RECENZJE MUZYCZNE
ATW

CHROMATIC IDIOT - "Untitled", "Become your own food", "Vinyl Chips"
Pierwsze wydawnictwo ChI (czyli duetu panów z XVP i Prisoner of Flesh) nie było zatytułowane i przynosiło ze sobą solidną dawkę abstrakcyjnego, elektronicznego hałasu w stylu mocno drapieżnym i drastycznym. Dźwięk raczej płaski, plastykowy, ale miało to swój specyficzny urok. Muzyka oczyszczająca umysł za pomocą brzmień przede wszystkim wysokich i bardzo wysokich, piskliwych i brzęczących. Uwagę zwraca także schemat zamieszczony we wkładce, który ilustruje proces powstawania dźwięku za pomocą cokolwiek skomplikowanego zestawu przetworników i mikserów.
Drugi album ChI nie jest już tak ostry, dźwięki wydają się być nieco wygładzone, przez co stają się łatwiejsze w odbiorze dla osób mniej wytrzymałych. Utwory znów nie są zatytułowane, ale nie ma to w zasadzie znaczenia - przynajmniej można sobie wymyślić swoje własne nazwy, najpewniej w stylu dadaistyczno-surrealistycznym.
Trzeci materiał ChI, zatytułowany "Vinyl Chips", zwraca uwagę opakowaniem - albowiem plastykowe pudełko, kryjące CDR, jest oblepione kawałkami winylowej płyty. Stąd też tytuł dzieła. Dźwięk na tym albumie niewiele ma już wspólnego z noisową masakrą. Tzn. same dźwięki to rzecz jasna szmery, ale podane w sposób zgoła relaksacyjny: dominują kliki, pstryki i trzaski układające się w najdziwniejsze kombinacje. Warto dodać, że są to tylko dwa utwory, ale za to długie i rozbudowane.
Ostatecznie można więc powiedzieć, że projekt CHROMATIC IDIOT przeszedł intrygującą ewolucję. Osobiście mam nadzieję, że improwizacyjne spotkania dwóch twórców polskiego podziemia noisowego znów zaowocują czymś ciekawym.

RUINS „Tzomborgha”
Zacznę może od tego, że nie jest mi łatwo pisać o tej muzyce. Z początku to, co Ruins wyczyniają z instrumentami i głosem wydawało mi się po prostu irytujące, drażniące, krótko mówiąc – chorobliwe. Trochę więc trwało, zanim zdołałem się przemóc i przesłuchać album w całości. I jak to zwykle bywa – spodobało mi się. Może nawet bardzo.
Twórczość tego japońskiego duetu to szalone skrzyżowanie noise-rocka, free-jazzowej improwizacji, hard-core’a, żartobliwie ujętego popu i diabli wiedzą czego jeszcze. Jak swego czasu ujął to recenzent Anteny Krzyku: „Nie jest to muza, przy której można obłapiać panienki”. Faktycznie – za dużo tu gitarowo-basowego zgiełku, połamanych rytmów, nieoczekiwanych zmian tempa, wariackich improwizacji wokalnych w zmyślonym języku ruińskim, melancholijnych przerywników zabijanych nagle perkusyjną chłostą. O zanuceniu tego wszystkiego możecie tylko pomarzyć. Zbyt skomplikowane – i zbyt chaotyczne, choć być może jest to ten typ szaleństwa, w którym skrywa się metoda. W pewnym sensie przypomina mi to elektroniczy harsh-noise – niby chore, niby niesłuchalne, wnerwiające, a jednak... a jednak przyciąga...

MERZBOW „Merzbeat” (Important Records 2002)
Japoński maestro hałasu w jednej z wielu (bardzo wielu) odsłon. Jak sam tytuł wskazuje, Akita Masami rozpracowuje tutaj beaty, ale są to MERZbeaty, więc niekoniecznie nadaje się to na hit remizowej potańcówy w Pazimiechach Dolnych. Tym niemniej koneserom noise i innym dekadentom może zasmakować.
Jest ostro, ale nie za bardzo. Tytułowe rytmy pobrzmiewają przez większość czasu, nadając kompozycjom pewną spoistość i być może większą przystępność. Do tego dochodzi oczywiście noise, dawkowany rozmaicie – raz jest go sporo (jak w „Looping Jane”), raz mniej („Shadow Barbarian”, „Tadpole”). Jak to zwykle w przypadku Merzbow, jest to noise bogaty, wielobarwny, chciałoby się rzec: pulsujący życiem i energią.
No i są jeszcze smaczki: echa pop-music, niemożliwie zdeformowane skrzypeczki, niby-folkowe melodyjki, bardzo pokrzywdzone rockowe gitary i takie tam cudeńka. Muzyka zróżnicowana i ciekawa, w końcu Merzbow ;-)


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

TANGERINE DREAM - "Alpha Centauri"
TANGERINE DREAM to klasycy elektronicznego rocka, jednak wielu nie wie zapewne, że zespół ten ma na swym koncie kilka płyt zdecydowanie odbiegających od kanonów rockowego rytmu. Jedną z nich jest stareńka "Alpha Centauri" - trzy nagrania pochodzące z roku 1971, a więc samych początków TG. Te trzy utwory utrzymane są w różnorodnej stylistyce, wszystkie jednak tchną powagą i wielkością przestrzeni kosmicznej, w czym zresztą utwierdza nas już okładka i tytuły: "Sunrise in third system", "Fly and collision of Comas Sola" i "Alpha Centauri". Pierwszy, trwający nieco ponad cztery minuty, przynosi brzmienia elektronicznych organów i sola gitarowe, a całość wydaje się być inspirowana muzyką klasyczną. Utwór drugi, trzynastominutowy, przechodzi od dziwnych efektów dźwiękowych poprzez nastrojowe, symfoniczne melodie aż po zgoła free-jazzowe improwizacje na fletach i perkusji, która na końcu przechodzi wręcz w szalony, chaotyczny hałas, który milknie by dać pole ostatniemu kawałkowi. Tytułowy utwór trwa 22 minuty i jest najbardziej "kosmiczny" - ciche, niskie dźwięki powoli suną z głośników, w tle przemykają strzępy melodii, dziwne szmery i echa, a na końcu wkracza tajemnicza deklamacja i odległe, piękne śpiewy, które powoli wybrzmiewają, zwieńczając ten piękny album.

DEAD FACTORY - "NowherE"
Witam państwa i zapraszam do środka, bez krępacji proszę. Tak, tak, tu nie jest wesoło, ale cóż począć. Może zajdziemy do którejś z opustoszałych hal produkcyjnych? Podziwiajcie wyblakłe napisy na odrapanych ścianach i zdewastowaną posadzkę, proszę tylko nie pokaleczyć się odłamkami wytłuczonych okien. Maszyny już obumarły, być może nocami rozmawiają ze sobą o dawnych, lepszych czasach, w dzień jednak zżera je rdza i grzybnia, a gruba warstwa kurzu nadaje wszystkiemu szary odcień. Ponury widok, nie da się ukryć. Innymi słowy - album "NowherE" polskiego projektu Dead Factory. Tak, to właśnie muzyka rodem z "umarłych fabryk" (czyżby pośpiesznie "zrestrukturyzowanych" polskich kopalń i hut?). To dźwięki industrialno-ambientowe, kreujące odczłowieczony, postindustrialny krajobraz. Nie bójcie się, to nie noisowa rzeźnia, to coś bardziej przejmującego. Niskie drony, metaliczne echa, głębokie dudnienia, szum rodem z podziemnych rur, pogłos niosący się ciemnymi korytarzami. Momentami jest nieco głośniej, nieco bardziej hałaśliwie, ale zasadniczo pogrążamy się w klimacie izolacjonistycznym, aż w końcu trafiamy do finałowego "Nigdzie". I jesteśmy nigdzie, w przestrzeni bez życia, w pustce. Polecam "NowherE".

JAGGED M.D. - "Metempsychosis"
Osobnik ukrywający się pod pseudonimem JAGGED M.D. atakuje nas dźwiękami z pogranicza wyjątkowo bolesnego industrialu i noise w stylu japońskim. Faktycznie - sporo tu ostrego szumu, wdzierającego się bezlitośnie w uszy, niemniej zostało to podane w intrygujący sposób. Chodzi mi o osadzenie dźwięku w przestrzeni - w mrocznej, głębokiej przestrzeni, kreowanej przez ambientalny podkład. Coś bowiem w tle huczy i dudni, coś nadaje nastrój - i stąd noise nie jest suchy i irytujący, ale na swój sposób - nastrojowy. Wszelako jest to nastrój gorączkowy, psychedeliczny, to zapomnienie i pogrążenie się w wirze postindustrialnego zgiełku.
Jak napisałem - noise'u jest sporo, ale nie zajmuje on stu procent materiału. Są bowiem długie - i interesujące - pasaże, w których ściana szumu ustępuje dźwiękom bardziej stonowanym, choć oczywiście wciąż natury szmerowej. Gdzieś daleko pracują maszyny, gdzieć coś zapiszczy, zatrzeszczy, by zaraz zamilknąć, mechaniczne dźwięki układają się w rytm... A potem znów ściana hałasu zakrywa wszystko. I tak na zmianę. Bardzo ciekawy materiał.


34