Apostoł radosny
Andrzej Mikułowski

Kilka linijek wyróżniliśmy pogrubieniem nie dlatego, by były szczególnie mocno wybitne i głębokie, ale dlatego, że sprawiają wrażenie - w świetle katolickiej ortodoksji, której piewcą zdaje się być autor artykułu - dość ekstrawaganckich... Ocenę pozostawiam czytelnikom. Może któryś pokusi się o napisanie tekstu, dla którego punktem wyjścia byłaby analiza tych paru wersów? (ATW)

Kiedy doszła mnie jakże nieoczekiwana, nieprawdopodobna wprost wiadomość o śmierci Chestertona, stanął mi natychmiast niezwykle wyraziście przed oczami jego obraz, jedno z mocniejszych wrażeń, jakich doznałem podczas pobytu w Anglji. Mieszkałem wówczas w Jordans pod Londynem, w małej podmiejskiej wiosce (jeśli w tej części Anglji w ogóle o wsi mówić można), w której stylowe angielskie domki kryją się w różanych ogródkach wśród starych, angielskich drzew. U krańca wsi stoi w większym ogrodzie stary nieduży dom, który jest Mekką kwakrów, owej najbardziej protestanckiej z wszystkich chrześcijańskich sekt.
Przed domem modlitwy na pustej łączce nieporosłej nawet wysoką trawą, sterczą samotnie dwa jednakowe kamienie ociosane w formę podłużnych kostek – to groby założycieli religii. Wnętrze, to spora, zupełnie pusta salka, w której odbywają się nabożeństwa, a właściwie rozmyślania. Na prostych, drewnianych ławkach ustawionych rzędami w czterech pustych ścianach nieozdobionych niczem siedzi gromadka angielskich „szarych ludzi” w atmosferze dziwnej bezcelowości. Co chwila ktoś podnosi się z miejsca i archaicznym biblijnym językiem wygłasza parę słów moralnej nauki. Są to przeważnie słowa o gniewie Bożym, suche i teologiczne, choć bezpośrednio dydaktyczne uwagi. Skończywszy siada i wszyscy pogrążają się w milczeniu.
Wyszedłem cicho z domu zanurzywszy się w ciepłą ciszę angielskiego południa w cieniu starych drzew i wsiadłszy na rower pojechałem asfaltowaną, gładką drogą, ocienioną zwisającymi nad nią konarami, ku Beaconsfield. Jechałem szybko, czułem wewnętrzną potrzebę wysiłku fizycznego i ruchu po sennem milczeniu biblijnych kontemplacyj. Gdy nieco zdyszany zajechałem pod kościółek katolickich, stojący przy szerokiej, żwirowanej ulicy miasteczka, suma się już zaczęła i słabo dźwięczał w powietrzu głos chóru i organów, łącząc się w przedziwnie zgodny akord z brzęczeniem pszczół i szumem wielkich drzew.
Niebo płonęło ciemnym błękitem ponad mocną, jaśniejącą zielenią liści i gdy wszedłem, blask słońca wpadającego przez różnokolorowe szyby witraży zdawał się doskonale łączyć rozśpiewane wnętrze kościółka z pełnem blasku i gwaru południem letniem za oknami. Dwóch małych chłopców w białych komżach na czerwonych sutannach służyło do mszy, po dwóch stronach ołtarza, na dwóch dużych blaszanych kręgach jarzyły się dziesiątki poustawianych ofiarnych świeczek. Kościół tętnił blaskiem, śpiewem, radością. A wśród klęczących wiernych górowała ogromna postać o zwichrzonej grzywie białych włosów nad czerwoną twarzą: G.K. Chesterton. Wśród całej rozmodlonej rzeszy wybijał się i wyróżniał, choć klęczał, śpiewał, modlił się jak inni. Z całej postaci biła radość, ufność, pewność życia – w modlitwie jego musiało być więcej dziękczynienia, wdzięczności, hołdu, niż lęku, ekstazy, błagania.

Gdy msza się skończyła i po krótkiej rozmowie z księdzem wyszedłem na dwór, Chesterton stał przed swym starym, długonosym Rolls-Roycem, otoczony gromadą młodzieży, którą przerastał o głowę, a z całej grupy znowu biło życie i radość. G.K.C. żartował widocznie, sypiąc swemi, cudownemi, niespodziewanemi, spontanicznemi powiedzeniami, bo co chwila rozlegał się jeden wspólny wybuch śmiechu. Wracałem przez miasto, nucąc jakąś piosenkę, nie czując żadnego wysiłku mimo jazdy pod górę – czułem się lekki i czułem, że warto żyć.

W taki oto sposób poznałem różnicę między chrześcijaństwem, a katolicyzmem, poznałem istotę herezji i zrozumiałem dlaczego z taką zaciętością walczył z nią całe życie Chesterton, i dlaczego walczył z taką radością. Wystarczyło ujrzeć go z daleka, aby widzieć, że to najszczęśliwszy człowiek, jakiego się kiedykolwiek spotkało i zrozumieć, że celem jego jest rzeczywiście wskazanie innym tak cudownie znalezionego szczęścia.

Tajemnica jego była prosta, tak prosta, że właśnie ta jej olśniewająca jasność irytowała jego przeciwników. Polegała ona na przyjęciu a priori wartości życia i przez postępowanie według tej zasady opartej na mocnej wierze, odkrywanie na każdym kroku jej niewzruszonej słuszności. Jeżeli życie jest stworzone przez Boga, to wszystko w niem musi mieć sens im trudniej zrozumiały tem piękniejszy, romantyczniejszy, którego odkrycie daje mocniejszy dreszcz radości, niż odkrycie jakiegoś nieznanego kraju, czy nieznanego prawa natury. Mocniejszy, bo dający poznanie ducha, a nie materji – poznanie niezachwianego, jednolitego porządku wszystkich rzeczy, cudownej boskiej harmonji.

Przez uznanie z góry wartości życia dochodzić można najłatwiej do uznania jej w praktyce – bo tylko w ten sposób najłatwiej osiągnąć warunki do tego najcenniejszego poznania. Kto odnosi się do życia pozytywnie, ten nie stara się od niego uciekać, przeciwnie – stara się brać wszystko, co ono daje, niczego się nie bać, iść naprzód walcząc z tymi, którzy się starają świat i ludzi wynaturzyć przez zaprzeczanie tych czy owych jego stron, grzesząc pychą, w śmiesznej bezmyślności swoich oderwanych filozofji, chcąc poprawiać Boga.
Wells, pragnący ulepszyć człowieka w sposób mechaniczny, Shaw wyśmiewający człowieka i stawiający ideał nadczłowieka i Kipling pragnący stworzyć człowieka wyższego za pomocą formalnej konwencji – oto główni wrogowie. Najszczęśliwszy, najpiękniejszy, najdoskonalszy jest ten, kto jest zwykły, normalny, niedoskonały właśnie, bo w tem leży głębszy sens – taki jest porządek dany od Boga.

Tu leży klucz do paradoksu Chestertona, na którym opiera się cała jego filozofja, paradoksu, który nieprzychylni nazywają sztuczką, a który przecież jest podstawą jego metody patrzenia na świat, na wskroś katolickiej jeszcze przed nawróceniem ostatecznym. Paradoks jest stereoskopowym widzeniem rzeczywistości – widzeniem plastycznem. Nic na świecie nie jest jednostronne, płaskie – wszystko ma drugą stronę i paradoks jest widzeniem obu stron naraz, ujęciem syntetycznem, pełnem. W „Człowieku, który był Czwartkiem”, ukazuje nam Chesterton policjantów i anarchistów, którzy walczą ze sobą pod dowództwem jednego i tego samego człowieka. Jest to tajemnica Boga, który jest źródłem zarówno złego, jak i dobrego, bedąc źródłem wszystkiego na ziemi.


Apostoł...
Ciąg dalszy...

Grzech jak i cierpienie nie jest nieszczęściem stworzonem przez jakiegoś szatana równego Bogu, ale przez Boga samego, abyśmy walcząc ze złem dążyli do zbawienia. Grzech ma sens jak wszystko ma sens na ziemi. Sens ten zaś możemy poznać tylko żyjąc, a nie ucziekając od życia w sferę atrakcyjnych rozmyślań. Tu tajemnica owej przyziemności często zarzucanej Chestertonowi.
Jeden z nieprzychylnych mu ludzi w rozmowie ze mną opowiadał mi drwiąco o jego wózku zaprzężonym w kucyka, który jak koń Kościuszki, miał zatrzymywać się nie tyle przez każdym biednym, co przed każdą gospodą. Autor „Latającej gospody” nie gardził dobrem, starem angielskiem piwem, ani francuskiem czy hiszpańskiem winem; nie gardził też dobrą, wesołą kompanją. Nie chciał być niczem innem jak człowiekiem jak inni. Shaw, zgryźliwy, gburowaty, zdziwaczały starzec, dumny ze swych 80 lat, które z pewnością przypisuje swemu purytańskiemu wegetarianizmowi nie zaznał z pewnością w ciagu długiego życia ani razu szczęścia, które było codziennym udziałem Chestertona – „Człowieka żywego”.

Z tego, co tu powiedziałem wynikaćby mogło, że G.K.C. był jednym z pionierów idei „szarego człowieka”. W pewnym sensie tak było. Z tą różnicą tylko, że istotą szarego człowieka jest to, że nie jest szary – szarzyzna bowiem leży w oderwaniu od życia mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy. Najzwyklejszy człowieczek nosić może w swej biurowej teczce aureolę świętego jakby można powiedzieć parafrazując znane powiedzenie Napoleona. W znanym wierszu o osiołku Chesterton pisze o prześladowanym i pogardzanym kłapouchu, najnędzniejszem ze zwierząt, które przecież miało też swój wielki moment, gdy kroczyło po palmach niosąc na swym grzebiecie Pana. Najcudowniejsza w każdej szarości jest pozorność tej szarości. W obliczu zaś Bóstwa wszyscy ludzie są szarzy – „jednakowi jak pensy są jednakowe, ponieważ jedyną wartość każdego z nich stanowi podobizna króla”. Konkretnością monety nie jest miedź, ale symbol na niej wybity. Oto synteza antymaterjalistycznego stanowiska Chestertona.
Bóstwo jest dlań niezwykle konkretne, konkretniejsze niż materja, której tajemnice Ono jedynie jest zdolne rozwiązać. W „Kuli i krzyżu” bohater rozbija szybę w redakcji bluźnierczego ateistycznego pisemka i wyzywa bluźniercę na pojedynek za obrazę Matki Boskiej. W tym przykładzie może najjaśniej tłumaczy się stosunek Chestertona do Polski. Nie jest to tylko konwencjonalny stosunek jednego z łaskawych naszych „przyjaciół”, ale zrozumienie do głębi naszego charakteru narodowego. Zrozumienie naszego rycerstwa i naszej religijności mocno korzeniami wrosłej w życie, a nie zrodzonej z abstrakcyjnego scholastycznego filozofowania. Z tego zrozumienia powstała ballada o Matce Boskiej Jasnogórskiej, z tego stosunku do religii powstały książki o najbardziej społecznym świętym – Tomaszu z Akwinu i najbardziej kochającym życie i stworzenie, świętym Franciszkiem z Asyżu. Walka przez całe życie, walka z otwartą przyłbicą o życie, z tymi, którzy życiu zagrażają, walka jako istota życia; od początku, od pierwszych wystąpień, aż do końca. Chesterton na katolicyzm przeszedł dopiero w roku 1922, a więc w wieku lat 40; była to jednak tylko formalność, gdyż przez swą naturę był zawsze katolikiem – anima naturaliter catholica – nie tylko christiana, ale właśnie catholica.

Napisawszy tyle, widzę z żalem, że olśniewająco jasną i konsekwentną filozofję Chestertona przedstawiłem tak chaotycznie i fragmentarycznie. Nie będę próbował jeszcze raz, bo wiem, że mi się to nie uda. Pełny obraz jej tak różnorodnych aspektów dał w swej doskonałej książce Borowy, operując zresztą na każdym kroku cytatami, bo niezwykle oryginalna i frapująca forma samego autora sama się narzuca. Pisząc to wspomnienie, na pewno nie ostatnie, ciągle jeszcze pod wrażeniem Jego śmierci tak nieoczekiwanej, pragnąłem oddać hołd człowiekowi, któremu dużo zawdzięczam. Pokazał mi bowiem drogę do szczęścia przez własny przykład człowieka szczęśliwego. Należał do tych, których dzieło nierozerwalnie jest od życia – był jedną z najpiękniejszych postaci naszych czasów, właśnie jako człowiek, który umiał być szczęśliwy i całe życie poświęcić, aby swem szczęściem z innymi się podzielić.

Zamieszczone zdjęcie podajemy nie jako najcharakterystyczniejsze, ale jako jedno z ostatnich. Maluje się już na niem choroba, która wreszcie go pokonała. Zwracamy uwagę na ulubioną laskę zakopiańską, jakby widomy znak bliskiego stosunku do Polski.

(pierwodruk: Prosto z Mostu, nr 27/1935)


Andrzej Mikułowski

34