RECENZJE MUZYCZNE
ATW - chyba że napisano inaczej

CURRENT 93 - "Aleph at the Hallucinatory Mountain"
Po Davidzie Tibecie można się spodziewać rzeczy przeróżnych, jednakowoż w naiwności swej nie oczekiwałem, że album Current 93 będzie mógł startować w konkurencji „najlepsza metalowa płyta roku”. Zacznijmy może jednak, jak nakazują Niebo y zwyczaj polski, ab ovo.
Nie podejmuję się określenia, którym regularnym wydawnictwem w długiej historii C93 jest najnowsza płyta. Wiadomo, że od wydania poprzedniej, „Black Ships Ate the Sky” minęły trzy lata. A może należy liczyć zeszłoroczną „Birth Canal Blues”, formalnie płytę live, jednak zawierającą jednak wyłącznie materiał premierowy? Nieważne, niechaj przyprawia to o wrzody żołądka i siwiznę skrupulatnych statystyków. W każdym razie „Aleph at Hallucinatory Mountain”, bo tak na imię nowej córze Tibeta, zaskakuje już w połowie pierwszej minuty otwierającego ją utworu „Invocation of almost” — wejściem zgrzytającego, drone'owego motywu, który nie jest bynajmniej akcydentalny czy użyty na zasadzie kaprysu, jak riff z „Paranoid” w „Lucifer over London”, jako że ciężka, sfuzzowana gitara dokazuje przez niemal cały utwór. Mało tego, obecna jest na pierwszym planie lub nieco w tle przez całą praktycznie płytę, z wyjątkiem zwiewnego, zamykającego ją zwiewnego „As Real as Rainbows”, zaśpiewanego, jak się zdaje, przez najbardziej chyba ekstrawagancko dobraną przez Tibeta w całej historii C93 kolaborantkę — gwiazdę filmów ambitnych, Sashę Grey. Jeżeli ktoś zaniepokoił się, że mistrz ceremonii oszalał wskutek zbyt częstych kontaktów z Attilą Csiharem i Maniac'iem niechaj porzuci trwogę, Current nie stał się bynajmniej klonem Mayhem. Hałaśliwość i zgrzytliwość jest wszak w pewnym sensie reminiscencją industrialnych początków Tibeta, tyle że tu osiągnięto ją innymi środkami. Sama płyta zresztą najbardziej przypomina klimatem i pod względem struktury utworów wspomnianą „Lucifer over London”. Nie jest też odejściem od nurtu neofolkowego, raczej jego dopełnieniem, wzbogaceniem innymi elementami. Gitara stanowi tylko jeden z elementów wielowarstwowych, skomplikowanych tekstur. Bowiem w „Poppyskins” główną rolę gra sitar, w jego końcówce odzywają się również po raz pierwszy skrzypce, obecne również w kolejnych utworach. Czasem, a konkretnie w końcówce „Aleph is the Butterfly Net” i w „Urshadow”, odzywa się oczywiście również gitara akustyczna. W tle odzywają się cały czas mniej czy bardziej dziwne, industrialne przeszkadzajki, przetworzone wokale. Ekipa stosuje zdywersyfikowane strategie działania: w „Poppyskins” i „26 April 2007” hipnotyzuje słuchacza, oplatając go subtelną pajęczyną dźwięków, aby w „Not Because the Fox Barks” zaatakować z furią, przygniatając ciężarem. Głos Tibeta pozostaje elementem dominującym pejzażu, nadającym mu niepowtarzalność, nieważne czy będzie, jak przez większość czasu, nawiedzony i natchniony, czy też bardziej stonowany, jak na początku „26 April 2007”.
Chropawe, ciężkie riffy, skrzypce, dynamika przeplatająca się z subtelnością, szalejąca perkusja Alexa Neilsona, etos nieskrępowanego eksperymentu. Kojarzy Ci się z tym coś, drogi Czytelniku? Nie, oczywiście, że nie My Dying Bride. To King Crimson z bodaj najświetniejszego swojego okresu, między „Larks' Tongues in Aspic” a „Red”. Porównanie kulawe, ale jakoś oddające ducha najnowszego wcielenia Current.
Oczywiście, wszystkie te dźwięku stanowią tylko oprawę dla tekstów spiritusa movensa. Nie będę udawał, że wiem, o co chodzi w jego wizjach, szczególnie, że w oczekiwaniu na płytę wspomagam się póki co MP3. Kosmogoniczno-apokaliptyczny strumień świadomości, w którym występuje Chrystus, demony, koty, połykający wszystko krokodyl, kojarzący się z myśleniem gnostyckim upadek, wszechobecny motyw morderstwa (czyżby Girardowskiego, od którego wszystko się zaczęło? Almost in the beginning was the Murderer…). Pojawia się w nich Adam, tajemniczy Aleph — hebrajska litera, odpowiadająca podobnież imieniu Boga, czyżby więc Logos? Spróbujemy to rozgryźć może innym razem.
To jest duża płyta. Po raz kolejny nie mogę uciec od porównania dwu niegdysiejszych komilitonów, fundatorów całej sceny. Douglas P. zamienił się w swój własny pomnik, nagrał rok temu uroczą, ale całkowicie regresywną płytę. A Current 93… Jest current. Ocena? Ktoś musiał zarobić [10/10]. Niech to będzie David Tibet z załogą.

Trajan

VON THRONSTAHL - "Germanium Metallicum"
Nareszcie, można by rzec. Nowy Von Thronstahl wykluwał się chyba w sporych bólach, skoro anonsowano go na jesień 2008, a trafił w nasze ręce dopiero teraz. Aczkolwiek trudno się może dziwić, skoro w dokonanie tego aktu kulturowego terroryzmu było zaangażowanych aż tyle osób z zewnątrz — z najbardziej znanych wymieńmy Troya Southgate'a, Damiano Mercuriego, czy wszechobecnego Dimo Dimova. Biorąc pod uwagę fakt, że za oprawę graficzną „Germanium Metallicum” odpowiada znakomity Lach można powiedzieć, że Josefowi K. udało się powołać równoległą Unię Europejską, dążącą do rozbicia i wyparcia tej pierwszej. Rozbicia, bowiem rdzeniem ideowym tej płyty jest antysystemowość — reakcyjny, narodowy anarchizm, Heimat przeciwstawiony państwu, wezwania do obalenia globalnego potwora, wyzuwającego z tożsamości, pożerającego kultury i czyniącego inne obmierzłe rzeczy.
Za motto albumu może służyć przywołany w „The Global Monsterstate” cytat z Malcolma McLarena „You have to destroy in order to create”, zbiegający się zresztą z ideami Barona i jego kontynuatorów (w przypadku tych ostatnich nie tylko ideami zresztą, ale czynami). A germańska stal na okładce? „Tu właśnie należało rozpocząć dzieło, dlatego wpierw potrzebni byli ludzie prawa i nowi teologowie, którzy widzą zło wyraźnie – od wierzchołka aż po najdelikatniejsze korzenie; a dopiero później cios konsekrowanym mieczem, który jak błyskawica przenika mroki”. Jednakowoż walone tu przeze mnie solenne smuty nie powinny sugerować, że płyta stanowi odpowiednik akademii ku czci. Von Thronstahl są prawdziwą prawicą, ponieważ, jak przykazuje inny wieszcz, nie są poważni, są ruchliwym płomieniem, który swawolnym ogniem tańczy wesoło w mroku zwęglonego lasu. Na „Germanium Metallicum” ważkie przesłanie współistnieje z karnawałem, pastiszem, w warstwie tak muzyki, jak i oprawy (wkładka z uczestnikami projektu pociesznie upozowanymi na członków międzynarodowej grupy terrorystycznej czy mafii).
No właśnie, muzyka, chociaż sam Josef twierdzi, że VT są bardziej kulturowymi terrorystami niż muzykami. Żonglerka formami i stylistykami jest na tym albumie bardziej swobodna niż kiedykolwiek. Stanowi ona poniekąd syntezę „Bellum Sacrum Bellum” i „Sacrificare”. Powróciły elementy neoklasycyzmu i bombastyczności pierwszej, jednak neofolkowy duch drugiej nie został wcale przegnany, powracając w „Respect the Hierarchy” czy „Germania Irredenta”. W pozostałych prezentowana jest cała paleta barw — od baśniowej pseudodisneyowskiej symfoniki czy metalizujących gitar w „Legrand/Cornet” po oparty na elektronicznych beatach Allerseelenowski zmilitaryzowany „pop” jak w „Germania Irrationalis”. Jak zwykle pojawiają się nawiązania do klasyki — „Heimat Kinder Revolution”, ciekawe skądinąd przetworzenie sloganu „Europe, Juenesse, Revolution”, bazuje, oczywiście, na riffie „Children of the Revolution” T-Rex. Utwory są bardzo zgrabnie skomponowane, kiedy trzeba krótsze, kiedy trzeba — bardziej rozbudowane. Brakuje może trochę tak charakterystycznych dla VT normalnych wokali Josefa. W kilku utworach jego głos jest przetworzony elektronicznie, często udzielają się też zaproszone wokalistki.
Trzeba by jakoś podsumować… Von Thronstahl to doskonała egzemplifikacja postawy zakładającej, że postmodernie, światu ruin nie można zaprzeczyć, udawać, że go nie ma — trzeba go przemierzyć, przezwyciężyć i z jego własnej substancji wytworzyć jego zaprzeczenie. Stąd zabawa z anarchią, anglosaskimi, czyli pochodzącymi z samego jądra rozkładu stylistykami stanowiącymi podkład dźwiękowy dla wiersza Rilkego, motywy erotyczne (nieskromnie odziana ślicznotka z tym nieszczęsnym karabinem na krążku czy też panie z wkładki), igranie z symbolami, które mogą mieć znaczenie okultystyczne, jak heptagram na okładce (występujący przecież w kontekstach tak chrześcijańskim, jak kabalistycznym czy telemickim). Ekipa Josefa K. przypomina kolektywnego Erio, który, jak pamiętamy, obdarzony był mocą oswajania jadowitych żmij nosorogich. Obyśmy doczekali chwili, kiedy wezwana uderzeniem w srebrny kociołek Gryfica wtłoczy swój jad w żyły Chiffon-Rouge'a systemu.Wypadałoby jakoś ocenić — na razie daję [9/10], jak by nie było „Germanium Metallicum” jest pewnie najważniejszą płytą roku, do której będzie się długo wracać.

Trajan

GOLGATHA / DAWN AND DUSK ENTWINED - "Sang Graal"
Album „Sang Graal” jest wspólnym przedsięwzięciem dość znanego martialowego Dawn & Dusk Entwined z Francji oraz niestety kompletnie dla mnie anonimowego niemieckiego projektu Golgatha, podobno neoklasycznego. Należy w zasadzie uznać, że ad hoc powołano nowy zespół, ponieważ materiał ma charakter integralny, stworzony w całości wspólnie przez członków obu w/w załóg.
Jak nietrudno zgadnąć, płyta przedstawia całą panoramę wierzeń, mitów, legend i zdarzeń historycznych związanych ze Świętym Graalem (czy też szerzej, świętą krwią, jako że tytuł jest grą słów) oraz jego interpretacjami oraz poszukiwaniami przez różnej maści ezoteryków. W tytułach i tekstach utworów pojawiają się Mesjasz, Maria Magdalena, Parsifal, Otto Rahn, krucjaty, Montsegeur, Dagobert II. Mistycznej i ezoterycznej tematyce powinna odpowiadać odpowiednia muzyka - i cóż, tak się dzieje. Początek płyty nie zaskakuje niczym szczególnym, artyści częstują nas bardzo porządnej jakości muzyką gdzieś z pogranicza martialu, neoklasyki i neofolku, dość bliską Der Blutharsch czy H.E.R.R. Znajdziemy ciężkie, marszowe rytmy, spektrum brzmień od akustycznych do orkiestrowych, melodeklamowane teksty wzbogacone rytualnymi śpiewami w tle, słucha się całkiem przyjemnie, kompozycje nie przekraczają zwykle 3-4 minut. Uwagę zwraca „Perceval”, kojarzący się mocno z „Leave No Men Behind” ze ścieżki dźwiękowej „Black Hawk Down”, z uwagi na użycie podobnego, celtyckiego bodaj motywu. Prawdziwa jazda zaczyna się jednak od „What the Thunder Said”. Utwory stają się dłuższe, podobne środki wyrazu co na początku (acz zmniejsza się waga neofolkowych) służą do budowania niezwykłej, przytłaczającej, opresywnej atmosfery, z kulminacją w „The Cross of Lorraine” i „Ruins in the Waste Land” (inspirowanym zresztą poematem Eliotta) i uspokojeniem w „Spheres”. Doprawdy, strrrraszni blackmetalowcy powinni z tej płyty uczyć się, jak wywołać nastrój prawdziwej grozy. Graal jest w końcu związany z misteriami, przed którymi ze strachem odwracają głowy anioły, jego poszukiwaczami byli tacy ludzie, jak Reichsführer SS. Jednak ostrzegam - jest to muzyka aktywna, działająca na słuchacza, u kogoś może wywołać nawet jakieś stany lękowe.
Płyta niewątpliwie udana, gdzieś tak na [8/10] nawet, jednak z opisanych względów nie dla wszystkich.

Trajan

SLECHTVALK - "At the Dawn of War"
Pora na zapowiadany wpis o wykonawcy chrześcijańskim. Akurat dzisiejsze Niderlandy nie kojarzą się w powszechnym mniemaniu najlepiej, jednak przy bliższym oglądzie zauważymy tam nie tylko biblijne południe, ale i haski zespół Slechtvalk.
„At the Dawn of War”, trzecia płyta zespołu, zaczyna się od folkowej introdukcji, po której następuje dziesięć utworów utrzymanych przeważnie w konwencji symfonicznego, epickiego black metalu - czyli jest szybko, melodyjnie, dość lekko, ale z blastami. Muzyka nadmiernie oryginalna nie jest, słychać tu rzecz jasna Cradle of Filth, Dimmu Borgir, czasem Summoning. Muszę przyznać, że nie przepadam za taką stylistyką, jednak Slechtvalk gra bardzo kompetentnie. Riffy znajduję jako porządne, technice nie można nic zarzucić, utwory są urozmaicone (w „Call to Arms” nawalanka przechodzi w folkująco-jazzującą końcówkę, w pozostałych znajdziemy zmiany tempa, klasycznie brzmiące wstawki itp.). Co ciekawe, zespół zdaje się czuć najlepiej w tempach szybkich, jednak najbardziej udane są fragmenty wolniejsze, a zahaczający o terytoria Paradise Lost „The Spoils of Treason” to najmocniejszy punkt albumu. Słabsze są wokale - niejaki Shmagar skrzeczy wprawdzie porządnie, ale za dużo. Z kolei czyste śpiewy Ohtara są nienajciekawsze, brzmią jakoś mało wyraziście. Ponieważ dama zwana Fionnaghualą dorzuciła swoje, mamy nieomal black-operę. Brzmiącą patetycznie, czasem może lekko kiczowato, ale mającą też specyficzny baśniowy klimat.
A gdzie tu chrześcijaństwo? W tekstach. Muzycy poradzili sobie sprytnie z problematem „taka muzyka i chrześcijańskie teksty”, odziewając swe przekonania w kostium tolkienowski. W nasyconych symboliką lirykach zostaje zaprezentowany świat wojny, w którym żołnierze Króla (jego armia nadciąga ze wschodu) mierzą się z nieprzeliczonymi siłami zła w ciężkich bojach. W jednym z tekstów sokół (czyli slechtvalk w narzeczu muzyków) zabija kruka - czyżby Hugina albo Munina? Sokół występował w dawnej ikonografii chrześcijańskiej, np. na blachorytach złożonych przez Jagiełłę jako wotum na Jasnej Górze, na których ptak ten poluje na zająca uosabiającego słabość lub grzech. Czy taka była inspiracja muzyków, nie wiem, ale hipoteza jest całkiem foremna. Na poprzednich płytach elementy chrześcijańskie były bardziej jawne, więc można zarzucać Slechtvalk pewien koniunkturalizm, ukrywanie pod korcem niepopularnych wśród metalowej braci idei, jednak być tak nie musi, zamykający album (bonusowy) utwór „Cries of the Haunted” jest swego rodzaju modlitwą, z całkiem jawnymi inwokacjami do Pana. Cały koncept wojenny można też całkiem spójnie odczytywać nie jako opowieści fantasy, a symboliczne przedstawienie bojów wewnętrznych, zmagań z pokusami, grzechem.
Solidna, dobra płyta z wzlotami, więc powiedzmy, że [7,5/10]. Zespół stać na więcej, musiałby jednak odciąć się od maniakalno-blackowych korzeni, przestać piłować wysokie tempa w których, jako się rzekło, nie brzmi jakoś szczególnie porywająco.

Trajan

OSTARA - "The Only Solace"
Żywot projektu Richarda Leviathana jest poniekąd związany z Death In June - Douglas P. był akuszerem pierwszego zespołu rzeczonego, Strength Through Joy. Nie dziwi może więc za bardzo fakt powrotu Ostary na „The Only Solace” do neofolku po dwu albumach flitrowania z - powiedzmy - pop/hard rockiem. Różnica jest jedna: powrót jest bardziej udany niż nienajciekawsza w sumie ubiegłoroczna „The Rule Of Thirds” DIJ.
„The Only Solace” to 14 raczej krótkich, prostych, bezpośrednich, niebombastycznych piosenek opartych na brzmieniach gitary akustycznej, dyskretnie podbarwionych a to elektroniką, a to fortepianem. A w zasadzie 13, ponieważ zamykający album utwór „If Dead Could See” to dość tajemnicza i niepokojąca wyprawy w dotychczas niepenetrowane przez Ostarę rejony ambientalne - może zapowiedź kolejnej metamorfozy stylistycznej? Piosenki czy te żywsze, jak „Darkly Shining” czy „The Darkening”, czy spokojniejsze, jak „Pillow of Ashes” są nieodmiennie przesycone nastrojem melancholii i podszyte mrokiem. Niech nie zwiedzie nas radiowość utworów i Leviathan śpiewający „la la la”. Teksty traktują o obumieraniu czy niemożliwości uczuć, o wędrówce przez świat rozpadu, zmierzchu cywlilizacji, sensów i symboli. O nas, architektach ruin, zamrożonych pierwszego dnia lata wśród pól. Zresztą, co ja się tu będę rozwodził, Leviathan jest dużo bardziej wymowny.
Podsumowując: chyba najdojrzalsza płyta Ostary, neofolk na najwyższym poziomie, który ocenimy na [9/10]

Trajan

LONSAI MAIKOV (feat. AEVUM SPIRITUS) - "Smell of Knowledge"
Najnowszy album Lonsai Maikov, zespołu Thierry'ego Jolifa z Francji, ukazał się w rosyjskim netlabelu Lomeanor, a zatem można go pobrać z witryny tejże wytwórni. Album liczy sobie 6 utworów, przy czym 2 z nich nagrane zostały z pomocą rosyjskiego projektu Aevum Spiritus, grającego experymentalną muzykę elektroniczną.
"Smell of Knowledge" prezentuje nam bardziej "tajemnicze", można rzec "rytualne" oblicze Lonsai Maikov. Transowe zapętlenia dziwnych, szmerowych dźwięków, francuskojęzyczne recytacje, w tle głębokie, pulsujące drony rodem z gatunku dark-ambient, industrialne zgrzyty, religijne zaśpiewy - oto środki jakie wykorzystali twórcy, by stworzyć muzykę przesyconą odniesieniami do wiary i duchowości (o czym świadczą tytuły utworów, jak np. "Episemon", "Nazareth"). Ostatni utwór - "Epilogos - Episemon" to jakby wyjście z jaskini na światło dzienne: melancholijny kawałek oparty o proste akordy gitary akustycznej i psychedeliczne, elektroniczne melodie w tle.

DERNIERE VOLONTE - "Le Cheval de Troie"
Czarnym koniem trojańskim zawodów jest materiał koncertowy Derniere Volonte - 7 utworów (Ami, Au Travers des Lauriers, La Source, Le Poison, Les Tambours, Mon Mercenaire, Achtung!) projektu, który zdołał wytworzyć sobie własne spojrzenie na estetykę militarną. Derniere Volonte serwuje bowiem swoisty "militarny pop" - muzykę melodyjną, zwiewną, momentami zgoła taneczną, piosenkową, a zarazem wciąż uzbrojoną w żołnierski pazur. Wpadające w ucho elektroniczne melodie, werble i kotły, śpiew - proste środki, a dość przekonujące efekty. Oczywiście album ten, prezentujący parę nagrań znanych i lubianych, nie jest przełomowy ani dla DV, ani tym bardziej dla gatunku. Tym niemniej nie zaszkodzi go posłuchać. Koncertowe nagrania mają oczywiście gorszą jakość niż studyjne, ale mają też w sobie "to koncertowe coś" (szczerość? żywioł?), które wielu słuchaczy ceni.


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

LANDSCAPE - "Spring Waves"
Mini CD wydany przez wytwórnię Valse Sinistre. Krążek zawiera jedną ścieżkę - 17 minut przyrodniczego ambientu. Obrazek z wiosny w lesie, na mokradłach, nad jeziorem, na łące. Środki jakie zastosował twórca, są typowe dla tego gatunku: z jednej strony przeciągłe, łagodnie hipnotyzujące dźwięki syntezatora, jakby opatulające słuchacza, z drugiej zaś - tło z brzmień natury, takich jak szum wiatru, plusk wody, brzęczenie owadów, śpiew ptaków. Jest to jeden długi utwór, ale "nieformalnie" podzielony części - w ten sposób, że owe partie w których dominują ambientowe plamy, oddzielone są od siebie fragmentami bardziej "przyrodniczymi".
Rzecz nie wybiegająca poza ramy gatunku, ale "fajna" i byłaby pewno dobra jako ścieżka dźwiękowa do filmu przyrodniczego. Płyta zaopatrzona jest w prostą okładkę z fotografiami rodem z lasu strefy umiarkowanej. Tego typu zdjęcie widnieje też na samym krążku. Jeśli ktoś lubi takie klimaty - to spokojnie można mu "Spring Waves" polecić.

SVARROGH - "Yer Su"
„Yer Su”, czyli „Ziemia/Woda” to już piąty album studyjny ekipy, której spiritus movens jest osiadły w Bawarii i kolaborujący np. z Allerseelen i Sagittariusem Bułgar Dimo Dimov. Cały obecny skład jest w ogóle bardzo interesujący, Dimovovi towarzyszą Marcel P., najlepiej znany z Von Thronstahl oraz Arioch, koncertowy basista Negură Bunget.
Svarrogh zaczynał u zarania milenium od dość topornego black metalu z folkowymi elementami, jednak to już dawno miniona przeszłość, poprzednia płyta, „Balkan Renaissance” była w całości neofolkowa. „Yer Su” bywa określany jako powrót do korzeni. I rzeczywiście, muzyka jest bardziej dynamiczna niż poprzednio, w kilku utworach pojawiają się blackowe ingrediencje, pozostają jednak tylko dodatkami. Obecna stylistyka Svarrogha to bardzo awangardowa i odważna wariacja neofolkowa, sięgająca melodycznie, harmonicznie i brzmieniowo bałkańskich korzeni (zastosowano oczywiście całą masę ludowych instrumentów), jednak całkowicie indywidualna. Obok wspomnianych folku i metalu znajdziemy tu wpływy industrialno/elektroniczne (jakby cięższy Allerseelen) czy freejazzowe (swobodna struktura kompozycji). Materiał nie należy do łatwych w odbiorze - składa się na to wspomniana swobodna forma, długość poszczególnych utworów oraz samego albumu - trwa on niemal 1 h 20 min. Płyta jest concept-albumem, utwory przechodzą w siebie dość płynnie, przewija się motyw przewodni, melodyjka śpiewana przez kobietę... Chwilami, zwłaszcza na początku, można zwątpić, czy w tym szaleństwie jest metoda i czy Dimov kontroluje materię twórczą, czy też został może poniesiony gdzieś przez kapryśne daimoniony. Warto jednak przetrwać pierwsze dwa, najmniej chyba przystępne utwory, żeby przekonać się, że owa metoda jest. Bardzo ciekawa, malownicza i bogata płyta, choć, przestrzegam raz jeszcze, trudna, najlepiej do kilkukrotnego przesłuchania celem oswojenia i właściwej oceny. Moja to, ostrożnie do rzeczy podchodząc [8/10]

Trajan

DREAM INTO DUST - "The World We Have Lost"
Ruiny, jęki, zgnilizna. Oto obrazy, które przywołuje słuchanie tego albumu. Wrzuca on nas w sam środek postępującego rozpadu, każąc nam mimowolnie go kontemplować. Z takiej muzyki nie wyciągniemy niczego optymistycznego, dającego nadzieję, pozwalającego odetchnąć. Miast tego serwuje nam się srogą apokalipsę!
Jak dla mnie, siła i sugestywność przekazu płyty pozwala przedstawić ją jako wzór w odwzorowywaniu krajobrazu beznadziejnego zniszczenia. Mowa w końcu o „świecie, który straciliśmy”. Został on wyeliminowany, zgwałcony, rozszarpany. Na samą myśl o tych czynach winna budzić się w nas żałość, zawiść, chęć rewanżu – niestety, bezsilne.
Za pomocą jakich środków został odmalowany ten przekonujący obraz? Kompozycje są naprawdę złożone, za co należy się kolejny plus. Mamy bicie dzwonów, strzały, trzaski, zgrzyty etc.– zaś tłem tych efektów są odpowiednio dobrane dźwięki instrumentów, nawet gitara daje się tu poznać od swojej mroczniejszej strony. Z muzyki bije szyk, upór, artyzm, wszystko to z pewnym patosem. Ma być w końcu realnie, ale i straszno, tak więc pewno wyolbrzymienie czy „jaskrawość” są tu pożądane.
Gatunkowo jest to posępny, ale wyrazisty, mroczny ambient/industrial. Klimatyczny i przekonujący. Jedynym (jak dla mnie) mankamentem jest tutaj dość nieciekawy głos wokalisty. Taki smętny i charkliwy, nie przystający swoją barwą do pełnego destrukcyjnego wyrazu tła. Wokalu słuchało mi się dość beznamiętnie, jakby był nieobecny i nadawał z kompletnie odmiennej oddali. Ciekawe i urozmaicone sample dodają za to odpowiedniego smaku, co pozwala nam na odniesienie odpowiednich wrażeń.
Miłośnicy destrukcyjnych momentów historycznych – do których się zaliczam – powinni poszukać odpowiedniego umiejscowienia w dziejach dla tej płyty. Ja chętnie podałbym tu jak najwięcej możliwości. Odrzucając z góry epoki wcześniejsze, jako nie dość stechnicyzowane (a odgłosy dość zaawansowanej techniki usłyszeć możemy), idealnym wydaje się być XIX wiek ze swoją „la Belle Époque”, stopniowo udającą się do grobu, wykruszając w kolejnych starciach z nowoczesnością. Wiosna Ludów, Wojna Secesyjna, Komuna Paryska – a następnie uprzemysłowione hekatomby XX wieku, od rzezi frontowych Wielkiej Wojny, przez prześladowania kolejnych rewolucji, po śmiertelną konstelację Drugiej Apokalipsy… stracony, upragniony świat, trwający przed tymi wstrząsami.
Udało mi się odkryć również wyjątkowo udane wykorzystanie tej płyty. Utwory z niej doskonale pasowały do czytanej właśnie przeze mnie książki Alfreda Kubina pt. „Po tamtej stronie”. Ukazany w niej gnijący świat, wstrząsany niesamowitymi doznaniami i wydarzeniami, zdaje się być pierwowzorem naszego „straconego”…
Tytuły poszczególnych utworów mówią same za siebie. I tak, mamy tu Maelstrom (słówko nieodmiennie kojarzące mi się z „Promieniowaniami” Ernsta Jüngera), Nic oprócz krwi, Wroga u bram czy też Wieczną Inkwizycję. W tym sceptycyzmie nie ma miejsca na wiarę. Mrok, smród i upadek!
Sen [obrócony] w pył.

Reaktor

XV PARÓWEK - "Jumping Head"
Mam wielką słabość do nagrań Piętnastu Parówek. To, co od lat proponuje słuchaczom Bartek Kalinka, to barwne kolaże dźwięków różnych, momentami ocierające się o ciszę, a kiedy indziej - o szorstki, drapieżny noise. Najczęściej jednak Parówki balansują gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami, w obszarze rozmaitych stuknięć, puknięć, szmerów, trzasków, pstryknięć, brzęczeń i buczeń, układających się w misterne konstrukcje brzmieniowe. Nastrój jest zawsze bezpretensjonalny, dadaistyczno-surrealistyczny, trochę jak w dziecięcej zabawie. I taka jest też płyta "Jumping Head".
Cóż można o niej powiedzieć? Ano, właśnie to, co powyżej: różnorodna kolekcja szmerowych brzmień, barwna, skrząca się i mieniąca. Dźwięki trochę surowe, nie opatrzone żadnymi głębszymi echami, pogłosami, ambientowymi tłami etc. - zresztą to cecha większości nagrań XVP. Jeśli chodzi o kompozycję, to bywamy na pograniczu chaosu, ale chyba cały czas pod kontrolą. Nie jest to jakaś "ostra jazda" (nieco bardziej hałaśliwie jest w utworze nr 14), raczej rzecz bardzo przyjemna w odsłuchu, sympatycznie przebiegająca w tle. Co mnie trochę razi, to wykorzystanie tu i ówdzie (np. utwór nr 4 - "Flying Bicycle") zniekształconego ludzkiego głosu, wydającego jakieś czknięcia, beknięcia, charknięcia, ziewnięcia etc. Co prawda można potraktować to uchem jako jedne z wielu obecnych tu brzmień, tym niemniej jakoś nie potrafię się pozbyć takiego "cielesnego", lekko "śliskiego" wrażenia. Poza tym jednak jest to ciekawy materiał. Bartka Kalinkę wspomogli dźwiękami: Dawid Chrapla, Krzysztof Topolski (Arszyn) i Hubert Napiórski (Thaw).

CONTAGIOUS ORGASM - "From The Irresponsible Country Sounds"
Nazwa projektu taka, że można się zaczerwienić... ale niepotrzebnie chyba, bo dwie długie kompozycje - "The World of the Pillaged Sounds" i "Ill-Treatment Endlesly" zbereźne nie są. To oniryczna muzyka, trudna do zakwalifikowania - to zróżnicowana mozaika dźwiękowa. Nakładają się tu na siebie różne rzeczy - odgłosy "z życia wzięte" (jakieś stuknięcia, szmery, szepty, metaliczne zgrzyty, różne ludzkie wypowiedzi, okrzyki), psychedeliczne melodie w stylu "el-muzyki", analogowe piski i buczenia, strzępki beatów, syntetyczne hałasy i trudno orzec, co jeszcze.
Płyty tej słuchałem zaraz po "Jumping Head" XV Parówek i zbiegiem okoliczności jest ona podobna w tym sensie, że również stanowi kolekcję dźwięków. Ale w przypadku Contagious Orgasm zdaje się to wszystko być bardziej poukładane, mniej hałaśliwe, a do tego osadzone w głębokiej przestrzeni.
Jeśli chodzi o skojarzenia wizualne, to "From The Irresponsible..." przypomina długi, trochę zwariowany sen - różne postaci, przedmioty, wspomnienia, wydarzenia, skojarzenia, od jednej sceny do drugiej, niekiedy nastrój jest spokojny, relaksacyjny, by za chwilę nabrać mroku i podskórnego napięcia. Bardzo intrygujący materiał.

VOND - "Selvmord"
Vond to po prostu Havard Eleffsen, częściej występujący jako Mortiis, zaś "Selvmord" to - moim zdaniem - wybitny przykład na niedopasowanie deklarowanej tematyki albumu do jego brzmienia. Okładkę zdobią fotografie jakichś patologicznych scen mordu i samobójstwa w zakrwawionej łazience, tytuł sugeruje również samowolne rozstanie się człeka z żywotem... a tymczasem muzyka nie brzmi w żadnym razie jak np. Atrax Morgue, ale po prostu jak stary Mortiis, albo i nawet łagodniej co do nastroju. Są to bowiem cztery nader przystępne kompozycje, rzecz jasna proste w swej strukturze i oparte o dość "plastikowe" brzmienia, ale jeśli kupujecie konwencję Mortiisa (z okresu od "Fodt Till a Herska" do "Stargate"), to powinny się wam spodobać. Mamy tu zatem dźwięki organów, niby-trąbek, klawiszy etc., na których wygrywane są melodie monumentalno-melancholijne, przywodzące mi na myśl widok ze szczytu wieży na poszarpane górskie granie. Raczej nie uświadczymy huku werbli i kotłów, to nie wojna, bardziej chwila zadumy (choć zdarzają się też fragmenty niepokojące). Całkiem sympatyczny album, który powinien się chyba inaczej nazywać i inną mieć okładkę.

COLD FUSION / RUKKANOR - "Silk Road"
Jedną z charakterystycznych, a zarazem nader wartościowych cech szeroko pojętej sceny "martial/neofolk/dark ambient", jest obfitość albumów "konceptualnych" - poświęconych określonym postaciom (Codreanu, Breker, Riefenstahl), wydarzeniom (choćby składanki o Powstaniu Warszawskim i bitwie pod Nikołajewką, albo albumy A Challenge of Honour - np. o bitwie pod Verdun), a nawet miejscom (vide płyta na temat cmentarze Pere La Chaise). Takim materiałem jest także album polskich projektów Cold Fusion i Rukkanor, zatytułowany "Silk Road", a zatem poświęcony Jedwabnemu Szlakowi - średniowiecznej drodze handlowej, wiodącej z Europy do Chin.
Tak się złożyło, że wypożyczyłem ostatnio "Opisanie Świata" - relację Marco Polo z podróży po Azji, spisaną przez Rusticiausa - i wówczas przypomniałem sobie o płycie "Silk Road". Jest to udane osadzenie pewnych elementów estetyki "militarnej", typowej dla obu projektów, w kontekście orientalnym. Tym razem mniej tu niż zazwyczaj odwołań do europejskiej muzyki klasycznej, więcej zaś tego, co kojarzyć się może z piaskami azjatyckich pustyń, kulturą islamu, pałacami Indii i Chin. Rozbrzmiewają więc transowe rytmy bębnów i innych perkusjonaliów, wiją się i pulsują hipnotyczne melodie, z oddali dobiegają monotonne zaśpiewy świątynne. Oczywiście nie jest to Orient korzenny, autentyczny, raczej pewne jego przybliżenie różnymi środkami, w tym także nowoczesnymi - bo przecież brzmienia są syntetyczne, bo przewijają się tu motywy ambientowe i nawet z pogranicza rocka - ale ostateczny efekt jest bardzo inspirujący. Karawany wędrujące poprzez pustkowia, gwar bazarów Buchary, Bagdadu i Samarkandy. Monumentalnie, niepokojąco, onirycznie.

CAUL - "Apophasis"
Caul, projekt Amerykanina Bretta Smitha, to próba przesycenia dark ambientu mistyką chrześcijańską. I jest to próba udana, bo nagrania Caul są wysokiej próby jeśli chodzi o stronę artystyczną, a zarazem wyraźny jest w nich ów duchowy aspekt i pewien oryginalny rys. "Apophasis" to jeden utwór, trwający ponad 40 minut i mający być - jak informuje nas autor - wycieczką w stronę "teologii negatywnej", czyli jakby przedstawienia Boga przez to, czym nie jest... Nawiasem mówiąc, jeden ze znajomych trafnie zasugerował mi, że najbardziej przekonującą próbą przedstawienia Boga przez jego zaprzeczenie byłaby obłędna plądrofonia ścinków z telewizyjno-radiowej popkultury muzycznej i rozrywkowej - ale to dygresja.
Na "Apophasis" Brett Smith prezentuje kosmiczną pustkę, bezdenną głębię, oddaną posępnymi dźwiękami, stapiającymi się razem w spójną całość. W tle pulsują niskie drony, w oddali zdają się wybrzmiewać stłumione, odbijające się echem szmery i szumy, niekiedy pojawiają się także typowe dla gatunku przeciągłe, smutne quasi-melodie, rozmyte w mroku... Są w tym zmiany barw, przelewanie się i przeplatanie różnych plam dźwiękowych, choć to oczywiście tylko różne spojrzenia na czerń - ale pozwalające uniknąć wrażenia monotonii. Bo da się tego słuchać z zainteresowaniem, da się w to zagłębić i wczuć. Godna polecenia podróż, która ma wydźwięk sakralny, ale można by też ją postrzegać jako obraz podróży do kresu kosmosu...

AELDABORN - "The Serpent Drum"
Pierwszy raz zetknąłem się z grupą Aeldaborn przy odsłuchiwaniu albumu "... where tattered clouds are stranding". Umieścili tam kawałek "Morning", który to bardzo mi się spodobał - misteryjny neofolk, prosty i wciągający. Dlatego też znajdując ich album (jak się zdaje, debiutowy), nie mogłem nie zwrócić na niego uwagi.
Jest to muzyka mroczna, mistyczna i na swój sposób ciężka. Przewlekła gra na gitarze, werble, dzwonki, szczątkowa perkusja... Teksty są po angielsku i niemiecku, co sprawia dość ciekawe wrażenie przy ich następowaniu po sobie. Wokalista harczy, w tle miarowe postukiwanie... Muzyka jest zapewne silnie natchniona germańskim pogaństwem, co można wznioskować i po nazwie zespołu, i po okładce płyty, i tytułach utworów. Razem z ostrą odmianą narodowego patriotyzmu (kawałek "Wir Weben") na myśl podchodzi nam idea volkistowska, mistycyzm "krwi i ziemi".
Ogólnie materiał prezentuje się ciekawie, chociaż bez żadnych wybijających się efektów. Muzyka jest rytmiczna, miarowa - na pewno nie awangardowa. Rozumiem, ciężko jest wymyślić coś nowego na początku działalności artystycznej. Poruszane w utworach tematy - ni to mistyka, ni mitologia czy też szeroko pojęta przyroda i procesy naturalne. Z silnym przywiązaniem doń.
Zaledwie siedem kawałków, w sumie krótkie, podobne do siebie. Ale starali się. Choć album mnie nie zachwycił, mam nadzieję, że z Aeldaborn wyrośnie coś większego i interesującego. Może odnośnie osadzonego klimatu nie jest to w pełni coś dla mnie, ale ma w sobie coś, co przyciąga uwagę.

Reaktor

MUSLIMGAUZE vs. LES JOYAUX DE LA PRINCESSE - split 10"
Muslimgauze był twórcą, któremu warto się bliżej przyjrzeć. Anglik Bryn Jones (zm. 1999) poświęcił swoją twórczość muzyczną wspieraniu spraw muzułmańskich na całym świecie. Jego "orientalno-industrialne", na ogół bardzo rytmiczne utwory przenoszą nas do Palestyny, Persji, Afganistanu, Iraku, Egiptu, Maroka i innych krain Wschodu, zwykle mają przy tym wyraziste zabarwienie polityczne, znaczone tytułami utworów, oprawą graficzną albumów oraz niektórymi samplami.
Les Joyaux de la Princesse to klasyczny już projekt militarno-industrialny, z upodobaniem explorujący mroczne zakamarki historii XX wieku. Na wspólnej płycie z Brynem Jonesem Eric Konefal podjął temat bliski zainteresowaniom Muslimgauze - islamski terroryzm. Efektem jest trwający ponad 10 minut przytłaczający utwór, utrzymany w stylistyce typowej dla LJDLP. Trzonem kompozycji jest zatem uporczywie ciągnący się w tle mroczny motyw, typowy dla dark ambientu - i to dla tego obszaru gatunku, gdzie mroczna, powolna quasi-melodia przechodzi w rozmyty dron o hipnotycznym posmaku... Na to tło nakładają się liczne sample z przemówień politycznych i relacji medialnych oraz zapętlona fraza "Terrorisme Islamique, Terrorisme Islamique". Nagromadzenie dźwięków narasta z upływem czasu, z oddali zaczynają dobiegać industrialne hałasy i zakłócenia, coraz to głośniejsze i głośniejsze... aż nagle ta pełna napięcia ściana dźwięków urywa się, po czym słyszymy jeszcze wypowiedź w języku francuskim... i koniec, i wchodzi Muslimgauze. Ten zaś prezentuje charakterystyczny dla siebie prosty, bardzo zrytmizowany utwór, oparty o quasi-etniczne rytmy i transową melodię, podlane sosem elektroniki. Można tego oczywiście posłuchać, ale moim zdaniem split ten jest wyraźnie zdominowany przez LJDLP.


34