Neuropa
Prokonsul ATW

Piąte opowiadanie z cyklu "eurocentrycznego", tym razem inspirowane obrazem Maxa Ernsta - "Europa po deszczu"...

Zwieńczeniem licznych klęsk i nieszczęść, jakie spadły w owych czasach na naszą krainę, był ulewny deszcz, nie mający sobie równych w pisanej historii. W zjawisku tym było coś apokaliptycznego, ogrom żywiołu mogącego równać się jedynie z biblijnym potopem, którego wspomnienie nikło daleko w mrokach niepamięci. Strumień wody z rozwartych niebios zalał każdą piędź naszych ziem, jakby nie dość już było powolnego rozkładu wszystkich rzeczy, jakby nie dość było gwałtownych i nagłych burz, w mgnieniu oka kruszących zastarzałe struktury i obracających w pył bezużyteczne marzenia. Zdawałoby się, iż dość już kontynent nacierpiał się w tych niespokojnych czasach kryzysu i przełomu – a jednak nie. Żywioł powodzi wraz z deszczową chłostą naparły nań bezlitośnie, nam zaś zdawało się podówczas, że jest to koniec ostateczny, finał wszystkiego, po którym jedynie śmierć i nicość będą tryumfować niepodzielnie.

Tysiące i miliony zginęło bowiem w dniach nowego potopu, wodospady brudnej cieczy – niosące ze sobą wielowiekowy brud zepsutych miast – zrujnowały mury i sklepienia i tak już zaniedbanych budowli. Zwały gęstego szlamu pokryły ulice i drogi. Ludzie zaś rozpaczali, wznosząc na przemian błagania i przekleństwa, jednak nie do Boga lub bogów, o których całkiem zapomnieli - lecz do bliżej nieokreślonego „czegoś”, upatrywanego nigdzie i wszędzie.

I myśmy, trzeba to przyznać, ulegli do pewnego przynajmniej stopnia panującemu przygnębieniu, my – których zwano ludźmi z żelaza najnowszych czasów, nawykłymi do trudów i żywiącymi pogardę dla wszelkich głupstw tego świata. Albowiem i w naszych duszach gnieździły się skazy typowe dla rodzaju ludzkiego, jakkolwiek usilnie próbowaliśmy oszlifować swoje wnętrza.

Jest jednak mądrość, która mówi, że kiedy jedno się kończy, wtenczas zaczyna się drugie. Po zimie przychodzi wiosna i tak obraca się kołowrót dziejów. To, co nam zdawało się naonczas zwieńczeniem wszystkiego i przerwaniem cyklu, było zaledwie wejściem w następny jego etap. Zaledwie – czy może „aż”? Niewielu bowiem pokoleniom jest dane być świadkami równie ogromnego przewartościowania. Życie w takiej epoce to przekleństwo dla lękliwych i gnuśnych, ale prawdziwe błogosławieństwo dla awanturniczych serc, chwytających prawdziwe wrażenia i nieczułych na ich nędzne imitacje – duchowe błyskotki rzucane masom gwoli bezmyślnego przeżucia w oślinionych paszczękach. A ów potężny deszcz wypłukiwał te pomyje, pozostawiając nietkniętymi jedynie lśniące kryształy.


Neuropa...


W przekonaniu, że jest jeszcze przyszłość, a historia nie dobiegła końca, upewniliśmy się, gdy tylko ulewa poczęła słabnąć. Z upływem kolejnych dni strugi deszczu traciły na sile, by w końcu całkiem się wyczerpać. Ostatnie krople miały w sobie coś delikatnego i ciepłego, podobnie jak łzy ulgi i szczęścia. Wkrótce i wody powodzi wsiąkły w ziemię, a mgła, spowijająca od dawna kontynent – rozwiała się, przeszyta promieniami zwycięskiego Słońca. Wtedy zaczęliśmy dostrzegać, jak bardzo zmieniła się postać naszej krainy. Oblepione mułem gruzy budowli i wraki maszyn przywodziły na myśl szkielety pradawnych, groteskowych zwierząt, wymarłych niezliczone wieki temu. Poniewierające się na każdym kroku ludzkie szczątki były niczym „memento mori” dla tych, którzy przetrwali. Każda wypłukana przez wodę, nadżarta rozkładem trupia czaszka przypominała spojrzeniem pustych oczodołów i szyderczym uśmiechem, że świat jest marnością i na każdego przyjdzie czas.

Ale przecież nie wszystko umarło, nie wszystko nawet zastąpione zostało nowym. Odrodzona flora pokryła przegrane kraje bujnym gąszczem – gałęzie wyzierały z ruin, mchy rozsadzały resztki ścian, trawa porosła wielkie połacie gruntu, wkrótce potem zaś rozwinęły się nowe krzewy i rozłożyste drzewa. Również i zwierzęta nie wyginęły do końca, wcale spora ich ilość uratowała się, by teraz każdym dniem swej nowej egzystencji wzmacniać równowagę przyrody i dawać świadectwo rozkwitu brutalnego życia.

Tak mijały kolejne tygodnie, miesiące i lata. Zmieniło się bardzo wiele, ale przecież nie wszystko. Po większej części zatarły się i rozpadły znane dotąd narody, ale – czyż nie były one od dawna obumarłe, podobnie jak fikcyjne granice państw? Coś musiało odejść, ale coś pozostało. I na okruchach tradycji, na odwiecznych fundamentach, na pozostałościach dawnej wiedzy i wiary zaczęło mozolnie piąć się w górę nowe Imperium. Było czymś innym niż imperia poprzednie, tak samo jak i one różniły się od siebie. Miało jednak w sobie ów korzeń, który jedni nazywali Duchem, inni Tradycją, choć miano nie jest tu sprawą najistotniejszą. Dość powiedzieć, że nie utraciliśmy do końca pamięci o przeszłości, zarazem jednak nie żałowaliśmy dnia wczorajszego i nie lękaliśmy się jutra. Bezużytecznym byłoby narzekanie, gdy błogosławiony deszcz przyniósł Europie orzeźwienie, zaś Słońce Zwycięskie otuliło blaskiem świat ruin, po to by na nowo życie stało się surowe, szorstkie, dziwne i ciekawe, a więc – pełne wartości.


ATW

23