RECENZJE MUZYCZNE
ATW

SPIRITUAL FRONT – “Armageddon Gigolo”
Spiritual Front powstał przed laty jako jednoosobowy projekt Simone Salvatori, a rozwinął się do tego stopnia, że przy nagrywaniu „Armageddon Gigolo” udział brało ponoć tuzin ludzi. Z jak najlepszym skutkiem, zresztą.
Twórczość SF od samego początku otaczała aura dekadencji, dandyzmu, perwersji i depresji, przejawiająca się zarówno w przesyconych taką tematyką tekstach, jak i w samej muzyce, nieraz czerpiącej ze stylistyki smętnych, knajpianych melodii w starym stylu, wodewilowych przyśpiewek i kabaretu z epoko fin de siecle’u. Ten swój muzyczny koktajl Simone Salvatori zwykł określać jako „nihilist pop folk” i to określenie dobrze oddaje charakter tej sztuki.
Tak jest i w przypadku „Armageddon Gigolo” – tym razem jednak z dużo większym rozmachem, niż poprzednio. Powstało arcydzieło muzycznej dekadencji, z jednej strony zróżnicowane, z drugiej: cały czas osadzone w tym samym klimacie dusznych knajpek, zapyziałych uliczek, tanich hotelików i połamanych historii życiowych.
Zaskakuje instrumentarium: akordy gitary akustycznej przeplatają się z przejmującymi partiami instrumentów smyczkowych i fortepianu, całości towarzyszą instrumenty perkusyjne, rozmaite dziwne przeszkadzajki i wokal Simone: czasem jako ochrypła melorecytacja i swoiście „zamroczone” nucenie, innym razem jako czysty, melodyjny śpiew, niosący ze sobą dekadenckie teksty. Teksty w których miłość łączy się z bólem i przemocą, zaspokojenie momentalnie zmienia się we wściekłe pożądanie, zmysłowość przeplata z duchowością… I do tego idealnie dobrany tytuł: bo jest w tych dźwiękach zarówno coś z maniery gigolo, jak i z apokalipsy - osobistej, życiowej apokalipsy przede wszystkim. Piękna, piękna płyta. Oby takich więcej…

„Jezus umarł w Las Vegas,
tam światła mają smak
jego krwi, bólu i żalu

Jezus umarł w Las Vegas,
umarł z całą arogancją kogoś,
kto czuje się kochany i zdradzony,

Nic nie jest bardziej zaraźliwe od grzechu”.

DERNIERE VOLONTE – „Les Blessures de l’Ombre”
Projekt Derniere Volonte zaskoczył w 2006 roku słuchaczy mocno popową, zgoła taneczną płytą „Devant Le Miroir”, która tu i ówdzie okazała się być cokolwiek kontrowersyjną. Jeśli komuś nie odpowiada koncepcja łączenia dyskoteki z marszowymi werblami, zawsze może sięgnąć „Les Blessures…” – starszy album Geoffreya P.
DV zalicza się często do militarnego industrialu, jakkolwiek właściwsze byłoby tu określenie militarna neoklasyka. Elementów industrialnych: zgrzytów, dudnień etc. jest tu niewiele, sporo za to pięknych, wpadających w ucho melodii instrumentów klawiszowych, smyczkowych i dętych, podbitych marszowymi rytmami kotłów i werbli. Płyta jest dość zróżnicowana, raźne utwory marszowe („Le Poison”, „La Foudre et Le Tonnere” czy utwór tytułowy) przeplatają się z pasażami bardziej refleksyjnymi, wyciszonymi, momentami ocierającymi się nieco o dark ambient („Ouverture”, „Les Yeus Fermes”), co jednym może się podobać, innych razić (mnie raczej razi, marzyłby mi się raczej dziarski marsz od początku do końca). W niektórych utworach pojawia się też wokal (całkiem niezły) lub wstawki z pogranicza electro-popu (które, jak wiemy, zdominują później „Devant Le Miroir”). Tworzy to razem bardzo sympatyczną i w większej części zaskakująco lekką i przyjemną muzykę, zarazem na wysokim poziomie artystycznym. Zachęcam.

FRONT SONORE – „Old World”
Front Sonore to francuski projekt, który umyślił sobie wydawać albumy w polskim net-labelu „Kaos Ex Machina”. Charakterystyczne są bardzo eleganckie w swej prostocie, czarno-białe okładki FS, bardzo pasujące do przemysłowej muzyki. Albowiem FS porusza się w obszarze muzyki industrialnej, jakżeby inaczej.
Na „Old World” składają się 4 utwory, które nieubłaganie kojarzą mi się z czasami odległymi o jakieś 70-90 lat wstecz – z epoką wielkoprzemysłowej produkcji na potrzeby wojen światowych i rosnących w siłę państw totalitarnych. To skojarzenie ma o tyle sens, że inny materiał FS – „Ideological Warfare” jest poświęcony takiej właśnie tematyce, a z kolei na „Old World” aż w trzech utworach zza przemysłowego zgiełku, maszynowego niby-rytmu i rozmaitych skrzeczących zakłóceń wyłaniają się zniekształcone, stare francuskie piosenki i melodyjki. Tworzy to razem właśnie taką dziwną atmosferę, coś na kształt totalnej mobilizacji – oto z jednej strony gnuśność i melancholia, z drugiej: industrialny hałas, jak walec, jak toń wciągająca w siebie inne dźwięki. Ano, takie mam skojarzenia. Polecam, szczególnie, że za darmo: www.kaos-ex-machina.pl

INCAPACITANTS – „As Loud As Possible”
Tak głośno, jak tylko się da – mówią skośnoocy panowie z Incapacitants i poniekąd wcielają tę ideę w życie, serwując nam ponad 70-minutową, solidną ścianę hałasu, podzieloną na 3 kolosalne partie. Mnie ten materiał kojarzy się z brzmieniem C.C.C.C., a to z uwagi właśnie na ten efekt „ściany”. Dźwięk jest ciężki, przytłaczający i jednostajny. Zmiany następują powoli, słuchając pogrążamy się w czymś na kształt zapętlonego, szalonego wiru, ma to w sobie jakiś aspekt transowy. W pierwszym utworze – „Apoptosis” – wyróżnić można dwie warstwy – jedna to skwiercząco-trzeszcząco-szumiące tło, w którym dzieją się różne ciekawe rzeczy, druga to eksplodujące co kilka chwil przestrzenne huki, kojarzące się z odległym, stłumionym dźwiękiem gromu. Drugi kawałek, zatytułowany „Necrosis”, odebrałem jako bardzo monotonną ścianę hałasu, zaś trzeci to – jak sugeruje tytuł – zapis nagrania koncertowego, stąd dosyć brudne, głębokie brzmienie.
Niewątpliwie jest to album ciężkostrawny, osobiście polecam go do snu, zwłaszcza kiedy jesteście zmęczeni. Fajnie wtedy tak się w czymś solidnie pogrążyć…

OF THE WAND AND THE MOON - "Sonnenheim"
Duński OF THE WAND AND THE MOON dowodzi, że w prostych piosenkach można - jeśli tylko się chce i potrafi - zawrzeć prawdziwe piękno. Takie, które kryje się w wojnie, heroizmie i poświęceniu, w mitach, wierzeniach i rytuałach, w miłości i w przyrodzie, w Europie i w zaświatach. I jak się okazuje - nie potrzeba do tego wiele. Gitara. Tu i ówdzie także subtelne dźwięki akordeonu czy klawiszy gdzieś w tle, jako tło dla rytmicznych akordów. A gdzieś jakby trochę z boku, jakby zza lekkiej mgiełki dochodzi melancholijny męski śpiew, a niekiedy także szept czy cicha recytacja. W tym właśnie tkwi siła neofolku, muzyki dla ludzi "poszukujących wartości duchowych", jak to gdzieś-kiedyś usłyszałem. Tutaj to znajdziecie. Fakt, OF THE WAND AND THE MOON nie gra jakoś specjalnie oryginalnie, przeciwnie - unosi się nad nimi wyraźny zew DEATH IN JUNE czy po prostu neofolkowej konwencji. I co z tego? - skoro realizują to tak pięknie? Hail Hail Hail!


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

GENOCIDE ORGAN – „Klan Kountry”
Klasycy z Genocide Organ brali na warsztat – jak to w power electronics – rozmaite socjologiczne ekstrema: zinstytucjonalizowaną przemoc, totalitaryzmy różnej maści, medialne manipulacje, psychomanipulacje etc. Znakiem rozpoznawczym Genocide Organ było brudne brzmienie, potęgujące wrażenie osaczenia. Dotyczy to także ep-ki "Klan Kountry".
Na płycie niemieccy kulturowi terroryści wzięli na warsztat pewną znaną i lubianą amerykańską organizację pozarządową. Poza tym jest to, co zwykle: gęsty, brudny, dość monotonny hałas, z którego co rusz wyłaniają się bądź to wrzaski, bądź to fragmenty archiwalnych przemówień politycznych, relacji medialnych etc. I choć tematyka płyty jest ujęta w tytułach utworów, to – jak w przypadku wszystkich albumów Genocide Organ – przez sam dźwięk nasuwają się także inne skojarzenia, mnie np. z tym, co jest opisane w „Innym Świecie” Herlinga-Grudzińskiego, z tym, co działo się w pol-potowskiej Kambodży. Oto XX wiek i jego socjo-polityczne koszmary…

TRIARII – „Ars Militaria”
Triarii reprezentuje nurt militarno-industrialnej neoklasyki z całym jej orkiestralnym sztafażem i wojenną tematyką. I trzeba przyznać, że reprezentuje w sposób godny, niejako: z podniesionym czołem.
Muzyka zbliżona nastrojem do Puissance: dużo tu symfonicznych melodii fanfarów, smyczków i rogów, w tle huczą werble i kotły, odmierzające kolejne kroki pochodu w stronę ognia. Czasem trafiamy w sam środek wojennej zawieruchy, wokół nas rozbrzmiewają gwałtowne komendy i huk wystrzałów przeplatający się z neoklasycznymi melodiami. Innym razem Triarii roztacza jakby krajobraz po bitwie, wizję spalonej Europy, w której pobrzmiewają echa dawnych salw i okrzyki poległych. Do tego wszystkiego dochodzą deklamowane niskim, drapieżnym głosem teksty, zwiastujące przełomowe wydarzenia – to również kojarzy mi się z Puissance, jakkolwiek nie jest to żaden zarzut, wręcz przeciwnie. Na uwagę zasługuje bardzo dobre brzmienie instrumentów, dzięki czemu muzyka brzmi przestrzennie i głęboko. Struktura utworów jest natomiast wystarczająco rozbudowana - co niekoniecznie częste w tym gatunku - by słuchacza nie ogarnęło znużenie.
Podsumowując: Triarii nagrało prawdziwie przejmujący album, jakby wprost z serca wielkiego, europejskiego konfliktu, w którym jest miejsce i na heroizm, i na okrucieństwo…

DERNIERE VOLONTE – „Devant Le Miroir”
Album ten w jakiś sposób kojarzy mi się z „Bellum Sacrum Bellum?” Von Thronstahl. Ktoś mógłby się żachnąć, dlatego od razu wyjaśniam: zdaję sobie sprawę z faktu, że mamy do czynienia z innym nastrojem, innym przesłaniem i właściwie innym brzmieniem, jakkolwiek na obu płytach wykorzystano do pewnego stopnia technikę elektronicznego beatu i syntezatorowych loopów. Chodzi jednak o coś innego: o przekraczanie granic – zarówno granic własnej twórczości, jak i granic gatunku, o łączenie różnych muzycznych światów.
Z tym właśnie mamy do czynienia na tymże albumie. Derniere Volonte kojarzony dotąd był ze sceną military industrial. Tym razem jednak Geoffrey dokonał czegoś wykraczającego poza schemat. Wciąż co prawda jest w tym pewien wątek militarny, znaczony obecnością mniej lub bardziej wzniosłych melodii i marszowych rytmów, tym razem jednak wszystko to podane jest w formie popowych piosenek z niemal dyskotekowym beatem i prostymi, keyboardowymi melodiami. To może dziwić, może nawet szokować, szczególnie fanatyków wojennych burz. Tym bardziej, że płyta jest w zasadzie lekka, a teksty poszczególnych piosenek (tak, tym razem to już po prostu piosenki) dotyczą, jak wieść niesie, głównie tematyki miłosnej. Powstało dzieło dziwne i ciekawe, na swój sposób prowokujące. Ciekawi mnie, jak oceniłyby je osoby na co dzień słuchające nie militarnego industrialu, ale raczej electro-popu i tego typu rzeczy…?
DEATH IN JUNE - "But, what ends when the symbols shatter?"
“Lecz co się kończy, gdy rozpadają się symbole?” – pyta Douglas Pearce na jednej z najbardziej melancholijnych płyt Death In June.
12 kompozycji na gitarę akustyczną, klawisze, akordeon, trąbkę – 12 smutnych ballad z dziwnymi, osobistymi tekstami, nuconymi charakterystycznym, niskim głosem Douglasa Pearce’a. Ale uwaga: gościnnie pojawia się także Dawid Tibet ze swoimi natchnionymi melo-deklamacjami, znanymi z poczynań Current 93 i zresztą z kilku innych płyt DIJ także.
Właściwie każdy z tych utworów wpada w ucho, zostaje w pamięci, każdy delikatnymi akordami buduje nostalgię albumu. Najbardziej zdają się zostawać w pamięci „Little black Angel”, „Hollows Of Devotion” i „Golden Wedding Of Sorrow”, ale w gruncie rzeczy wszystkie piosenki chwytają za serce, jeśli tylko się odrobinę wczuć. Muzyka na wieczór i zachód słońca, muzyka dla zakochanych i dla przegranych, na oczekiwanie końca wszystkich rzeczy i rozpad symboli… Stylistykę tę DIJ będzie z bardzo udanym skutkiem kontynuował potem m.in. na „Rose Clouds Of Holocaust”.
V/A – „Monsters At Work – Noise Compilation pt. I”
Puk, puk… Z głębokiego noise’owego podziemia wyziera na powierzchnię ta oto kompilacja, prezentująca dokonania projektów skupionych wokół portalu i forum harshnoise.pl. Są to przede wszystkim wschodzące gwiazdy sztuki hałasu, jakkolwiek objawił się tu również jeden „klasyk” – Bartek Kalinka aka XV Parówek, nagrywający już dobrych kilkanaście lat.
Harsh noise to zjawisko (bo nie powiem tak bezczelnie: muzyka) nie tylko ciężkostrawne, ale i trudne w ocenie. Zaryzykuję stwierdzenie, że w żadnym innym gatunku muzyki jej ocena nie zależy aż tak bardzo od subiektywnego gustu słuchacza. Trudno tu czynić komuś zarzutu z powodu fałszowania lub nie trzymania rytmu, skoro pojęcia te przestają na gruncie noise obowiązywać. Trudno mieć żal o kiepskie brzmienie, skoro wszelkiego rodzaju brudy i szumy mogą być trudne do odróżnienia od właściwej kompozycji, czy nawet – dodawać jej swoistego, „lofajowego” posmaku. Trudno mieć żal o monotonię, gdy masa słuchaczy lubi zatapiać się właśnie w gęstych, jednostajnych dźwiękach – to samo można zresztą powiedzieć o abstrakcyjnym chaosie.
Ale spróbujmy coś jednak o tej kompilacji napisać… Mamy tu 14 wykonawców, a są nimi: Astma, SB7, Scordatura, Ironlung, XVP, Jesus Is A Noise Commander, Retro, The Sleep Sessions, Antihuman, AKK, Nojsens, Side Result oraz Total Client Comfort. Większość projektów porusza się w obrębie harsh noise, niemniej bywają wyjątki. W każdym bądź razie dominują czerstwe, ostre strugi poplątanego hałasu, jak choćby u Astmy, Retro czy Antihuman. Nie są to utwory specjalne wysublimowane, strawią je zapewne konsekwentni miłośnicy gatunku lub poszukiwacze ekstremy, ja osobiście po okresie młodzieńczych poszukiwań i przelotnych fascynacji stałem się nieco wybredny i nabrałem (snobistycznego? paniczykowskiego?) dystansu do typowego noise. W tym stylu jest zresztą większa część kompilacji, ale warto wyróżnić SB7, penetrujący obszary bardziej ambientalno-industrialne, Scordaturę, przedstawiającą utwór bardzo eksperymentalny, dziwny, zróżnicowany i przez to ciekawy oraz oczywiście XV Parówek – jak zwykle atakujący dadaistycznym żartem w prostym, sympatycznym, brzęcząco-popiskującym kawałku "Sterowana Huśtawka".
Noise is cult ov love !!! ;-)



34