Celestyn
 Wielebny ATW

Jest to opowiadanie nihilistyczno-legitymistyczne. Orthodox - Heterodox - Paradoxxx!

I.
Postać Celestyna zapewne długo jeszcze budzić będzie kontrowersje nie tylko w naszym kraju, ale i w sąsiednich – wszędzie tam, gdzie dotarła wieść o nim i jego czynach. Rzecz jasna tym, co tak przyciąga uwagę w Celestynie, jest kontrast, który w istocie był sednem jego osobowości. Ogień i lód, dzień i noc, ustawiczne napięcie między żarliwą wiarą, a sceptycyzmem i dystansem do wszystkiego – to konstytuowało Celestyna i to stanowiło o jego odmienności od licznych przecież wodzów, których w tamtej burzliwej epoce wydała Ojczyzna, by bronili resztek królewskiego majestatu. Gdyby Celestyn był taki sam jak oni wszyscy, wtenczas nie przyprawiałby nikogo o rozterki, budząc jedynie podziw u zwolenników, a niechęć u wrogów. Celestyn miał jednak naturę Anarchy, nie przypadkiem był także miłośnikiem kotów – i to z tymi zwierzętami się utożsamiał. Kiedy inni myśleli o sobie jako o wilkach, lwach, psach gończych, czy choćby barankach bożych, przypisując tym stworzeniom najrozmaitsze pożądane przez siebie cechy, wówczas Celestyn u najbardziej nawet zaniedbanych dachowców doszukiwał się arystokratycznej gracji i wewnętrznej wolności.

II.
Celestyn zrodził się jako owoc mezaliansu. Ojciec jego pochodził z rodu szlacheckiego, matka zaś była bogatą mieszczką. Połączyło ich to, co zwykle ludzie biorą za miłość – a mianowicie żarliwe uczucie, emocjonalna radość towarzysząca byciu razem. Jak często bywa, uczucie to z biegiem lat przygasło, ale zastąpiło je pewne przywiązanie – kto wie, czy nie bliższe prawdziwej miłości.

Matka Celestyna przejawiała pewne kompleksy związane ze swoim pochodzeniem, rozdarta pomiędzy balami wydawanymi przez panie z arystokracji, a salonami pań z mieszczaństwa. W żadnym z tych środowisk nie czuła się całkiem dobrze – wśród mieszczek lękała się posądzenia o wywyższanie, wśród szlachcianek ogarniało ją poczucie niższości.
Ojciec Celestyna był natomiast pełnokrwistym szlachcicem, wykazującym zamiłowanie do wiejskich rozrywek, nie pozbawionym jednak pewnego wykształcenia i intelektualnych zainteresowań.

Efektem ojcowskiego mezaliansu było to, że Celestyn wychowywał się niejako pomiędzy dwoma stanami, z biegiem lat przejawiając coraz większy dystans do każdego z nich. Spędzał we dworze mniej więcej tyle samo czasu, co w miejskim apartamencie, na polowaniach z ojcem i jego towarzyszami bywał równie często, co na gwarnych, zabłoconych ulicach miasta.
Taki tryb życia dawał mu możliwość porównania obu światów, przy czym oba rozczarowały go równie mocno. Szybko zaczął wyrabiać w sobie sceptycyzm co do otoczenia. Mimo młodego wieku celował w kąśliwych uwagach, których przedmiotem mogli stać się wszyscy – zgnuśniali arystokraci, wyjaławiający się z resztek cnót rycerskich; ograniczeni mieszczanie, tłumaczący całokształt świata na język mamony; próżne kobiety, trwoniące czas na bezdennie głupie plotki; ociężali umysłowo urzędnicy rozrastającej się królewskiej biurokracji – ktokolwiek. Bywało i tak, że posądzano Celestyna o zachowania nietaktowne, choć swe uwagi prawie zawsze ubierał w subtelne słownictwo, mówiąc przy tym głosem cichym, spokojnym i jakby od niechcenia, na marginesie wydarzeń.

W okresie dojrzewania Celestyn uczył się w jednej z tych szkół, które nazywa się „elitarnymi”. On sam do owego „elitaryzmu” nie przywiązywał większej wagi. Wolą ojca było to, by uczył się właśnie w owym miejscu, on zaś nie tyle uszanował tę wolę, co po prostu poddał się jej, bowiem w istocie było mu to wszystko jedno.
W szkole dał się poznać jako uczeń bardzo zdolny, może nawet mający w sobie iskrę geniuszu – ale nie rozpalający jej, a w każdym bądź razie nie tak, jak życzyliby tego sobie nauczyciele. Nie zaliczał się do klasowych prymusów, nie uczestniczył w żadnym „wyścigu o stopnie”. Raz tylko zgodził się wziąć udział w międzyszkolnym konkursie z języka ojczystego. Jego rozprawa nie została jednak uhonorowana ani nagrodą, ani wyróżnieniem. Jeden z nauczycieli Celestyna, posiadający pewne znajomości w jury, zdradził mu nieoficjalnie, że praca wzbudziła spore zainteresowanie ze względu na piękny styl oraz swobodne i kunsztowne operowanie słowem. Ostatecznie jednak odrzucono ją z powodu przesłania, które zostało uznane za zdecydowanie zbyt pesymistyczne i cyniczne, zwłaszcza w porównaniu z wiekiem autora. Skąd u takiego zdolnego młodzieńca tyle rozczarowania i zgorzknienia, podszytego jednocześnie ironią, a nawet autoironią? – pytali wzajemnie siebie jurorzy konkursu, nie mogąc znaleźć odpowiedzi.
Ta porażka nie poruszyła Celestyna w jakiś szczególny sposób, a kulisy wydarzenia po prostu go rozbawiły. Zresztą rozbawiony był często – a w każdym razie często na jego twarzy gościł przekorny uśmieszek, którym szczodrze obdarzał zarówno rówieśników, jak i starszych. Uśmiech ten nie był jednak ani głupawym grymasem błazna, ani też prymitywnym wyrazem nieżyczliwości czy złośliwej satysfakcji. Celestyn był ponad to – uśmiechał się na sposób słodko-gorzki i z nutką zadumy, spoglądając przy tym tak, jakby zawsze znajdował się nie w samej rzeczywistości, ale tuż obok, oglądając świat tak, jak ogląda się niespecjalnie udane przedstawienie teatralne, które niczym nie może już zaskoczyć.

Były to czasy narastającego fermentu, który miał swój oddźwięk także wśród młodzieży szkolnej. Stara monarchia chwiała się w posadach, tracąc szacunek młodego pokolenia. Roiło się od domorosłych buntowników, rozpoznających się po określonym stroju lub rodzaju gwary. Młodzieńcy o rozwianych włosach stawali na rogach ulic, na piedestałach sporządzonych ze skrzynek po mydle i wygłaszali płomienne odezwy do podobnych sobie. Dziewczęta o błyszczących oczach przyklaskiwały im w zachwycie, marząc o romantycznym narzeczonym, knującym rewolucję przeciw niesprawiedliwości. Z kolei młodzi konserwatyści – będący, naturalnie, w mniejszości - spoglądali na to wszystko z niekłamaną odrazą, próbując w podobny sposób stawić odpór naporowi nowinek. I tak to młodzież przekrzykiwała się w ulicznych i kawiarnianych dyskusjach, bądź przepychała i szarpała podczas pochodów.
W tym to świecie poruszał się także Celestyn – zawsze jednak własnymi ścieżkami, niczym jego ukochane koty, które hodował zarówno w wiejskiej rezydencji, jak i w mieście. On sam nie nazywał tego zresztą hodowlą – koty były dlań jak równoprawni przyjaciele. Zawiązywał z nimi przymierze arystokratów ducha – pojawiały się kiedy miały na to ochotę i tak samo znikały, wyruszając na swe wędrówki. Podobnie wędrował Celestyn – głównie jednak w świecie idei.
Wstąpił na uniwersytet i trzymał się tam bliżej młodych tradycjonalistów, niż rewolucjonistów, naprawdę jednak dystansował się także od nich. Miał lekkie pióro, a wiele jego pojedynczych uwag mogłoby być cennych dla tej, czy innej frakcji politycznej, on jednak nie pragnął związać się z żadną. Słuchał, pytał i wtrącał swoje komentarze. Był przekorny i nie pozwalał wpisać się w żadne proste szufladki. Wykpiwał płytką, mechaniczną religijność przeważającej masy społeczeństwa i duchowieństwa, co zjednywało mu przejściową sympatię wśród zrewoltowanych antyklerykałów – która ustawała, gdy tylko z daleko większą mocą druzgotał antyklerykalizm, materializm, ateizm i wiarę w postęp. Podobnie rzecz się miała z innymi dziedzinami: wyliczał niedostatki monarchii, by chwilę później zrównać z ziemią demokrację, a następnie wszelkie formy pośrednie i kompromisowe; wpierw rozmawiał z dziewczętami jak z równymi partnerami intelektualnymi, budząc tym mieszane odczucia wśród swoich konserwatywnych znajomych – potem zaś pozwalał sobie na oburzające komentarze pod adresem płci żeńskiej, godne króla mizoginów.
Wzbudzał zatem niemałą konsternację wszędzie, gdzie tylko się pojawił. Jednocześnie jednak nie było w tym jego zachowaniu wystudiowanej pozy, autokreacji – chyba, że maskował się nad wyraz dobrze. Przy całym swoim sceptycyzmie i ironii był jednocześnie uprzejmy i uczynny w szeregu zwyczajnych, codziennych spraw – wielu więc lubiło go, zarazem lękając się nieco.

W pewnym okresie – jeszcze za czasów szkolnych – Celestyn zaczął bliżej zadawać się z przedstawicielami niższych warstw społecznych. W mieście byli to najniżej wynagradzani robotnicy, woźnice, tragarze i ich umorusane, chuderlawe dzieci, biegające po ubłoconych chodnikach, na wsi zaś małorolni chłopi i parobkowie, wraz ze swym na wpół dzikim potomstwem. Znamienne było, że nie okazywał Celestyn wobec nich szczególnej wyższości, jednocześnie jednak nie próbował na siłę udawać „swojego”, przez co ci prości ludzie darzyli go większym szacunkiem, niż pozostałych mieszczan i szlachciców.
Krewni i znajomi obawiali się, że te znajomości Celestyna są przejawem zachowań typowych dla niektórych przedstawicieli zrewoltowanej młodzieży z dobrych domów, którzy uparcie próbowali związać się z pospólstwem, postrzegając to jako wyraz swoich nowoczesnych przekonań. Takie podejrzenia oczywiście ubawiły Celestyna, który nie wartościował ludzi według ich zarobków lub urodzenia – przy czym w tym wypadku oznaczało to brak jakichkolwiek romantycznych, urojonych sentymentów w stosunku do plebsu jako ogółu. Być może łamał pewne konwenanse, jednak zrównywanie go z zawodowymi łamaczami konwenansów, od których roiły się wówczas kawiarnie, salony i uczelnie, śmieszyło go lub raziło, zależnie od humoru.

W okresie studiów zaczął uprawiać publicystykę. Jego eseje i felietony drukowały głównie periodyki rojalistyczne, często jednak opatrując je strachliwymi komentarzami bądź nawet prewencyjnie cenzurując. Owszem – rozwiewał mity rewolucjonistów, jednak z jego tekstów przebijało coś takiego, co pozwalało niektórym sądzić, że z równą swadą mógłby obalić jakiekolwiek inne mity czy ideały. Zresztą kilkukrotnie jego prace opublikowano w periodykach utożsamianych ze środowiskami tych czy innych „burzycieli”. Niektórzy spośród nich chcieli postrzegać go jako swojego, mniemając że jedynie zbiegiem okoliczności znajduje się po drugiej stronie barykady. On jednak zachowywał się tak, jakby żadne barykady dla niego istniały, krążył pomiędzy obozowiskami, raz przestając tu, raz tam. Owszem, zdradzał pewne sympatie, wielu jednak sądziło, że są one co najwyżej pochodną konserwatywnego ojcowskiego wychowania, z którego nie potrafił – albo nie chciał – się wyzwolić.

Można więc rzec, że w okresie przedrewolucyjnym Celestyn wyrobił sobie opinię niezmordowanego cynika - ironisty próbującego za wszelką cenę być „ponad” i „obok” wszystkiego. Wpierw postrzegano go jako kogoś zupełnie zdegustowanego epoką i czasami, w których przyszło mu żyć. Samo w sobie nie byłoby to aż tak drażniące, jednak z biegiem lat coraz częściej zachowywał się tak, jakby jego dystans i niewiara odnosiły się nie tylko do bożków nowoczesności, ale do świata w ogóle – włącznie z jego przeszłością, tradycją i wszelkimi fundamentami.
Balansował więc na pograniczu pustki, a w miarę upływu czasu sfery, które wydały go na świat, coraz mocniej utwierdzały się w przekonaniu, że to enfant terrible, którego cała myśl zawiera się w słowie „nie” i upartym płynięciu pod każdy z prądów epoki. W momencie wybuchu Rewolucji nikt już nie sytuował Celestyna w którymkolwiek z obozów politycznych, w dodatku ci, którzy go nie lubili bądź nie znali, publicznie szydzili, że w sytuacji bezpośredniego zagrożenia ten „rozpuszczony młodzian” zlęknie się opowiedzenia po stronie którejkolwiek radykalnej frakcji, lądując w bagnie centrum, gdzie wysługiwano się wszystkim chwilowym tryumfatorom po kolei.
Jakże się mylili!


Celestyn...
Ciąg dalszy...

III.
Rewolucja wybuchła niczym przepełnione szambo, rozlała się jak ściek wszelkich nieczystości, przelewający się ulicami miast. Wiecowi krzykacze prowadzili na barykady rzesze wrzeszczących szumowin społecznych. Nie był to nawet ów ubóstwiany „prosty lud”, raczej jego odpadki: złodzieje, prostytutki, pijacy, zboczeńcy, trzeciorzędni aktorzy i oczywiście zawodowi rewolucjoniści, częstokroć wynaturzeni arystokraci lub mieszczanie, utrzymujący się z datków od hojnych i ogłupiałych matek, bądź z pieniędzy wyłudzanych od pospólstwa, rzekomo przeznaczonych na szczytne cele organizacyjne.

Nie trzeba tu wiele opowiadać o tym, co się podówczas działo, albowiem schemat wydarzeń w każdym kraju i w każdej epoce zawsze jest podobny. Obalono i uwięziono króla, rozbito nieliczne wierne mu oddziały, po czym nastąpił krótkotrwały karnawał hucznej, prostackiej wolności, wyzutej z ostatnich więzów przyzwoitości. Nowi władcy już wkrótce ukrócili owe ostatki, zaprowadzając terror i rozpoczynając nową orgię – orgię gwałtu, zabijania i donosicielstwa. Minęło nieco czasu i represje nieco zelżały, a zrujnowany gospodarczo kraj wszedł w okres marazmu, znużenia i odrażających intryg politycznych, które toczyli między sobą rewolucjoniści. Nie szczędzono sobie oszczerstw, kłamstw, zamachów na zdrowie i życie, fabrykowania dowodów rzekomej zdradzy lub przekupstwa – władza nominalnie pochodząca od ludu, w istocie zaś sprawowana przez kastę agitatorów i kreatur najgorszego rodzaju, pokazywała swoje oblicze.
Czy naród zatęsknił wówczas za obaloną monarchią? Trudno powiedzieć, jeśli nawet, to mało kto dawał to po sobie poznać, zwłaszcza w wielkich miastach. Zbyt mocno modne prądy umysłowe i wszechobecna propaganda wbiły się w umysły tłumów. Chociaż więc pluto i wyklinano na każdy z rewolucyjnych rządów, zmieniających się jak na karuzeli, to jednak zawistne masy w stolicy wzdragały się przed powrotem króla na tron.

Wówczas to gruchnęła wieść o rojalistycznych powstaniach, które miały wybuchnąć w dalekich prowincjach umęczonego kraju. Wieść niosła się szybko i szybko też powstawały kolejne ogniwa owego „buntu przeciw buntowi”. Jednak najdziwniejsza dla mieszkańców stolicy była wiadomość o tym, iż najbardziej wojowniczym i nieustępliwym z dowódców powstańczych jest niejaki hrabia Celestyn. W szczególności informacja ta wzbudziła głębokie niedowierzanie na stołecznych salonach, gdzie pamiętano dobrze Celestyna jako zobojętniałego cynika, którego przejściowy flirt z rojalistami zakończył się zejściem na pozycje nieomal zupełnej negacji wszystkiego. Co prawda nie wiedziano, co działo się z Celestynem w burzliwym okresie przewrotu, mówiono jedynie, że udał się do rodzinnej rezydencji na wsi – nikt jednak nie przypuszczał, że pojawi się na nowo jako gorliwy obrońca Ołtarza i Tronu. A przecież kolejne doniesienia potwierdzały to, co zdawało się nieprawdopodobne – na czele tych, którzy motywowani byli najsilniejszą wiarą w zdawałoby się najbardziej utraconą sprawę stał ten, który nie dowierzał nawet w to, co uważano za pewne!
Prości chłopi, których Celestyn skupił w swoim niewielkim, ale bitnym oddziale, nie sądzili zapewne, że ich dzielny przywódca taką właśnie cieszył się opinią. Dla nich był ucieleśnieniem szczerej, wręcz naiwnej wiary w boskie prawa – na szczycie objawiające się poprzez królewski majestat tronu, a na dole poprzez autorytet wiejskiego proboszcza i bicie dzwonów na Anioł Pański każdego dnia.
Tak myśleli chłopi, jednak arystokratyczni i mieszczańscy przyjaciele Celestyna nie potrafili tego zrozumieć. Najprostszym wyjaśnieniem była teza o nagłej przemianie dotychczasowego nihilisty, jednak ci, którzy go w tym okresie spotkali i rozmawiali z nim, nie czuli się na siłach, by takie przekonanie potwierdzić. Był w tym nawet pewien paradoks – otóż twierdzili oni, że Celestyn w nowej roli jeszcze bardziej pogłębił swoje wcześniejsze zapatrywania. Jeśli więc ktoś wyobrażał sobie Celestyna jako natchnionego proroka legitymizmu, z błyskiem w oczach i uśmiechem wiary na ustach uzasadniającego racjonalnie wszystkie żelazne punkty programu stronnictwa królewskiego – to przeżyłby zapewne niemałe rozczarowanie po wstąpieniu do jego namiotu i dłuższej rozmowie z młodym przywódcą.
Ci, którzy go wówczas znali, opowiadali, że w tamtym okresie zatracił gdzieś swój dotychczasowy lekki humor, stał się poważny, a nawet posępny. Jego żywiołem stała się walka – ruszał do starcia wyzwolony od lęku, ograniczeń, myślenia o bólu, walczył zaciekle, choć nie miał ani wielkiego przeszkolenia, ani znaczących talentów przywódczych. Rekompensował to jednak zaangażowaniem, ale było to zaangażowanie wyjątkowe. Ktoś przytaczał później jego rzekome słowa: „Moja siła bierze się z niewiary”, jednak bliżsi jego znajomi twierdzili, iż brzmiało to: „Moja siła bierze się z napięcia między wiarą, a niewiarą. Pomiędzy tymi biegunami powstaje iskra.”

Być może nie dowierzał, nie potrafił w pełni uchwycić sercem i rozumem idei królewskiej – ale za to Rewolucja odrzucała go z całą pewnością. Odrzucało go jej prostactwo, nikczemność, niskie instynkty, które wynosiła na piedestał pod szyldem „wyzwolenia”. Odrzucała go jej płytkość i prymitywne, ograniczone postrzeganie świata, wywyższające sfery przyziemne i tak naprawdę najmniej istotne. Rewolucja wydawała mu się czymś żałosnym, zbudowanym na całkiem kruchych, wręcz fikcyjnych podstawach, na myśleniu życzeniowym i niedorzecznych urojeniach na temat natury ludzkiej. Można nie wierzyć w króla, ale wtedy lepiej nie wierzyć w nic, niż dać się zwieść takiej Rewolucji.

Mijały miesiące, kontrrewolucjoniści czasem wygrywali starcia, kiedy indziej zaś ponosili klęski. Celestyn zachowywał się coraz mocniej tak, jakby powodzenie działań wojennych nie miało dlań większego znaczenia. Ataki jego oddziału na posterunki rządowe stawały się coraz bardziej krwawe, brutalne i desperackie, a z odezw wydawanych przez Celestyna do miejscowej ludności biła zwiększająca się za każdym razem pogarda dla wszystkiego tego, co wynaleźli i wprowadzili rewolucjoniści. A więc był w swoim żywiole – żywiole negacji, bycia „przeciw”. Tym razem jednak stał po konkretnej stronie barykady. Jednocześnie jednak nie potrafił uwierzyć w słuszność sprawy w takim sensie, w jakim wierzyli inni przywódcy: nużyła go tak zwana rzeczowa argumentacja, pełna politycznych pojęć i historycznych odwołań. Trudno też powiedzieć, by większą rolę grał tu romantyczny, ideowy poryw serca – serce Celestyna było bowiem wolne od takich odczuć, on sam opisywał je bliskim przyjaciołom jako opuszczoną katedrę z ołtarzem wyzbytym wszelkiej symboliki.

Z czym więc walczył ten coraz smutniejszy, coraz bardziej ponury i zawzięty człowiek? Oczywiście z własną niewiarą, z własnym, wewnętrznym nihilizmem. Prawa królów? – pytał pomiędzy kolejnymi bitwami swoich adiutantów i przyjaciół. Ale jakie znaczenie mają jakiekolwiek prawa, jeśli nie są egzekwowane? Jakie prawa ma król, który sam pozwala je sobie odebrać przez własną słabość? Ale z drugiej strony – czy wówczas nie jest czymś najpiękniejszym trwanie właśnie przy takim nawet królu, tylko ze względu na to, że jest monarchą...? Czy honorem nie jest wierność, wierność na przekór wszystkiemu, na przekór nie tylko masie ludzkiej, ale i zdrowemu rozsądkowi?

IV.
Kontrrewolucyjny zryw został poddany miażdżącemu uderzeniu ze strony odnowionej armii rządowej. W krótkim okresie czasu większość oddziałów powstańczych została spacyfikowana. Wówczas to Celestyn podjął akcję uwolnienia króla – zmęczonego, bezdzietnego starca, który pogodził się już ze swym losem. Desperacka, straceńcza i zdawałoby się pozbawiona szans operacja powiodła się i wówczas to okazało się, że król nie jest nią zainteresowany. Ten, po którym obiecywano sobie, że stanie na czele topniejącej armii powstańczej (choć Celestyn, jak to miał w zwyczaju, niczego chyba sobie po nikim nie obiecywał) – zawiódł, udał się na emigrację pod pozorem szukania sojuszu, w istocie po to tylko już, by umrzeć spokojnie, pozostawiając swe dawne królestwo w rękach uzurpatorów.
Ten cios dobił powstanie. Oczywiście pozostali bliżsi i dalsi krewni, którym teoretycznie – w obliczu rezygnacji prawowitego monarchy – należał się tron, oni jednak również byli zbyt słabi lub po prostu nie zainteresowani tematem. Od Rewolucji minęło już dobrych kilka lat, kraj pogodził się z nową władzą, a obecny rząd wielu uważało za w miarę znośny. Celestyn z niewielką garstką wiernych mu żołnierzy został roninem, rycerzem bez pana, rycerzem walczącym już tylko o pamięć, ideę, albo – jak mówiło wielu – o miraż, o pustkę.
Walczył dalej. To nic, że wszyscy już zginęli, złożyli broń lub zbiegli za granicę. To nic, że Celestyna przestali wspierać nawet nieprzejednani dotąd legitymiści, dopatrujący się w nim już tylko obłąkanego awanturnika, goniącego za cieniem. Wielu obrońców Tronu i Ołtarza powoli zaczęło zwracać się ku nowym formom dla swoich ideałów, uwzględniając nieodwracalne zmiany poczynione przez Rewolucję – obaloną dynastię gotowi byli zastąpić nową monarchią lub nawet dominacją wodza rządzącego w imię narodu i państwa. Byli gotowi na takie rozwiązanie, jeśli tylko znalazłaby się jednostka zdolna zaprowadzić ład, choćby nawet wyrastał on z czystej woli mocy, nie wymagającej większych uzasadnień niźli ona sama.
Celestyn w pewnym sensie rozumiał taki tok myślenia – poniekąd bliski był on jego sceptycznemu nastawieniu do świata, sam jednak trwał niewzruszenie przy pięknej ruinie starej monarchii. Uważał, że to jedyna dana mu droga odkupienia, w ostateczności zaś typowa dlań przekora była wystarczającym motywem.

Tropiono go dniem i nocą. On co prawda uciekał, ale tak, by nie uciec za daleko, by cały czas być blisko śmierci, czuć na plecach jej oddech. Mówił wówczas – tym nielicznym, z którymi się widywał – że tylko śmierć za króla może być dlań furtką do zbawienia. Wszystko postawił na jedną kartę, o której z góry wiedział, że jest przegrana i to właśnie go motywowało: świadomość bycia kimś, kto w imię coraz bardziej odległej idei przekracza własny temperament, własne podejście do życia. Chwytać się najgorętszej wiary, tonąć w niej jak w ogniu poprzez ogień bitwy – oto esencja. Myślał Celestyn: jeśli prawa królów są fikcją – to i tak nie ma różnicy, co się robi, jeśli jednak są prawdą (a cóż to jest prawda? – powracało pytanie Piłata) – to nie ma znaczenia, jak wielu w nie wierzy, jak wielu o nie walczy. Nawet to, czy został choćby najdalszy żywy krewny królewski, zdolny unieść koronę, było drugorzędne – bo ważne było „nie” dla Rewolucji w imię idei tegoż króla.

Dzielny hrabia Celestyn w końcu utracił cały swój oddział. Ci, którzy nie zginęli – odeszli, wrócili do zwyczajnego życia, korzystając z upływu czasu, gestu amnestii ze strony władz i zabliźniania się ran. Celestyn nie miał do nich żalu. Tak naprawdę nie wiedział, czy ta krucjata w imię beznadziejnej sprawy restauracji jest rzeczywiście obowiązkiem każdego, czymś, co w ogólności „należy” robić. Uważał tylko, że to „należy” tyczy się jego osoby – przeczuwał to. Ktoś musi być ostatni, ale nie po to, by zgasić światło – powiedział odchodzącym. I walczył dalej – atakował nocami, żył na bagnach i w głębi puszczy, w przebraniu przemykał niekiedy do miast i rozlepiał tam odezwy, o których wiedział, że nie osiągną żadnego skutku – i o których wiedział, że musi je upublicznić. Stopniowo ograniczał swoje działania, uderzał tylko w tych, którzy winni byli najcięższych zbrodni – jakby godząc się z tym, że ludzie przyzwyczajają się do nowych okoliczności. W końcu najważniejszy był sam fakt trwania, postawa wewnętrzna. Zwalczano go, owszem – ale przede wszystkim nie rozumiano, nie pojmowano jego sposobu myślenia.

Zginął po kilku latach takiego samotnicznego życia. Schwytano go podczas ogromnej obławy. Był wówczas postacią nieomal mityczną, wyglądał zaś bardziej jak leśne monstrum z legend niż przystojny niegdyś młody człowiek.
Skazano go oczywiście na rozstrzelanie i oczywiście – jak wszyscy przywódcy powstańczy – zdołał w ostatniej chwili wznieść okrzyk „Bóg i Król”. Ważniejsze jest jednak, że kiedy padał, na jego twarzy wykwitł pierwszy od wielu, wielu lat uśmiech. Przyjaciel z dawnych lat, który był świadkiem egzekucji, powiedział potem, że pierwszy raz w uśmiechu Celestyna widział wyłącznie szczerą radość, nie mógł zaś doszukać się cienia przekory czy zgorzknienia.


Prokonsul ATW

31