawą okładką (przywodzącą nieco na myśl awangardowe malarstwo sprzed 100 lat), przystępną ceną (17 zł) i sugestywnym opisem, mówiącym o łagodnych falach hałasu, w których ambient łączy się z noisem, kreując senną atmosferę. Zachęcony takimi walorami, postanowiłem dokonać osobistej exploracji tego materiału.
Wrażenia okazały się bardzo pozytywne. Album opakowany jest w bardzo schludną, zafoliowaną szarą kopertę z kolorową (nieco psychedeliczną, cokolwiek miałoby to znaczyć...) ilustracją na froncie. Sama płytka to CD-R z nadrukowanym szkicem, przedstawiającym dość surrealistyczne gryzmoły. Po włożeniu krążka do odtwarzacza... wkraczamy w dziwny świat Erthad - sześć niezatytułowanych kompozycji. Z głośników zaczynają płynąć monotonne fale białego szumu i metalicznego brzęczenia, płyną jednak leniwie, brzmienie nie jest szczególnie ofensywne, dzięki temu można się w nich zatopić, jednocześnie sięgając słuchem w kierunku tła. A tłem jest głęboki, tajemniczy ambient - rodem nie tyle z fabryki, co może raczej z jaskini lub podziemnych korytarzy. Od czasu do czasu to właśnie ta mroczna przestrzeń wysuwa się na pierwszy plan, hałas zaś redukuje się do minimum.
Jeden z zagranicznych recenzentów skojarzył sobie tę muzykę z dźwiękami podziemnego miasta insektów. Ma to nawet sens, aczkolwiek równie dobrze można odbierać album jako abstrakcyjną pożywkę dla zmęczonego umysłu, dobrą do słuchania w skupieniu, samotności i - być może - z zamkniętymi oczami.

PREUSSAK - "Werkschau"
Wśród licznych projektów Josefa Klumba (wymieńmy tu choćby Circle of Sig-Tiu, Forthcoming Fire i Von Thronstahl) Prusak jest najbardziej konsekwentną wyprawą w obszary konretnego, prostego beatu, rodem ze stylistyki electro czy nawet techno.
Album "Werkschau", wydany w roku 2005, to zbiór 17 utworów nagranych pod szyldem PREUSSAK. Część z nich pojawiła się także na składankach, bądź - w innych wersjach - na płytach Von Thronstahl. Otrzymujemy więc m.in. remiksy takich hitów jak "Wider die Masse" (z kazaniem ks. Milcha), "Walked in Line", czy "Great British Betrayal". Prócz tego album zawiera kompozycję "Schwarze Sonne" (z uroczym kobiecym śpiewem) znaną z kompilacji "Riefenstahl" oraz inne kawałki. Część materiału zawartego na "Werkschau" to niesamowicie energetyczne utwory, przy których słuchaniu nogi same rwą się czy to do tańca, czy może raczej do marszu... Moim faworytem jest utwór "New German Beat" - szybki, prosty beat z wpadającym w ucho basem i prostym, brutalnie skandowanym tekstem. Razem daje to efekt, który na swój użytek określiłbym jako "militarne techo", czy też "anty-hedonistyczne techno". Bo oczywiście jest to techno, ale specyficzne, jakby napiętnowane stylem i przekazem Josefa K.
W ogólności nie jest to jednak rewelacyjny album, niektóre utwory zdają się nie mieć mocy, niepotrzebnie dłużyć, razić ubogą aranżacją. Tym niemniej warto go mieć choćby jako ciekawostkę - i dla kilku murowanych przebojów.

NIHILIST SPASM BAND - "No Record"
Nihilist Spasm Band to zespół muzyki improwizowanej, powołany do życia w latach 60-tych przez kilku panów, którzy wówczas byli młodzi i piękni, zaś obecnie prezentują się na zdjęciach jako grono sympatycznych dziadków, niczym kółko muzyczne z domu spokojnej starości. Dwóch członków składu pożegnało się już zresztą z tym światem.

NSB postawiło sobie za cel grać muzykę improwizowaną w pełnym tego słowa znaczeniu, bez ograniczenia rytmiką, harmonią etc. W Polsce tym tropem kilka lat temu podążał kwartet Warszawska Jesionka.
Możliwe, że twórczość NSB ma (lub miała u zarania) jakiś kontrkulturowy wymiar, będąc wymierzoną w "coś" lub "kogoś". Mniejsza o to - zajmijmy się samą muzyką na "No Record". Otóż jest to coś, co można oddać staropolskim określeniem "kocia muzyka". Wariacka improwizacja na instrumenty dętę, perkusyjne, strunowe etc., improwizacja, którą rządzi przypadek i chwilowy kaprys. Czasem dźwięki układają się w jakieś efemeryczne struktury, kiedy indziej rozpadają się w chaos. Coś jęczy, coś zawodzi, co innego stuka i puka. Niekiedy bliskie jest to spontaniczności i dynamice free-jazzu - ale mocno zdeformowanego.
Z pewnością taka sesja nagraniowa to kawałek dobrej zabawy, a jeśli ktoś zdążył przywyknąć do różnych "eksperymentalnych" albumów, które opisujemy na łamach MI, to zniesie i "No Record". Ja lubię posłuchać, nawet gdyby była to jedynie pretensjonalna hochsztaplerka ;-)

WARSZAWSKA JESIONKA - "Podróż do umysłu Boga"
Dobrych kilka lat temu kwartet Warszawska Jesionka zadebiutował tym właśnie albumem, tu i ówdzie zwracając nawet na siebie uwagę. Tytuł płyty pochodzi od średniowiecznego dzieła św. Bonawentury. Na ile jest to jakaś postmodernistyczna przewrotność, a na ile rzeczywista próba oddania religijnych i mistycznych przeżyć - tego nie wiem. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka Jesionki urzekła mnie wiele lat temu i również teraz zdarza mi się do niej przewrócić.
Jest to improwizacja. Wolna improwizacja na fortepian, instrumenty dęte, skrzypce i perkusję. Jesteśmy poza konwencjami muzycznymi. To zabawa, ale może i coś więcej. W każdym bądź razie Warszawska Jesionka kreuje swoimi drapieżnymi, dysonansowymi dźwiękami tajemnicze obrazy, jak ze snu czy surrealistycznego filmu. Tu i ówdzie słyszymy strzępki melodii i dziwne niby-rytmy, ale do tego dochodzą rozliczne skrzypienia, piski, świsty i zgrzyty. Dźwięki wymykają się schematom, nie wiadomo, co zdarzy się za chwilę.
A jednak wszystko to razem zdaje się mieć pewien sens, każdy utwór to spójna całość w określonym nastroju, jakby muzycy intuicyjnie dopasowywali się wzajemnie do siebie podczas gry.

REZ EPO - "Phenomena"
Wydana przez Industrial Culture Records płytka Rez Epo (Konrad wcześniej tworzył pod nazwą Astma, dla informacji) zawiera cztery kompozycje o specyficznego, chłodno brzmiącego hałasu z pogranicza noise, power electronics i ambientu. Schemat każdego z utworów można opisać jako połączenie czytelnego, powtarzalnego motywu z bardziej rozedrganym, „noisowym”, przeobrażającym się w pewnych granicach tłem. Duże znaczenie dla atmosfery kreowanej przez Rez Epo ma brzmienie, pozbawione typowego dla tej odmiany noise ciepła emanuje cyfrowym chłodem przywołując obrazy zimnej, bezkresnej przestrzeni, co sprawia, że jest to pozycja szczególnie atrakcyjna dla tych, którzy w noise szukają bardziej medytacji i transu niż dźwiękowego terroru. W kontekście powyższego główny zarzut jaki można postawić temu wydawnictwu to jego czas trwania – aż prosi się, żeby np. „Trance Phase Two” rozbudować do przynajmniej piętnastu minut nieustającej, kosmicznej hipnozy. Całość jawi się jako zbyt krótka i pozostawia wrażenie niedosytu – mój głód nowego materiału Rez Epo nasila się z każdym przesłuchaniem „Phenomena”. Nowy, dłuższy materiał ukaże się wkrótce nakładem nowopowstałej wytwórni Chaosynod (niezła nazwa, nie?). Oby jak najszybciej, bo te cztery utwory to za mało żeby mnie w pełni usatysfakcjonować.

(Przemo)

PLEQ - "Intelligible"
77 Industry rośnie w siłę, a album Pleq na pewno jest tego przykładem. Przód i tył okładki przedstawiają nam odpowiednio przód i tył artysty, jeśli to kogoś interesuje, zaś sama muzyka to 14 utworów z gatunku, który opisuje się jako "click and cut", "nowa elektronika", "post-techno" czy wreszcie "intelligent dance music". Do pewnego stopnia przypomina to inny projekt ze stajni 77 - a mianowicie More, ale utwory Pleq są znacznie bardziej zrytmizowane i dynamiczne. Prawdopodobnie są w tym inspiracje takimi projektami jak Autechre czy (podobno) Phonem i Maps and Diagrams. Mamy więc nerwowe, połamane beaty, nieco elektronicznego brudu (trzaski, pstryki, szmery) i wreszcie bardzo dobrze odmalowane tło: ambientowe pejzaże, drony i mroczne lub smutne melodie. Powstał sprawny i urozmaicony album o onirycznym nastroju, takie hipnotyczne obrazki z pogranicza jawy i snu. Coś stuka, puka, rytmy przeplatają się, znikają, pojawiają, melodie budują klimat... Nie jest to może sen koszmarny - ale na pewno tajemniczy...

WAPPENBUND vs. KRIEGSFALL-U - "Split"
Wspólny album Wappenbund i Kriegsfall-U to dwa utwory wydane na płycie winylowej. Obie ścieżki liczą około 7 minut i utrzymane są w estetyce mrocznego, zgrzytliwego industrialu z zacięciem - rzecz jasna - militarnym. Gęsto tkana przestrzeń wypełniona jest marszowymi rytmami bębnów, pompatycznymi deklamacjami w językach niemieckim i węgierskim oraz grobowymi melodiami syntezatorów. Wappenbund prezentuje kawałek pt. "Mahnmal", w którym pojawiają się fragmenty muzyki orkiestry wojskowej, Kriegsfall-U zaś przedstawia "Same Entities" z tekstem niosącym, jak to w przypadku tej kapeli, radykalne przesłanie religijne i tradycjonalistyczne.


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

NOVALIS DEUX - "Ghosts over Europe"
Z pewnym zaciekawieniem sięgnąłem po ten album- nazwa wykonawcy skojarzyła mi się bowiem z pewnym niemieckim XVIII-wiecznym romantykiem. Jak się okazuje, grupa również jest niemiecka i jej muzykę mozna określić jako... romantyczną. Tak, jest to dobry kawałek nieszablonowego neofolku, zawierający wpływy innych rodzajów muzyki. Ta różnorodność jest doskonale wyważona, co dodaje dźwiękom świeżości i nowości. Zarówno mocniejsze brzmienia, jak i okresy spokojności układają się w harmonijną całość.
Dobiegające z głośników głosy bardzo mi się podobają- nie ma w nich przesady, artyzmu na siłę, lecz czuć w nich naturalność i prostotę. Cóż, takie są duchy obiegające Europę! Tytuły utworów również zachęcają- "Ghosts Of Europe", "Rome", "World In Flames". Te obrazowe nazwy dodają tylko mocy granej muzyce, wzmacniając poczucie pewnego ducha. Po prostu wiemy, czego oczekiwać. Tak więc każdy kawałek z albumu jest inny- możemy znaleźć i bardzo ekspresyjne (ale niezbyt ostre) "The Clown" czy "Passing By", marszowo-elektryczne "Rome", jak i spokojne, niemal kołysankowe "Sleeping Violin".
Materiał oceniam bardzo pozytywnie. Jest to refleksyjna płyta. Sam tytuł wrzuca już nas w odmęty historii, idei, sztuki. "Duchy nad Europą", "Duchy Europy". I choć to tylko dźwięki, niemal czujemy ich dotyk.
Szczerze mówiąc, dawno nie słyszałem tak żywego w swojej innowacyjności neofolku. Prace nad albumem zajęły grupie podobno trzy lata. Jak możemy usłyszeć, te trzy lata na pewno nie poszły na marne. Warto było czekać- a i ja poznałem nowy zespół, o którym wcześniej chyba w ogóle nie słyszałem.

(Reaktor)

EMACIATOR - "Indifference"
Emaciator to projekt gościa znanego z Pedestrian Deposit. Z tego, co słyszałem, Emaciator ma być w założeniu swego rodzaju odwrotnością PD. Istotnie - o ile PD obfituje w poplątane, różnorodne dźwięki, wielobarwność, dynamikę i zmienność, o tyle Emaciator koncentruje się na "medytacyjnym" aspekcie noise.

Na "Indifference" składają się cztery 20-minutowe suity, skonstruowane tak, że mogą służyć zarówno skupieniu się i zagłębieniu w dźwięk, jak i uruchomieniu ich jako przyjemne (dla miłośników noise/ambient/industrial oczywiście), niezobowiązujące tło soniczne.
Wszystkie utwory skomponowane są podobnie. Osią każdego jest niskie, monotonne buczenie, przypominające odgłosy transformatora lub pokrewnego urządzenia elektrycznego. Ta warstwa dźwięku towarzyszy nam właściwie cały czas, wokół niej zaś rozgrywa się reszta. Ta reszta to zarówno gęste, nadciągające i zanikające fale ścianowatego hałasu, nieco w manierze C.C.C.C., jak i nerwowe brzęczenia, skrzypienia i bzyczenia, mogące kojarzyć się z insektami czy też dźwiękami drutów elektrycznych.
"Indifference" to prawie 80 minut hipnotycznych, głębokich dźwięków, pozornie bardzo monotonnych, ale w rzeczywistości dających słuchaczowi możliwość wsłuchiwania się w kolejne warstwy i wyłapywania drobnych niuansów. O to przecież w tego typu graniu chodzi.

BOHREN and DER CLUB OF GORE - "Black Earth", "Sunset Mission"
Zespół ten odkryłem jako opatrzony etykietką "death jazz". Określenie to pewnie wielu wyda się groteskowe, co może zarówno odstraszyć, jak i zniechęcić. W każdym bądź razie na pewno nie chodzi tu o połączenie jazzu z death metalem, co też się w historii zdarzało (vide Naked City). Jednak Bohren to coś zupełnie innego. Nim przejdę do meritum, zaznaczę jeszcze, że obie płyty są bardzo podobne w nastroju i technice, stąd też pozwoliłem sobie napisać ich wspólną recenzję.
Panie i panowie, Bohren and der Club of Gore w udany sposób łączy przenikliwie smutny jazz z prostym, ale równie przenikliwym dark ambientem. Patent jest tyleż niewyszukany, co nieoczekiwanie bogaty w skutki: znane z estetyki dark ambient mroczne chóry i głębokie drony jako tło dla jazzowych popisów instrumentów dętych, tu i ówdzie okraszonych nader oszczędnymi partiami perkusji, klawiszy czy wibrafonu. Razem daje to efekt idealnie dopasowany do tytułów utworów, takich jak "Midnight Black Earth", "Grave Wisdom", "The Art Of Coffins", "Dead End Angels" czy "Nightwolf".
Mam taką przypadłość, że często odbieram muzykę obrazowo, dźwięki kojarzą mi się z określonymi obrazami, scenami... Muzyka Bohren nieodparcie przywodzi mi na myśl amerykański czarny kryminał z lat 30-tych i 40-tych... to obrazy podobne do tych, które wywołuje Bain Wolfkind, choć osiągane nieco innymi środkami. Ale tu także to widać: zapyziałe knajpy, ponure miasto, zachód słońca, asfaltowa szosa na opustoszałej prerii, jakieś odpady, strzępy niepokojących myśli utopione w tanim burbonie, wyblakłe fotografie, odległe wspomnienia, przegrane biografie... Absolutnie urzekające. Proponuję przy tej muzyce czytać Chandlera...

LONSAI MAIKOV - "Thee Darkening Ov Powers"
Bardzo to dziwna muzyka, trudna w opisie, choć przecież w pewnym sensie konwencjonalna. Oto split dwóch francuskich projektów, mający - jak czytamy we wkładce - opisywać mroczną część duchowej wędrówki człowieka, noc duszy, upadek Zachodu i Armageddon.
Trudno mi ocenić, czy atmosfera przeważającej części tego materiału koresponduje, czy może raczej kontrastuje z tym opisem. Co my tu mamy? 10 dość eklektycznych utworów, w których neofolkowa ballada przeplata się ze schematami rodem z pop-rocka, rozbudowane partie klawiszy przywodzą na myśl kompozycje z czasów romantyzmu lub może impresjonizmu, w tle można się doszukać kojących pasaży ambientu. Od czasu do czasu neoklasyczne aranżacje fanfar i marszowych bębnów wprowadzającą niepokój i napięcie, jednak przez większą część albumu towarzyszy nam trudny do opisania nastrój... łagodnej zadumy? Spokojnej tęsknoty? Słodko-gorzkiej melancholii?

Być może niektórych słuchaczy "Thee Darkening Ov Powers" po prostu zniechęci, dla mnie jest to jednak muzyka pomysłowa i w pewnym sensie wykraczająca poza konwencje, ale poprzez sensowne granie nimi. Oto np. "Fenris Unchained" Dissonant Elephant - utwór o uwolnieniu wilka Fenriza i końcu świata utrzymany w manierze... salonowego smooth-jazzu? sennej piosenki popowej?
...cóż tu dodać? Prywatnie polecam ten album, z uwagi nie tylko na muzykę, ale i na ciekawe, dające do myślenia teksty, inspirowane tradycją, ezoteryką, europejską mitologią i prawosławną mistyką.

HIVE MIND - "Sand Beasts"
Hive Mind, czyli Umysł Roju. Sand Beasts, czyli Piaskowe Potwory. Właściwie dopasowane nazwy, zarówno projektu, jak i albumu.
Hive Mind gra muzykę na przecięciu ścianowatego noise i głębokiego, dronowego ambientu - sądzę, że takim opisem można przybliżyć owe dźwięki. "Sand Beasts" to materiał, który w bardzo udany sposób eksploruje ten szczególny obszar.
Płyta zawiera jedną ścieżkę, trwającą ponad 38 minut. Utwór rozwija się bardzo powoli, bardzo stopniowo. Precyzja artysty pozwala słuchaczowi w miarę upływu czasu coraz mocniej zagłębiać się w odludny świat Hive Mind. Napisałem, że tytuł albumu jest świetnie dopasowany - i tak rzeczywiście jest. Trafiamy na pustynię. Może to Ziemia, a może obca planeta? Nie wiem. W każdym razie jest to obszar rozległy, suchy i jałowy...
Z początku słyszym tylko cichy, odległy szum i niskie tony, jakby pulsujące gdzieś pod ziemią, pod zwałami piasku i skał. Po kilku, kilkunastu minutach jest już głośniej, zagęszcza się ściana: wychwytujemy coś na kształt stłumionych grzmotów z oddali, jednostajne brzęczenie i buczenie, a nawet przeciągłe, hipnotyzujące piski w dalekim tle... Klimat osaczenia narasta, czyżby nadciągała piaskowa burza? A może to gdzieś w oddali pracują wielkie maszyny, albo przetaczają się gigantyczne robale znane z Diuny...? Po około pół godziny jesteśmy w apogeum, a potem - powoli, stopniowo, bez pośpiechu - dźwięki zaczynają się ulatniać, gęste tło zanika...i w końcu nad pustynią zapada martwa cisza. Podróż dobiega końca. Wrażenia niesamowite.

MORTIIS - "Aanden Som Gjorde Opproer"
Mam pewien sentyment do Mortiisa, w szczególności do jego starych nagrań. W latach młodzieńczych poszukiwań postrzegałem tę muzykę jako esencję mroku, monumentalizmu i wzniosłości, by po latach dostrzec prostotę jej konstrukcji i wszelkie uchybienia brzmieniowe, co jednak nie umniejszyło mojej sympatii. Po prostu trzeba patrzeć na tę twórczość z pewnym dystansem. Długonos niewątpliwie zabłysnął albumem "Stargate", ale stareńkie "Aanden Som Gjorde Opproer" też się broni, o ile tylko słuchacz przyjmie określoną konwencję. To konwencja rodem z heroic fantasy, z jej plusami i minusami. To generowane keyboardami brzmienia fanfar, organów, niby-smyczków i niby-chórów, okazjonalnie podbijane niskim hukiem kotłów, wybijających marszowe sekwencje. Album podzielony jest na dwa dłuuugie (ponad 20-minutowe) utwory, w których powtarzają się pewne proste patenty melodyczno-rytmiczne. Jest groźnie, pompatycznie, jest grubo ciosany nastrój prastarych zamczysk, rozległych wrzosowisk i legendarnych bitew. I o to przecież chodzi w tej estetyce.


34