Preparacje #3
 Reaktor

Myślozdanie z kanikuły

Pod Poroninem, 20.07
Gdzie, jak nie w tych górach, daje się zbliżyć do ciepłego majestatu Konieczności? Tutaj sam rytm życia zapowiada nam Coś, czego nie da się uniknąć. To coś, to leniwie płynący spokój, wzajemne oddanie i zrozumienie dla Obcego. W tym zawiera się byt tej krainy. Zdana na łaskę turystów, wszem i wobec uwieczniona jako emanacja pewnych wartości, jedna z kluczowych części organicznej konstrukcji, po prostu to akceptuje. Dzięki zapasowi wolnej woli zaś realizuje swoje Przeznaczenie.
W czym tu jest Konieczność? Góry tu obecne stanowią szczyt osiągalnego, są zwieńczeniem wielkiego drzewa rozciągającego się od zielonych pastwisk, przez drewniane domki, do ich własnych, gołych i sterczących skał – nie potrzebujących przecież kamuflażu. Smaku, blasku czy też ciepła dodaje tu dźwięk dzwonków, nieustannie towarzyszący owcom.
Powoli zapada ciemność. Szczyty już się rozpływają, na horyzoncie widać światła tych kanciastych chat. To właśnie tam, w trwałych ogniskach domowych, kuje się świadomie własne przeznaczenie. Ci ludzie wychodzą Konieczności naprzeciwko - czekając na nią, zdążyli przygotować już jej przyjęcie.
Ja zaś czytałem trochę z Promieniowań, połknąłem szybko rok '41. Cały czas natykam się na skarby, skrywane za mglistą powłoką. To dodaje polotu pewnym z dawna zakorzenionym we mnie tendencjom.
21:03. Zwolna dokonuje się skok w czerń.

Poronin, 23.07. 20:12
Próbuję zrekonstruować swoją myśl z godzin wcześniejszych. Tutejszy krajobraz - duchowy i materialny - szczególnie pobudza duszę do podobnych refleksji. Niestety, nie mogę dobrnąć do pierwotnej formy myśli:
Żeby uznać się za orędownika Polskiej Idei Narodowej, trzeba wpierw być świadomym Polakiem. Żeby zaś uświadomić sobie Polskość, trzeba zrozumieć Polskę. Zrozumienie nie może obejść się bez jej dogłębnego poznania. Chcąc poznać Polskę, musisz być blisko z jej ziemiami i wodami, górami i morzami, jej życiem i śmiercią. W zwarciu takich przeciwności dokonuje się głębsze wtajemniczenie.

Post Scriptum ad montes
Góry... kształtują. Ciosają człowieka na swoje surowe podobieństwo. Tyczy się to zarówno ciała, jak i duszy. Nawet w otoczce turystycznego banału robią swoje. Na szczęście powietrza nie da się pokolorować. Za to przetchnie ono nas swoją czystością, pierwotnością - a ośmieliłbym się powiedzieć, że i z dezynwolturą, rozumianą tu jako łatwość w trwaniu, oddziaływaniu na otoczenie, to trwałe jak i zmienne.
Również bliskość słońca poraża. Świadomość, że chodzi się po spiętrzonych, naostrzonych w przestrzeni szczytach - ponad sobą mając jedynie słońce, a pod sobą wszystko inne - rzuca nam w twarz okruchy jakichś odczuć elementarnych. Prosta satysfakcja, zaufanie i poleganie na naturze, chęci czystego bycia i poruszania się... Jakby tchnienie zrzucające kajdany, pozbawiające nas zgraciałego balastu.
Chód. Lekki i równy. "Maszeruj albo giń"? Nie, tu to się nie sprawdza. Zawsze można usiąść i zatopić się choćby w myślach. Siły powrócą. Nie są tu one tracone na prostackie i ostateczne walki. Wszystko powolutku. Wszak to kropla drąży skałę, a każdy krok wydeptuje ścieżkę. Wiatr zaś uszlachetnia rysy - oblicza zarówno gór, jak i naszych twarzy. Tutaj człowiek staje się mały. Niewielki rozmiarem, ale skoncentrowany i wyostrzony. Wraz z niekontrolowanym spadem ze zbocza nabiera impetu i prędkości. Po czym to wyładowuje je na płaskich i jałowych nizinach, jeszcze bardziej je pustosząc. Mowa tu o sferze fizycznej, jak i duchowej. Upadek z wysoka boli najbardziej.

Interludium: Demokracja - bóg, który zawiódł
Po lekturze anarchokonserwatysty Hoppego. Książkę właściwie przejrzałem, dość gęsto przekartkowałem. Nie umiałem czytać długich wywodów logicznych, przykładów udowadniających daną teorię etc. Posługuję się ogólnikami, wyobrażając sobie obraz wysuwanych pojęć. "Demokracja..." jest książką analityczną, ukazującą różne mechanizmy z perspektywy szkoły austriackiej. Dygresja: a ja, mimo że jestem w KASE, nadal nie wiem co to jest. Hoppe wspaniałym sposobem rozprawia się z etatyzmem, prezentuje wolność stowarzyszania się i wykluczania. Okazuje się być jednak konsekwentnym libertarianinem, do czego sam się przyznaje. Próbuje nam udowodnić wieloaspektową tożsamość libertarianizmu z konserwatyzmem. Ośmiesza się tu, jak dla mnie, powołując się na oświeceniowe źródła etyki libertariańskiej. Jakby nie miał pojęcia, co jest głównym antagonistą konserwatywnej myśli i wizji bycia.
Słusznie prawi o prawie do posiadania własnych, utrwalonych już wartości - i egzekwowania wypływających z nich zasad. Restytucja prawa prywatnego, zepchnięcie państwa jako głównego interwenta-ingerenta w niebyt. Negacja teorii umowy społecznej - czy to Hobbesa, czy też Rousseau. Ani słowa jednak o obiektywnym porządku, kompletne przemilczenie dobra wspólnego (chociażby jako pojęcia duchowego). Wszystko opiera się u niego na świeckim, zracjonalizowanym subiektywizmie. Stąd też sięganie do Locke'a, Smitha, Rothbarda... poniekąd męczące.
Jasno więc widać, że wszelkie zbieżności libertarianizmu i konserwatyzmu trwają jedynie jako podobieństwo wypływające z "przypadkowości form". Hoppe osobiście może i reprezentuje myślenie konserwatywne, ale lansowane przez niego "anarchistyczne społeczeństwo prywatne" bezsprzecznie prowadzi do stanu dzikości, antagonistycznego odosobnienia. Bellum omnium contra omnes. Wygra silniejszy, za którym pójdzie słabsza większość. Stan wolnego krążenia atomów szybko się kończy - powstają stada.

In Danzig, 04.08. Zaraz północ
Niech mi ktoś pokaże Polskę - o to w tej chwili proszę. Podobno jest ona moją Ojczyzną, dzielimy wspólne przeznaczenie. Metafizyczna Matka?
Ale z tym zawsze miałem problem. To jest, czuję że zawsze były zbyt wielkie napięcia. Widzę to dopiero z perspektywy... od pięciu lat. Radykalny sarmatyzm, kresowy ekspansjonizm, historyzujący romantyzm. Po prawdzie, to wciąż przekuwa się u mnie w jedną doktrynę - doktrynę zastępczą, jedną z wielu. Lubię skakać po tych kamieniach, po których chciałbym, by były szlachetne. Bywają. Więc gdzie jest ta ziemia, którą mam ukochać? Dotychczas żyję w postpruskiej przestrzeni, dusznym areale przemieszanych stylów. Każde pojawienie się w Koronie (tak! Przywróćmy temu słowu właściwy blask, uaktualnijmy jego właściwe znaczenie, jako rdzenia) wzbudza we mnie asymetryczne emocje. Chęć poznania, zachwyt, dystans do czegoś zbyt namacalnego. Czy korzenie też mogą odrosnąć? Ciekaw jestem, czy w ludzkich umysłach istnieje podział na Starą i Nową Polskę - na wykrwawiony kadłub dawnej, dumnej figury oraz niedobite ochłapy butnego pasożyta. Należałoby go przeprowadzić. Uświadomiłby niejednemu, jakie to granice mentalne, stylowe krajobrazowe i kulturowe, zakotwiczone w historii, przekracza - poruszając się choćby w obrębie jednego tylko województwa.
Sam Gdańsk zaś... ogniskowa wielu promieni. Nieporównanie lepiej służyło mu Wolne Miasto, aniżeli rywalizujące sztandary kolejnych państw. Spod narośli antagonistycznych stylów wyziera cichy majestat - stłamszona pseudomorfoza.
Terminem pseudomorfozy określam sytuacje, w których obca, dawna kultura tak potężnie ciąży na danym kraju, że młodsza, już zasiedziała, nie może zaczerpnąć oddechu; nie tylko bez możliwości wypracowania własnych czystych form wyrazu, ale i bez szans na rozwój samoświadomości. (Oswald Spengler)

cd., 05.08. 00:31
Myśl: Zbigniew Herbert ~ "i tylko sny nasze nie zostały upokorzone"... Ale to miało być niemal 30 lat temu. Postęp zaznaczył się i w tej dziedzinie, i stare stosunki zostały złamane. Oby nie zostać zakładnikiem własnych rojeń. Właśnie. Bo udaję się spać... 22:32. Jakże pożądaną wydaję się być umiejętność utrzymywania dystansu. Jeśli mowa o nim w stosunku do wyrojonych uczuć, marzeń czy też snów, to o ileż bardziej przydatny będzie w przypadku rzeczy rzeczywiście namacalnych.
Ale co okazuje się być lepszym - proste odepchnięcie i trzymanie na odległość, czy wymazanie z pola widzenia?

Danzig, 11.08, 22:55
Czym jest modlitwa? Jaką pozycję należy zachować podczas niej? Czyż nie warto starać się dojść do tego, aby rozmowa z Bogiem - Istotą Najwyższą, w każdym względzie dla nas niedościgłą - wymagała wysiłku? ("Rozmowa" - z Bogiem? Istota Najwyższa? - modernizm mnie dopada).
Nicolás Gómez Dávila ~ "Ciężar świata unieść można tylko wówczas, gdy się klęczy". Schylmy więc głowy w pokorze! A nuż dosięgnie nas Łaska... tylko żmudnie, acz z przekonaniem recytowane słowa zbliżają nas do niej. Myśli też są wskazane. Są jakby obrazem, zarysem kształtów wyłaniających się z dobitności słów. Tak się poszukuje Idei, jako prawidłowości Ładu - i je odkrywa. Czasem, przy dostąpieniu wyższych - głębszych? - wyobrażeń, człowiek powstaje z kolan i zaczyna się plątać, jakby w dziecinnym poruszeniu. Ważne jest, żeby znaleźć odpowiednio położone ujście zarówno dla swoich żalów, jak i dumy.


Preparacje...
Ciąg dalszy...

Przesłanie generała Andersa
Lekki powiew mroku, słowa w niemalże niezrozumiałym języku... gra melancholijna muzyka, smętne pociągnięcia gitary, trochę zawodzenia i fujarkowych świstów. Wtedy słyszymy mocnym, energicznym głosem krótką przemowę:
My naszą rolę rozumiemy! My twierdzimy, że my właśnie za Polskę mówimy, za naród umęczony! Bo my mamy z narodem polskim wszystko wspólne - rozumiemy się i kochamy! Jeżeli byśmy dzisiaj wiedzieli, że Polska nie jest w duszy narodową, katolicką, chrześcijańską, wierzącą, to byśmy stracili wiarę i nadzieję, ale myśmy jej nie stracili! Ja mam i moi koledzy tą głęboką wiarę i nadzieję, że Bóg wielki pomoże nam wyjść, tak jak na sztandarach mamy: Bóg, Honor i Ojczyzna! Od tego nie odstąpimy..!
Oto Dawid Hallmann obdarował nas nowym utworem. Utrzymany w neofolkowym klimacie, naprawdę przemawia do duszy. Dość złożony pod względem technicznym, urozmaicony muzycznie. Dobrze pokazuje postępujący rozwój Dawida Hallmanna, naprawdę dobrze mu wróży. Jest on obiecującym muzykiem, oby dalej zaznaczał swoją obecność wśród nas takimi utworami! Dla większości ludzi dziś, generał Anders to jakiś anonimowy dowódca wojaków spod Monte Cassino. Nieliczni dopowiedzą, że po wojnie czekano na niego, aż podczas III wojny światowej wjedzie do Polski na białym koniu, i wyzwoli "naród umęczony" spod czerwonej okupacji. Niestety, nie spełniło się. Może dziś jest już za późno, by żyć tymi sentymentami - ale pamięć się należy. Tacy ludzie jak Władysław Anders, jego żołnierze i inni emigranci - oni podtrzymywali Płomień Ojczyzny poza jej granicami. Budzili nadzieję, byli odległym, ledwo tlącym się światełkiem, które nadawało sensu tutejszemu oporowi. Cześć ich pamięci!

IDEA: nie może być „bytem” wyrojonym. Zasadza się na odczytywaniu prawidłowości tkwiących w istniejącym już porządku. Jest poznawaniem i uwidacznianiem żywej, a ukrytej oczywistości. W rzeczy samej, jest Bytem – i to rzędu wyższego od człowieka. Nie tyle jednak od niego niezależnym (a co dopiero osobnym, oddzielonym!), co zawierającym go w sobie. Jest świadectwem jego ścieżki – ścieżki pokoleń, budujących ten świat. A że ludzie parali się różnymi rzeczami, tak więc są różne idee. Idea narodowa, idea królewska, idea ograniczonego rządu… wszystkie one wypływają z ludzkiego doświadczenia, nie z czyjejś radosnej twórczości. Z zasady dążą więc do osiągnięcia stanu czystości, w swoim doktrynalnym zakresie. Każdy twórca ma bowiem tendencja do doskonalenia swojego dzieła. Idee niech wzrastają więc, powoli i rozważnie. Idea jest wzorem, odniesieniem, tłem, niemożliwą do całkowitego ogarnięcia całością. Nie może należeć do jednego człowieka, jest dziedzictwem, a jednocześnie przeznaczeniem wielu. Może jednak w kogoś się wcielić… wtedy całe jej znaczenie ulega niebywałej koncentracji – i w tej formie należy ją wykorzystać, co może się powieść bądź nie. Wtedy czeka ją noc okropna.
Nie jest ani ideologią, ani ideałem. Jest na to zbyt poważna. Idee są też wytworami historii, mającej moc kodyfikowania i scalania różnych zwyczajów. Z bogatej puli ludzkich doświadczeń wyrasta wtedy jeden wspólny mianownik, konsekwentnie ciągnący za sobą resztę. Jest to organizm żywy, reagujący na ataki na swoją strukturę różnymi przeciwciałami – np. zamachami stanu, stanami wyjątkowymi czy pospolitym ruszeniem. Przy tym wszystkim oczywiście można go zranić.
A więc, idea jest światłem świadomej ofiary składanej na ołtarzu odpowiednich cnót. Najlepiej Wiary, Nadziei i Miłosierdzia – ad maiorem Dei gloriam.
DEKADENCJA: dobrze by było przerodzić ją po prostu w kontemplację (upadku). Nie ma większego sensu poznawać jej z opisów, to trzeba przeżyć od środka. Według mnie jest doświadczeniem czysto indywidualnym. Gdy zaś naprzeciwko sobie wyjdzie odpowiednia liczba ludzi w nią „uwikłanych”, może będzie nadać jej konkretne oblicze, oczywiście – ku zgorszeniu innych. Realne oddziaływanie, zdecydowaną osobowość uzyskuje się bowiem, ustalając położenie jednej namacalnej propozycji względem innej.
Na zdecydowanie, czy dekadencja jest formą czy treścią, duchem czy materią, potrzeba więcej miejsca; nie będziemy się więc teraz nad tym zastanawiać. Przyjmijmy jednak, że dekadencja zostawia na obszarach swojego działania wyraźne ślady, pozwalające określić jej kierunek. Są to właściwie koleiny, istne dziury w drodze – nieuważnemu łatwo w nie wpaść, trudniej zaś się podnieść. Dekadencja jest poniekąd koncentrowaniem się na niedostatkach – przy „utracie nieświadomości” (jak ujął to Fernando Pessoa) zdaje się przyjmować wyraz bezwolnego sceptycyzmu. Jest więc chorobą woli.
Oczywiście, najłatwiej byłoby mi powiedzieć, że dekadencja dobra jest dla jednostek słabych, niestałych – a szukających dla swoich rozterek możliwie najmniej wymagającego ujścia. Nie mam jednak prawa do wydawania takiego osądu, bo nie mam i prawa znać pobudek kierujących poszczególnymi dekadentami. Tak samo oczekuję, że i w moje ewentualne wybory nikt ingerować nie będzie. Chwilowe uniesienia, zamknięcia czy zatracenia to sprawa naszych wewnętrznych kompasów.
Zewnętrzne zaś obserwacje, analizy i interpretacje dekadencji są sprawą literatury. „Zagadnieniem” tym zajmowali się różni ludzie – od artystów-modernistów z przełomu wieków XIX i XX, po E. Jüngera, F. Pessoę, E. Ciorana czy N. Davilę. Reprezentują oni różne perspektywy, metody, poglądy na opisywaną rzecz; jednak obcując z ich słowami, wyczuwamy ten sam smak. Wyzierający smak zamaskowanej, gnijącej padliny, głęboko zalegający w najpyszniejszej nawet potrawie. Bo ostatecznie i dekadencja sprowadza się do kwestii smaku.
Utrata nieświadomości, jak i śmierć trąbki (E. Cioran) to wciąż ta sama twarz tego samego trupa – tyle, że oglądana w różnym świetle.
STYL: jest tym, co widać. Wyrazem życia, świadomości i chęci pokazania-przekazania. Można go wyrażać na różne sposoby – mową, ruchem, ubiorem. Nigdy nie jest bezcelowy, choć z wytyczonym sobie celem nieraz potrafi się mijać. Zasadnym wydaje się więc pytanie o podłoże, przyczyny przyjęcia i wyrażania jakiegoś stylu.
Cóż bowiem powoduje masami czy jednostkami do wzięcia na siebie określonego oblicza, wyrazu? Na pierwszy plan wysuńmy chęć odróżnienia się, odcięcia od dominującego prądu/prądów. Jest to prosty sposób na zamanifestowanie swojej niezgody w stosunku do nieodpowiadającej nam rzeczywistości. Musi to być rys zdecydowanej inności, jakby zabłyszczenia – chociażby jak klejnoty w błocie. Czystość przejawia się tu w zestawieniu z brudem, można by powiedzieć. Przekaz powinien być jeszcze spotęgowany, aby przebić się przez zatwardziałą barierę niewrażliwości (przykładowo estetycznej) z potrzebnym po temu impetem. Tak więc mówimy o radykalizacji, celowym przeładowaniu i przebarwieniu danego materiału. Musi być czym dawać po oczach, uszach, języku – oszałamiać wszelkie zmysły… Styl sam z siebie się nie zrodzi – jest jednym z zasadniczych, żywotnych członków ciała Tradycji. Czerpie się go więc z dorobku minionych lat, rozważnie i cierpliwie przetwarzając. Należy sięgać do obszarów wyraźnego już bytowania stylu, swobodnego i otwartego nim operowania. Różnie przejawiało się to w dziejach. Z pewnością możemy mówić o nim w przypadku Imperium Rzymskiego – jego konsulów, legionistów i gladiatorów, celowo i uparcie dążących do nadania swoich osobom łatwo przyswajalnego, kojarzonego/kojarzącego się i sugestywnego oblicza. I wreszcie cezarzy, którzy wzięli na siebie maskę całego Imperium. I razem poprzepadali. Widocznie nastąpiło przesilenie, zgubna kumulacja stylu, co niosło ze sobą ogromną odpowiedzialność. Spowodowało to zapaść, przynoszącą za sobą rozproszenie stylu na arenie dziejowej na czas jego mozolnej regeneracji. Styl objawił nam się na nowo ze swoim chrześcijańskim już krwioobiegiem w średniowieczu, zradzający rycerzy, damy, trubadurów, krzyżowców, heretyków i zwykłych niewiernych. Tak, styl pojawia się na horyzoncie dziejów jak fala, na przemian wzbierająca i opadająca. Ale skupmy się na przytoczeniu konkretnych jego przejawów, miast rozpisywaniu jego teorii. Jezuici – otulona czernią, wierna służba Chrystusa i Jego ziemskiego namiestnika, niejednokrotnie będąca motorem zmian konfiguracji historycznych. Sarmaci – butni, wąsaci Panowie przez duże P, gorący zarówno w wyznawaniu swojej wiary, jak i dawaniu upustu fantazji. Karliści – rojni, ufni a nieustępliwi górale w czerwonych beretach, walczący i ginący za wygnaną prawowitość. W powyższych obrazach dokonałem oczywiście pewnego uproszczenia – które jednak bywa przydatne, o ile ułatwia przyswojenie danego wizerunku na pewną, rozleglejszą skalę. Niemniej rys, moc i sama figura ideowa stylów pozostała nienaruszona. Czy potrzebujemy stylu na miarę naszych czasów i warunków? Prawdopodobnie znów znajdujemy się w rozprzężeniu dziejowym, rozmywającym ostro zarysowane kształty pomnikom i obrazom. Oby jednak napinające w głębinach ducha wstrząsy doprowadziły do ponownego wezbrania fali – fali, która bezlitośnie utoruje sobie drogę do serca lądu.

Jako rzecze Gaston, hrabia de Saint Amand (na łamach XPortalu):

Kamień węgielny z trzaskiem rozpadł się
Nieopodal pożar trawi próchno Miasta
Unosi się krzyk z opuszczonych ziem
Ruina zaczyna zielenią zarastać

Wędrowiec znikąd idzie głuchym krokiem
Oko zapuszcza do wybitych okien
Może zobaczy na rozbitej ścianie
Napis wytarty kredą zapisany:
OMNE IMPERIVM SIMILE FALLITVR

Kontemplujmy więc upadek, bo nadchodzi odpowiednia ku temu pora: jesień. Szarzyzna, inercja i słota niech zrodzą w nas przewrotny impuls do jego przezwyciężenia. Ω

Reaktor


31