RECENZJE MUZYCZNE
ATW, KN & Przemo

DALE COOPER QUARTET & THE DICTAPHONES - "Parole de Navarre"
Na zespół ten najprościej trafić poprzez przyrównania z Bohren & der Club of Gore. Jednakże kto oczekiwałby kopii bohrenowego funeral jazzu czy też jazz noir, jak to bywa określane, może się zdziwić. Kwartet Dale'a Coopera prezentuje bowiem coś pośredniego między muzyką Klubu Posoki, a... dark ambientem w stylu "Knive" Svarte Greiner. Pogrzebowa marszruta kontrabasu, chłodna psychodelia gitar oraz tony instrumentów dętych, wędrujące od subtelności ku skrzekliwości, połączone są tu z różnego rodzaju ambientowymi szumami i stukaniem, a niekiedy ponadto kobiecym głosem, użytym w sposób sugerujący pewne oddalenie od zdrowia psychicznego. Całość jest świetnym rozwinięciem atmosfery znanej z filmów Lyncha, a więc na myśl przychodzi pustota nocy, ponurość, tajemniczość, szara dal, emocjonalny chłód, papierosowy dym i igiełki strachu podsuwane przez niezrozumiałą dziwność. Wyborne.

(KN)

STORMHAT - "The Green Machine"
Eksperymentalne krajobrazy dźwiękowe tworzone przez Duńczyka Nicolaisena nie mają zbyt wiele wspólnego z dark ambientem. Jego utwory są tworzone przez szerokie spektrum krystalicznych, chłodnych dźwięków, opartych jak sądzę głównie na tzw. fieldrecording, a następnie przetworzonych komputerowo. Jednak nie brzmi to jak typowy, wygenerowany tylko za pomocą komputera, dark ambient. Nagrania Stormhat mają głębię, są chaotyczne i zmienne, unikają schematów. Ich autor uprawia w swoim ogrodzie różnorodne zioła o właściwościach psychoaktywnych. I to słychać. Ten materiał z pewnością stanowi dobry soundtrack do wewnętrznych podróży. Zainteresowani mogą ściągnąć "The Green Machine" ze strony netlabela bleak: http://www.bleak.at/index.php?iwant=arts&release_nr=bleak007

(KN)

THIS IS THE PAST - "Alice in Uglyland"
Inspirowany "Alicją w Krainie Czarów" psychodeliczny rock / black metal. Groteskowa, baśniowa, nastrojowa muzyka będąca wynikiem zagłębiania się przez jej twórcę we własną podświadomość. Niezwykły album, jedna z ciekawszych płyt ubiegłego roku, w zasadzie jedyne skojarzenie jakie przychodzi mi na myśl to norweski Virus. Brak tu perkusji, a riffy są dziwaczne i pełne treści. Wokale dochodzą z daleka i są tylko potwierdzeniem treści wyrażanych przez struny, a niekiedy akordeon. Jednak moim zdaniem najlepszymi fragmentami "Alice in Uglyland" są nieco prymitywne lecz pełne magii ambientowo-neoklasyczne utwory "Rabbit Hole" i "The Mad Hatters Final Show". Ale, jak wyraził się pan TiP w wywiadzie, "Art is magic and whoever attempted to explain magic ultimately killed it."

(KN)

ARGENTUM - "Lucha Y Memoria"
Argentyński Argentum jest projektem o tyle oryginalnym, że swoją twórczość prowadzi dwiema drogami, które są odrębne, a jednak w istocie prowadzą do tego samego celu, inaczej jednak rozkładając pewne akcenty. Krótko mówiąc, Argentum gra dwa rodzaje dźwięków: albo pompatyczną, militarną quasi-neoklasykę, albo surowy, siarczysty industrial w manierze power electronics. Rzadko kiedy obie te stylistyki są łączone w jedno, to jakby dwa oblicza (janusowe?) zespołu. I tak np. wydana dla Kaos Ex Machina "Orgna" penetruje obszary hałasu, zaś "A New Rome is coming" dzieli się na dwie odmienne od siebie części.
"Lucha Y Memoria" ("Walka i pamięć") to owo neoklasyczno-militarne wcielenie Argentum, jedynie w ostatnim utworze uwidaczniają się bardziej hałaśliwe elementy. Album zawiera 6 kompozycji, a są to kolejno: "Imperium", "Corneliu Codreanu", "Lucha Y Memoria", "Jose Antonio" (Primo de Rivera rzecz jasna), "El Rumbo de la Patria" oraz "Guerra Total".
Tytuły (albo np. wywiad dla Młodzieży Imperium) pozwalają zorientować się, że przesłanie zespołu oscyluje wokół obszarów integralnego tradycjonalizmu, być może z domieszką "Nouvelle Droite" i pokrewnych ponowoczesnych poszukiwań w kręgach "prawicowych" czy też "narodowo-rewolucyjnych". Muzyka zaś jest bardzo specyficzna: aranżacje są dość proste, a brzmienie mocno syntetyczne, jest to jednak konwencja mająca swój urok. To bowiem muzyka monumentalna, w jakiś sposób budująca, unosząca wzwyż, przywodząca na myśl wielkie dziedzińce i świątynie, kamienne pomniki o niewruszonych spojrzeniach, jednolicie umundurowane formacje wyruszające gdzieś w świecie do walki z demonami demoliberalizmu... Werble wybijają miarowy rytm, fanfary i klawisze niosą melodie tyleż wzniosłe, co momentami nostalgiczne...
Jest w tym chłód, powaga, dostojność i surowość, coś specyficznie "rzymskiego", "antycznego", być może "faszystowskiego" i rzecz jasna - "imperialnego". Warto posłuchać, również ze względu na wplecione w kompozycje fragmenty przemówień tuzów narodowego rewolucjonizmu lat 30tych - Kapitana i Jose Antonio. Przykrym natomiast akcentem jest wykorzystanie w wieńczącym album "Guerra Total" oklepanego chwytu, jakim są przemówienia austriackiego akwarelisty.

AUBE - "Flood Gate"
"Flood Gate" to dźwiękowa rzeżba ulepiona z odgłosów, których źródłem jest woda - materiał nader często wykorzystywany przez Akifumi Nakajimę w jego sonicznych konstrukcjach. Nakajima, z zawodu projektant przemysłowy, sam siebie określa raczej jako "designera dźwięku" niż muzyka (odsyłam np. do starego wywiadu z Anteny Krzyku). Istotnie - sensem jego twórczości jest explorowanie i transformowanie dźwięków wszelakich, w szczególności szmerowych. Jego płyty mają nie tylko pewien zamysł - tj. jedno źródło akustyczne (np. woda, ogień, oscylator), ale i strukturę. Dotyczy to także "Flood Gate" - albumu podzielonego na trzy długie "kompozycje".
Utwór pierwszy - "Potential Energy", trwający ponad 23 minuty, wyłania się z ciszy, co u Aube częste. Głęboki i "wodnisty" szum narasta bardzo stopniowo, z upływem czasu przeradzając się w gęstą, zatykającą uszy ścianę - na końcu rozdzieraną nawet poplątanymi piskami i świstami. A więc wkraczamy w obszar bliski harsh noise i zarazem ścieżkę "Stirer" (trzynastominutową). Tym razem głośność jest cały czas mniej więcej taka sama, da się też wychwycić pierwotne, chlapiąco-kapiące-ciurkające źródło dźwięku (choć brzmienie jest raczej szorstkie).
Trzecia część płyty to "Overflow", skonstruowany podobnie jak "Potential Energy" - znów zaczyna się od ciszy, jest coraz głośniej, aż wokół nas szaleje tornado spienionej wody... i kuniec. I było fajnie, jak zwykle u Aube.

NOUS - "Notum"
"Notum" pod wezwaniem projektu Nous (czyli - z grecka - "rozum" w pewnym tego słowa znaczeniu) to krótka produkcja z empe-trójkowej stajni 77 Industry. Materiał zawiera dwa utwory, każdy trwa nieco ponad 8 minut, a noszą one wielce filozoficzne tytuły łaciną zapisane: "A priori" oraz "A posteriori".
Materiał ten uważam za udaną wyprawę w głębiny dark ambientu z obszarów węgielno-jaskiniowo-kopalnianych. Oba utwory rozpoczynają i kończą się płynnie, stopniowo ogarniając słuchacza czernią (ewentualnie ciemną szarością). W tle narasta monotonny szum, a pod nim także dron, co daje efekt jakby pracujących w oddali, za ścianą (wysoko pod nami? nad nami?) maszyn albo też przetaczającego się hen, daleko, tornada. Towarzyszą temu poboczne odgłosy - odbijające się echem stukoty i terkoty, ubarwiające nieco "dźwiękobraz".
Krótko mówiąc, "Notum" to jest trwająca nieco ponad kwadrans soniczna pocztówka z miejsc podziemnych lub postindustrialnych, mogąca się też kojarzyć z burzą na pustyni... nie tyle piaskowej, co "popiołowej" chyba...? Ale ale: może warto podążyć innym tropem, tropem tytułów utworów - i tym sposobem skierować się w stronę bardziej abstrakcyjnych rozważań na temat "a priori" i "a posteriori"?

FUTURE SOUNDS OF LONDON - "Lifeforms"
Wydane w 1994 roku "Formy Życia" to swoiste opus magnum Garry'ego Cobaina i Briana Dougansa - brytyjskich muzyków explorujących rozmaite obszary muzyki elektronicznej. "Lifeforms" jest materiałem dwupłytowym, całość trwa około 90 minut i jest pełną rozmachu opowieścią o procesach wzrostu i rozpadu ożywionej przyrody. 11 utworów łączy w sobie ambientalne przestrzenie, barwne melodie, proste i połamane beaty oraz rozliczne dźwięki natury - kapanie wody, śpiew ptaków, szelest liści czy szum wiatru. Wszystko to jest dopasowane do siebie z wyczuciem i subtelnością, dzięki czemu materiał zaskakuje różnorodnością i rozbudowaną paletą nastrojów: jest na przemian nostalgicznie, radośnie oraz mrocznie - z nutą napięcia, jakby czającego się w mroku dżungli. Melodie i rytmy splatają się ze sobą w bogate struktury, tchnące zarówno sterylną nowoczesnością elektroniki, jak i etniczną muzyką "dzikich ludów". "Lifeforms" to twórcze rozwinięcie koncepcji ambientu i prawdziwie zaczarowana podróż przez lasy, góry i pustynie okolic tropikalnych czy podzwrotnikowych.

DIE FORM - "Bach Project"
"Bachowski projekt" niemieckiego Die Form to dość oryginalne połączenie nowoczesnej elektroniki z klasyczną muzyką europejską. Innymi słowy jest to 13 kompozycji Jana Sebastiana Bacha zagranych na syntezatorach, poniekąd w manierze electro. Takie mieszanie konwencji jest posunięciem ryzykownym i może oczywiście prowadzić na manowce kiczu bądź też "profanacji", wydaje się jednak, że Die Form wychodzi ze starcia obronną ręką. Bachowskie melodie realizowane są za pomocą brzmień bardzo syntetycznych i swoiście "sterylnych", ale da się do tego przywyknąć - na przykład wyobrażając sobie, że to występ orkiestry kameralnej robotów :-) Rytm kompozycji Jana Sebastiana podkreślony jest przez elektroniczną perkusję, co oczywiście niektórych odstręczy, ale w tej estetyce jest chyba konieczne.
Zapewne najpełniejsze wykonania Bacha to te "bez udziwnień", na autentycznych instrumentach i w klasycznej formie - tym niemniej warto sięgnąć po "Bach Project", aby zerknąć na przeszłość przez pryzmat technologicznej nowoczesności i być może coś na tym w duchu zyskać.


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

JANNERWEIN - "Abendlauten"
Osobnicy niechętni neofolkowi często wzgardliwie próbują sprowadzić naturę tego gatunku do harcerskich pieśni przy ognisku. A przecież ognisko to dobra rzecz, jeśli jest się samemu bądź z kimś kto rozumie samotność. Zmierzam tu jednak do czegoś innego, a mianowicie zaznaczenia, że jeśli neofolk jest wysokich lotów to i owszem, ma w sobie coś z pieśni przy ognisku, przy czym ognisko te płonie gdzieś w cichym zakątku zbombardowanego, zrujnowanego miasta, gdzie próżno szukać ludzi.
Zejdźmy jednak na ziemię. Jeśli ktoś nie lubi niemieckiego neofolku, może sobie odpuścić tą płytę. Ja natomiast podszedłem do niej z realistycznymi oczekiwaniami i się nie zawiodłem. Muzycy Jännerwein wiedzą co to szlachetny, męski smutek. Nie ma tu zbędnych udziwnień, zbytniej ludowości ani nadmiaru słodyczy. Instrumentarium jest dosyć bogate, nie ogranicza się do gitary i głosu. Momentami nawet można odczuć skromne podobieństwo do nieodżałowanego Strength Through Joy, jednak Jännerwein raczej daleko do nihilistycznej ostrości wspomnianego zespołu. Za to spokojnie można ten nowy projekt postawić obok Forseti, Sonne Hagal bądź Darkwood, choć to ostatnie pozostaje w moim odczuciu królem niemieckiego neofolku.

(KN)

HANK & SLIM - "The World Turned Gingham"
Oto plądrofoniczny ambient, dla którego kontekstem i materiałem źródłowym są sample amerykańskiego country & western, poddane rozmaitym preparacjom i machinacjom. Koncepcja to podobna do "Wide Open Spaces" People Like Us, aczkolwiek nastrój i wykonanie są odmienne. Hank & Slim (czyli tak naprawdę Nigel Ayers z Nocturnal Emissions i Robin Storey z Rapoon / Zoviet France) kreują bowiem obrazy rozmyte i tajemnicze, osadzone jakby w realiach lekko groteskowego snu. Szmery, drony i inne dziwne dźwięki zlewają się powoli w gęste plamy dźwiękowe, zza których dobiegają pocięte, czasem zapętlone fragmenty piosenek country i audycji radiowych, jakie zapewne można złapać w samochodzie jadącym Route 66 czy inną długą drogą wiodącą przez pustkowia pewnych obszarów USA. Tworzy to ciekawy nastrój, nostalgiczny, ale i - momentami - z nutką napięcia... jakbyśmy mijali zapyziałe miasteczka, po których włóczą się duchy kowbojów i beatników "w drodze"...
A zatem album ten to plądrofoniczno-oniryczna podróż przez prerie Środkowego Zachodu, trochę jak jakiś surrealistyczny film drogi. Bardzo ciekawa perełka, może warto przy tym czytać "Asfaltowy Saloon" Waldemara Łysiaka?

ORNETTE COLEMAN - "Free Jazz"
Ornette Coleman zasłynął jako extrawagancki (przynajmniej u początków swej sławy) renowator jazzu, rozbijający plastikowym saxofonem zastane konwencje i rzeźbiący nowe formy improwizacji. Album "Free Jazz" to jego kamień... milowo-węgielny jednocześnie - tak sądzę. Składają się nań dwie ścieżki - tytułowa (trwająca ponad 37 minut) oraz "First Take" (minut 17). Muzyka to różnorodna i wielobarwna, choć w pewnych granicach brzmieniowych i stylistycznych. Rozedrganej linii perkusji towarzyszą melodie instrumentów dętych, wijące się i kłębiące niczym kolorowe węże. Dźwięki spotykają się ze sobą, odbijają, splątują i rozplątują. Bije z tego żywotność i energia, jakkolwiek zdarzają się także pasaże wolniejsze, spokojniejsze. Trudno oczywiście mówić o jakimś prostym motywie melodycznym "do podchwycenia", ale chyba też nie o to tu chodzi. Rzecz jasna nie jest to a-muzyczna, całkowicie "wolna" improwizacja taka jak w przypadku choćby rodzimego kwartetu Warszawska Jesionka. To muzyka, jakkolwiek mocno intuicyjna, przez to jednak wymagająca finezji i zgrania od twórców. Odbieram ją jako abstrakcyjną, a przez swój pozorny chaos (zresztą: chaos to kosmos to chaos to kosmos... etc.) przypomina mi zarówno "malarstwo abstrakcyjne", jak i expresję noise Merzbow czy Government Alpha, choć oczywiście ci ostatni grają dużo bardziej szorstkimi dźwiękami. Tym niemniej jakiś pomost istnieje. Moja zupełnie osobista refleksja na temat "Free Jazz" Colemana jest taka, że to jedno z pierwszych nagrań jazzowych (nie licząc Bohren and der Club of Gore) jakich słucham po długiej rozłące z tym gatunkiem (nigdy nie byłem zresztą jego znawcą). Rzecz jest ciekawa, free jazz jako taki to szeroki obszar poszukiwań i niewykluczone, że na dłużej zagości na łamach MI.

GOLIARD - Fortune My Foe"
Goliardami zwano w średniowieczu wędrownych śpiewako-grajków, serwujących słuchaczom piosenki o tematyce (na ogół) świeckiej - a to np. o romantycznych, szczęśliwych i nieszczęśliwych miłościach, o trudach żywotania na ziemskim padole, o drobnostkach codziennego życia, o pijatykach i bijatykach - i tak dalej. W pewnym sensie był to taki średniowieczny, plebejski "punk" lub może "rap" (inna sprawa, że wówczas owa plebejska kultura znajdowała się na wyżynach nieosiągalnych dla większej części dzisiejszych salonowych łże-ple-ple-elit...).
A zatem album "Fortune My Foe", nagrany i wydany w latach 70-tych, to takie średniowiecze "od kuchni", ludowe i ludyczne zarazem - bogate formą i treścią, bo przecież barwna to była epoka, pod pewnymi względami równie "chaotyczna" czy "wielowątkowa" jak ponowoczesność, tylko dużo bardziej autentyczna!
"Fortune My Foe" to trzynaście utworów - piosenek niedługich (nie przekraczających 3 minut i kilku sekund), prostych w aranżacji, ale za to wpadających w ucho. Instrumentarium to - jak można się spodziewać - flety, rogi, hurdy-gurdy, bębny, dudy i tym podobne. Do tego głosy ludzkie, wyśpiewujące teksty po łacinie, niemiecku i francusku. W asortymencie m.in. fragment "Carmina Burana" - utworu znanego głównie z interpretacji Carla Orffa. W ogólności album zawiera kompozycję z dojrzałego średniowiecza - wieków XI, XII i XIII, a więc z epoki, o której Nicolas Davila twierdził, że jedynie wówczas wiatry historii wiały właściwie (z czym można się oczywiście nie zgadzać, ale co tchnie archaiczną przekorą i przez samo to godne jest odnotowania).
Podsumowując: materiał bardzo ciekawy i warto się z nim zapoznać, zarówno w celu poszerzenia wiedzy historycznej, jak i z przyczyn czysto estetycznych.

VOMIR - "Proanomie"
Vomir to francuski przedstawiciel ortodoksyjnego, minimalistycznego nurtu Harsh Noise Wall, który kilkoma wcześniejszymi wydawnictwami zdążył już wywołać w swoim, zapewne nielicznym, gronie słuchaczy wrażenie, że w jego twórczości nie ma miejsca na rewolucyjne zmiany - i to nie tylko w zakresie samego stylu, ale nawet dobranych barw. Ściana dźwięku wytłoczona na tym CD stanowi ścisłą kontynuację tego co usłyszałem na dwóch innych znanych mi materiałach. Ciepłe i monotonne, osadzone głównie w niskich częstotliwościach brzmienie wypełnia każdą z siedemdziesięciu sześciu minut zawartych w pojedynczym utworze, co przywodzi na myśl manifest HNW „Total Slitting of Throats”. Nie ma tutaj jednak tak gorliwego przesadyzmu pod względem przegłośnienia i dźwiękowego terroru – Vomir tworzy dźwięki, które wielu zwolenników takiego grania określiłoby pewnie mianem odprężających lub medytacyjnych. Kompozycyjnie nie ma tutaj kompletnie nic, co stanowiłoby jakikolwiek znaczący odchył od głównej barwy, co dla zwolenników bogatego w manipulacje noise będzie zapewne wadą. Raczej trudno wyobrazić sobie większy minimalizm nawet w obrębie HNW, co wyróżnia ten projekt spośród innych przedstawicieli nurtu, a czy jest to wyróżnienie na plus pozostawiam ocenie odbiorców.
Kompakt, wytłoczony w ilości 500 sztuk (!) ozdobiono w świetnie dopasowaną grafiką w skrajnie ciemnych barwach co dodaje wydawnictwu spójności. Zdecydowanie dobra rzecz dla fanów takich brzmień.

(Przemo)

V/A - "Looking For Europe"
"W poszukiwaniu Europy" to opus magnum neofolku - gatunku, którego przedstawiciele u schyłku wieku XX i u początku XXI próbują (rozmaitymi drogami - czasem nawet klucząc i błądząc, pomimo dobrych na ogół intencji) - odkryć korzenie Europy, powrócić do nich w obliczu duchowego kryzysu ponowoczesności. Neofolk to zjawisko złożone, korzeniami tkwiące zarówno w latach 60-tych (Changes), jak i w post-punkowych poszukiwaniach Death In June czy Sol Invictus. To nurt różnorodny, w którym "fin-de-sieclowa" dekadencja przeplata się ze zgoła neo-średniowiecznym heroizmem, pogańskie wierzenia indoeuropejskie z dziedzictwem katolicyzmu czy prawosławia, światło z mrokiem, a rytuał z biesiadą.
"Looking For Europe" to przekrojowe spojrzenie na krainę neofolku, na rozliczne zamieszkujące ją plemiona i stworzenia. Cztery kompakty zawierają blisko 4 i pół godziny muzyki w wykonaniu 54 zespołów, z których każdy prezentuje jeden utwór. Kogóż tu nie ma...? Swoją obecność zaznacza kilku artystów, których można uznać za dalekich przodków gatunku, a mam tu na myśli Scotta Walkera, Strawbs i Changes (przy czym ci ostatni, jak wiemy, w latach 90tych poniekąd wpisali się w wyrosłą już wówczas "scenę"). Prócz tego mamy projekty wywodzące się z okolic industrialnych: Test Departament, Laibach, Mother Destruction czy Kirilan Kamera. A poza tym kilkadziesiąt projektów znanych mniej lub bardziej, a to np. Sonne Hagal, Argine, Darkwood, Allerseelen, Orplid, Sol Invictus, Agnivolok, Der Blutharsch, Gae Bolg, Ernte, Argine, Ain Soph czy Fire+Ice.
Całość jest mocno zróżnicowana muzycznie. Mamy tu nie tylko "typowe" neofolkowe ballady "żołniersko-ogniskowe" na gitarę i głos, ale też utwory z dużą dozą elektroniki, beatów czy nawet industrialnych zgrzytow, elementy rocka czy wycieczki w stronę autentycznej muzyki "ludowej". Paleta nastrojów także jest szeroka, mieszczą się w niej melancholia i nostalgia, radość i żywotność, tajemniczość, smutek i żal. Płytom towarzyszy gruba książeczka, omawiająca zjawisko neofolku, a zatem podtytuł "The Neofolk Compendium" nie jest na wyrost.


34