Po Drugiej Stronie Lustra
Adam T. Witczak

Krótki tekst okolicznościowy wprost z alternatywego świata... Zapraszam do lektury i - być może - pewnej refleksji.

Drodzy Zebrani!

Poproszono mnie o kilka słów w związku z wydarzeniem dnia dzisiejszego – ale nie tylko. Bo przecież to już bez mała pół wieku, od kiedy zacząłem skrobać swoje literackie dziełka science-fiction, w nadziei na jakikolwiek odzew czytelniczych mas. Niech by to były nawet i owe nieświeże warzywa lub podstarzałe jajka, akcesoria tak modne w naszej młodej „demonokracji”. Prezenty takie nie świadczą o dobrej opinii u odbiorcy, ale o rozgłosie na pewno. Stało się jednak znacznie lepiej – po prawdzie, to jak dotąd jajek i pomidorów na sobie nie doświadczyłem, bywały za to reakcje znacznie cieplejsze. Choć nie zawsze, również i w odniesieniu do najnowszego wytworu mojej wyobraźni.

Zapewne każdemu z nas nierzadko zdarzały się refleksje typu: „gdybym wtedy... to teraz...”. Czasem bowiem czegoś żałujemy, kiedy indziej – wzdychamy z ulgą, radując się, że w przeszłości udało nam się uniknąć jakiegoś kardynalnego błędu. Z takiego właśnie odwiecznego mędrkowania biorą się koncepcje historii alternatywnych.
Część z was trzyma już w rękach egzemplarze mojej nowej książki. I patrzycie na tytuł, a nawet przeglądacie środek tego tomiszcza, i widzę na waszych twarzach zakłopotanie, zdziwienie, ufam, że również pewien entuzjazm. Przyznam, że nad samym tytułem nieszczególnie się wysilałem, uznając iż konstrukcja „A gdyby...” w pełni wystarcza, wyjaśnia wszystko i intryguje w zadowalającym stopniu. Chciałem, aby pozycja ta stanowiła pewnego rodzaju podsumowanie tematu, dlatego w kolejnych rozdziałach omówiłem rozmaite odpowiedzi na zadane w tytule pytanie, niemniej przedstawiłem również własną tezę, być może słuszną, prawie na pewno jednak dość oryginalną na tle znanych nam przedstawień tematu.

Zanim przejdziemy do meritum, garść wspominków, albowiem to już mój swoisty benefis. Kiedy zacząłem pisać? Dlaczego? Odpowiedź kryje się w okopach wschodniego frontu, w skutych lodem zimowych pejzażach Ukrainy, w hałdach trupów, zalegających pod Stalingradem. Tam, dla odprężenia, zacząłem bazgrać pierwsze moje utwory w pożółkłych dziś kajetach.
Pojawiają się ostatnio głosy sugerujące, iż nasz pobyt tam i nasza walka były zgoła niepotrzebne, wręcz – zdradliwe. Faktycznie, sprawa Rzeszy nie była w istocie naszą, ale sprawa Sowietów – w jeszcze mniejszym stopniu. Polityka rządzi się swoimi prawami. Coś trzeba było wybrać, bierność nie jest cnotą, stagnacja równa się cofaniu. Patrząc z perspektywy lat, też miewam mieszane uczucia, co momentami uwidacznia się w książce. Ale co było, to minęło. Idźmy zatem dalej po wybojach naszej najnowszej historii.

Tak, zostaliśmy do pewnego stopnia oszukani przez naszego sojusznika. Mówią teraz, że nie powinniśmy ruszać na Sowietów w 1941. Ale ruszyliśmy, a po powrocie... To był już inny świat. Czuliśmy się oszukani. Zjednoczona Europa, mit aryjsko-europejski królujący od Zatoki Biskajskiej po daleką Moskwę. Od strzelistych, posępnych gór Skandynawii po piaski Afryki Północnej, gdzie zwycięstwo odniósł ów słynny Rommel. Tylko Brytania, Hiszpania i Portugalia ostały się wolne, inni nie. A w naszym kraju rozpoczęło się kilkanaście lat ciemności, rządów kliki, której członkowie przed wojną nieraz „komunizowali”, teraz do swego socjalizmu dodawali jednak ów zbawczy przedrostek „narodowy”. Tak to sprytnie trzeba sobie radzić.
Wtedy na ogół milczałem. W młodej jeszcze głowie roiły się różne dziwne pomysły, różne „fantazje naukowe”, jak się mówiło. Część z nich nawet ukazała się na łamach niektórych gazetek, były jednak krótkie i mało treściwe. Powodem było to, że nie chciałem pisać według modelu „powieści aryjskiej”, enes-realistycznej. Takie to bowiem były dziwne czasy. NS tu, NS tam i tak dalej, a przecież każdy wiedział, że słowiańskie masy były „Aryjczykami drugiej kategorii”, jeśli nie wręcz trzeciej. Owszem, biali, owszem - pomagali w czasie wojny, ale zawsze to tylko barbarzyńcy ze wschodu.

Teraz jednak widzę, że to nie mogło trwać dłużej, niż trwało. Wieści o chorobach Fuhrera zataczały coraz szersze kręgi, aż w końcu nadszedł tamten pamiętny dzień, rok pięćdziesiąty piąty. Kazali płakać całej Europie – i płakała, ale dla większości tego tłumu były to łzy radości, łzy ulgi. No i zaczęła się odwilż, wraz z nastaniem rządów naszego nieodżałowanego Rudiego, tytułowanego Wysłannikiem Pokoju. Wyciągnięty w 1946 z Tower, mocą dyplomatycznych oddziaływań, wrócił w glorii męczennika sprawy do Europy i szybko podciągnął się w partyjnej hierarchii. A potem uchylił nieco okna i przewietrzył cokolwiek zapyziały kontynent.
Wtedy się rozkręciłem, by użyć słownictwa potocznego. Wydano mi kilka książek, na ogół space-opery, tak się wtedy po prostu pisało. Pierwszy satelita, pamiętny Mjoelnir 88, był jak kopniak energii. Ha, a więc przyszłość w kosmosie! Wyścig z amerykańską judeo-plutokracją, takie tam rzeczy. A do tego owo słynne potępienie „bezkrytycznego kultu wodza i zbrodni hitlerowskich”, rządy frakcji reformatorskiej, a nawet pewna liberalizacja gospodarcza, odejście od sztywnego, biurokratyczno-etatystycznego modelu wojenno i tuż-powojennego.


Po Drugiej...


Możecie mi, drodzy zebrani, nie dowierzać, ale... ja już wtedy coś przeczuwałem. Może to były po prostu moje wielkie nadzieje, może dar prekognicji, ale wiem, że miałem w głowie obraz przyszłości. Skorupa zaczęła pękać.

Nadeszły lata sześćdziesiąte, potem siedemdziesiąte, a wraz z nimi ograniczenie polityki antysemickiej i eugenicznej, porzucenie niemal ostateczne „rodzimej wiary”, tego zabawnego konglomeratu pogaństwa germańskiego, celtyckiego i słowiańskiego, który miał zastąpić „semickie chrześcijaństwo”. Cóż, sprawa nie wypaliła i Rudi musiał dogadywać się z Kościołem, obiecując, że zacznie brać pod uwagę „Mit brennenden Sorge” i inne ciekawe manifesty Rzymu. Tymczasem opuścił nas także ów dzielny Benito, a faszyzm stał się postfaszyzmem, wersją light, jak to teraz mawia młodzież.
Mógłbym zadać pytanie: A gdyby nie Reagan? Nie czas jednak na to, dość powiedzieć, że jego uparta wiara w tezę o nazistowskim „Imperium Zła” zrobiła swoje. Po śmierci Hessa mieliśmy w Berlinie już tylko bezdusznych, bezosobowych biurokratów, zmieniających się w ramach kolejnych pałacowych przewrotów i realizujących czysto prywatne interesy za zasłoną murszejącej ideologii. Gospodarka radziła sobie coraz gorzej, ludzie protestowali, aż w końcu doszło do pamiętnej eksplozji nastrojów opozycyjnych. Resztę część z was pamięta, młodsi znają ze słyszenia, z telewizji. Ja przypomnę tylko cytat z Lamparta di Lampedusy:Trzeba bardzo wiele zmienić, aby wszystko zostało po staremu. Pamiętacie Stół? Flagi ze swastyką i czarne mundury SS-Polonia do spółki z garniturkami koncesjonowanych opozycjonistów. A potem owo słynne: „Sztandar Narodowo-Socjalistycznej Polskiej Partii Robotniczej wyprowadzić!” I najnowsze czasy, nowe sztandary, tym razem „Demokratyczny Sojusz NS”, „Fasci Poloniae” itp. Lampart się przypomina. Bez wątpienia...

Do czego zmierzam? Do zasadniczej tezy „Gdyby Sowieci wygrali...” Niektórzy z was zapewne zdążyli już książkę tę przejrzeć, może i przeczytać. Mogą więc mieć już własne zdanie. Dla niektórych tom ten wciąż jest zapewne niewiadomą, a więc – gwoli zachęty – kilka refleksji. O podobieństwach między NS a komunizmem dość już napisano. Wyciągnijmy więc wnioski. Rok 1941 – nie idziemy z Hitlerem, a kilka lat później, na skutek całego splotu wydarzeń, Niemcy kapitulują bezwarunkowo, Hitler... dajmy na to, popełnia samobójstwo. Jak Stalin. Albo go wieszają. Czy Rosja zajęłaby cały kontynent? Zająłem się tym wątkiem, bardziej jednak interesowała mnie inna wersja. Załóżmy, że zachód biorą Amerykanie (kapitaliści), a wschód – komuniści. My lądujemy na wschodzie, Churchill sprzedaje nas podczas jakiejś konwencji, konferencji. Niemożliwe? Przeczytajcie książkę. A co potem? Stalin umiera, i tak był już stary. Stawiam, że nie dociągnąłby do lat 60-tych. Dlaczego reszta nie miałaby się potoczyć analogicznie? Wszystko pasuje. Frakcja reformatorska... Kto wie, może nawet ci „nowi komuniści” zdobyliby się na potępienie Wujaszka Joe, choćby ze względów koniunkturalnych. Reagan kontra Związek Radziecki? Bajka? Zastanówmy się. Tak musiałoby być. A potem słynny przełom. Okrągły Stół z komunistami? Jak by oni się potem określili? Związek Lewicy? Demokratycznej? Ludowej? Uśmiechacie się.

Faktycznie, są to jedynie domysły, sugestie, zabawa z historią. Nikt nie wie na pewno, jak potoczyłaby się historia. Nam potoczyła się tak, a nie inaczej. Ale co, jeśli gdzieś indziej jest świat alternatywny, inny świat, w którym wojna zakończyła się w odmienny sposób?
Cóż... Domysły, sugestie, zabawa. Dziękuję Państwu za uwagę.
(oklaski).


ATW

23