RECENZJE MUZYCZNE
ATW

LES JOYAUX DE LA PRINCESSE - "Aux Volontaires Croix de Sang"
Eric Konefal ponownie we frontalnym natarciu, rzecz jasna na wysokim poziomie muzycznym i z ciekawym przesłaniem. Les Joyaux de la Princesse od prawie 20 lat penetruje mroczne, złowrogie zakamarki historii XX wieku, bogato exponując archiwalne nagrania i łącząc je z posępnymi, przytłumionymi dźwiękami dark ambientu i industrialu, potęgującymi atmosferę wydarzeń tyleż przełomowych, co kontrowersyjnych. Na swym koncie Konefal ma m.in. kolaboracje z Death In June i Blood Axis oraz materiał dedykowany P. Henriotowi, ministrowi propagandy w rządzie Vichy, zaś pierwszy materiał "Klejnotów Księżniczki" - "Aux Petit Enfants de France" wydany był oryginalnie w serii 49 kaset w kształcie trumienek. W ogóle Eric Konefal przywiązuje wielką wagę do oprawy graficznej albumów, stąd każde wydawnictwo LJDLP to także małe dzieło sztuki plastycznej.
Tym razem powstał materiał poświęcony ochotnikom Ognistego Krzyża - nacjonalistycznej, prawicowej organizacji francuskiej, powstałej w roku 1927, początkowo zrzeszającej weteranów pierwszej wojny światowej, odznaczonych medalem Croix de Guerre. W krótkim czasie stowarzyszenie rozrosło się, stając się prężną organizacją polityczną, coraz częściej aktywną w ulicznych starciach z ideowymi przeciwnikami. Przerażony rosnącymi wpływami Croix de Feu rząd francuski rozwiązał organizację w roku 1936. W okresie II wojny światowej wielu byłych członków Krzyża poparło rząd marszałka Petaina...

Ponad 70 lat później te dziwne i dramatyczne wydarzenia przywołuje Les Joyaux de la Princesse.

Album - jak zwykle w przypadku tego projektu - jest przepełniony od pierwszych do ostatnich dźwięków atmosferą grozy i osaczenia. Dźwięki są jakby przyłumione, rozmyte, wszystko zanika w otchłani historii, oceny są niejasne, skojarzenia niepewne... Patetyczne mowy przywódców przeplatają się ze sobą, zagłuszane industrialnymi zgrzytami i nawałnicami szumu... W tle dark-ambientowa przestrzeń, która przenika wszystko jak czarna zasłona... Długie, przeciągłe dźwięki organów i syntezatorów wzmagają panujące napięcie, warkot werbli niesie się echem po ulicach Paryża, patriotyczne pieśni dodają otuchy, nad krajem fatum wojny i kolaboracji... Kontrowersyjne postaci, bohaterowie i zdrajcy... Piękna i trudna płyta, zachęcająca tyleż do zagłębienia się w nią, co i do chwili refleksji nad historią.
KRĘPULEC - "New Radical"
O tym zespole jest ostatnio - takie przynajmniej odnoszę wrażenie - głośno w tzw. "kręgach zainteresowanych", przede wszystkim ze względu na drogę muzycznej ewolucji, jaką podążają Infamis i spółka. Jak pamiętamy, Krępulec rozpoczynał jako duet, realizujący militarny industrial poprzez łączenie industrialnego hałasu z patriotycznymi pieśniami i archiwalnymi przemówieniami politycznymi. Z biegiem czasu zakres brzmień i zainteresowań Krępulca poszerzył się, utwory zmierzały w stronę neoklasyki czy też neofolku, zmienił się i zwiększył skład zespołu, mało tego: Krępulec objawił się jako zespół koncertowy na Apostazja Festiwal. Obecne brzmienie - z gitarami, akordeonami etc. - jest skutkiem tej ewolucji, trudno mi orzec, czy tak już pozostanie, czy też artyści odbiją od tego portu do następnego.

Do rzeczy jednak. Płyta "New Radical" ukazała się w dwóch wersjach - zwykłej i specjalnej (opakowanej w wojskowe etui na narzędzia medyczne). Zajmijmy się wersją zwykłą, bo taką akurat posiadam. Wydanie, co już typowe dla BOF, bardzo eleganckie: kartonowa koperta w ciemnych barwach, w środku ilustracje: plakaty propagandowe z czasów PRL, portrety przywódców marxizmu-leninizmu, cytaty z myśli pierwszych sekretarzy etc. Na samej płycie także nadrukowany obraz z plakatu propagandowego o tematyce robotniczo-chłopskiej.

Odpalamy CD i... cofamy się o kilkadziesiąt lat, do samego apogeum PRL. Albowiem taka jest tematyka albumu - PRL, socjalizm realny, kierownicza rola Partii, przodownictwo pracy etc. Muzyka to melodyjne kompozycje na przecięciu neoklasyki i neofolku. Industrialnych zgrzytów nie ma tu za wiele, utwory mają dość piosenkową strukturę i klimat tyleż podniosły, co momentami swojski i przaśny. Szczególnie, gdy wziąć pod uwagę użyte sample z przemówień partyjnych dygnitarzy - Gomułki, cyrankiewicza i innych towarzyszy. Co ciekawe, pojawia się też papież Karol Wojtyła (JP II)...
Płyty słucha się bardzo przyjemnie, o ile lubi się taką muzykę - jeśli bowiem dla kogoś idealną wersją martial industrialu jest model "dużo hałasu plus pieśni i oracje", to może się rozczarować partiami akordeonów, wpadającymi w ucho melodiami etc. Ale mnie się wszystko podoba, a szczególnie kawałek "Ruch Ludowy", skoczny jak piosenka biesiadna w wiejskiej remizie 30 lat temu. Heilige! Odwaliliście chłopaki kawał dobrej roboty! WSZYSTKIE SWE MYŚLI, WSZYSTKIE SWE CZYNY...

MERZBOW vs. BORIS - "Megatone"
Merzbow to Masami Akita, legenda japońskiego noise, Boris to eksperymentujący zespół z Japonii, który swego czasu grał w Polsce, we Wrocławiu. Oba projekty postanowiły połączyć siły i nagrać sobie album. Efektem jest ponad godzina muzyki, podzielona na trzy długie, psychedeliczne utwory. Zaczyna się bardzo spokojnie - ponad 23-minutowym, lekko pulsującym dronem (zapewne Boris), okraszonym cichymi ornamentami w postaci rozmaitych skrzypień, trzasków, brzęczeń (za to najpewniej odpowiada Akita). Utwór cokolwiek monotonny, ale stanowiący dobre wprowadzenie do drugiego kawałka, w którym nostalgiczne solówki gitary przeplatają się z merzbowowymi hałasem, a wszystko osadzone jakby w głębokiej (kosmicznej?) przestrzeni. Podobnie zbudowany jest utwór trzeci, tu brzmienie jest jakby bardziej fabryczne, rzewne melodie gitary gdzieś nikną, wydaje się, że najwięcej do powiedzenia ma Akita. Pod koniec wszystko uspokaja się i stopniowo cichnie.
Podsumowując: bardzo dobra płyta, łącząca urozmaicony, ciekawy noise z bardzo przyjemnym, transowo-hipnotycznym nastrojem. Polecam.

CRAWL UNIT - "Recykled Music Series"
Niektóre płyty CRAWL UNIT są bardzo wyciszone i spokojne, artysta wyraźnie lubi eksplorować rejony swoistego "eksperymentalnego ambientu", opartego o odległe szumy, szmery i niskie pulsacje, tworzące niezobowiązujące akustyczne tło. Kiedy indziej - jak na rezenzowanym albumie - mamy do czynienia z dźwiękami bliskimi estetyce noise i to w ciekawym wydaniu. Dwa długie, około 20-minutowe utwory oparte są głównie o rozmaite szumy, hurgoty, piski i dudnienia, razem układające się w dosyć spoistą strukturę. To ważne: materiał nie nuży, nie jest prymitywny, a jednocześnie nie popada w absurdalny chaos. Można rzec, że CRAWL UNIT osiągnął równowagę pomiędzy różnorodnością, a spójnością.
Istotna jest też wielowarstwowość materiału - słuchając, możemy wychwytywać rozmaite poziomy dźwięku: niskie, rytmiczne dudnienia, odległe, piszczące tło, skrzecząco-brzęczące eksplozje...albo ogarniać wszystko razem. Kawał porządnego, gęstego noise, dobre szczególnie przy zasypianiu.

KK NULL - "Astralloops"
Pod pseudonimem KK NULL skrywa się Kazuyuki Kishino, japoński eksperymentator gitarowo-elektroniczny, balansujący na pograniczu wolnej improwizacji, rocka i estetyki noise/industrial. KK NULL, urodzony w roku 1961, gra już od 1981, ma za sobą m.in. staż w grupie ZENI GEVA i współpracę z takimi artystami jak Masonna, Steve Albini, Incapacitants, Astro, Merzbow, czy nasz wykorzeniony rodak Zbigniew Karkowski.

Album "Astralloops" to ponad 48 minut muzyki tyleż zróżnicowanej, co trudnej do opisania. Z całą pewnością nastrój jest hipnotyczny, czasem wręcz transowy, choćby ze względu na rytm, obecny w sporej części materiału. Ale z jakich dźwięków składa się "Astralloops"? Z najrozmaitszych: mamy tu wszelkiego rodzaju piski, trzaski, szmery, stukoty i coś, co można nazwać "ślurpami", jeśli wiecie, o co mi chodzi. Brzmi to momentami trochę jak bardzo wczesna muzyka elektroniczna, taka z lat 50-tych, jak w pamiętnym filmie "Zakazana Planeta".
W każdym razie KK NULL osiąga cenny efekt - z jednej strony urozmaicenie, z drugiej - pewien określony krąg brzmień, poza który nie wykracza. To ważne - album nie jest nudny, ale zmiany tempa i nastroju nie są tak silne, by irytować i drażnić.
Naprawdę sympatyczno-syntetyczne dźwięki w kosmiczno-galaktycznym sosie...

PEOPLE LIKE US - "Wide Open Spaces"
PEOPLE LIKE US reprezentuje nurt tzw. plądrofonii - tzn. cięcia, mixowania, zniekształcania i dekonstruowania cudzych nagrań (w szczególności tych z kręgu popkultury), czego skutkiem są mniej lub bardziej ambitne, barwne kolaże soniczne, pomyślane jako złośliwe komentarze pod adresem otaczającej rzeczywistości. Jest to oczywiście postmodernizm do sześcianu, ale cóż - takie czasy, ponoć sztuka się skończyła i pozostaje nam tylko rozgrzebywać to, co już było.
Tyle otoczki, ale tak naprawdę "Wide Open Spaces" broni się samo. Pani Vicky Bennet, odpowiedzialna za PEOPLE LIKE US, bierze na warsztat amerykańskie country, lokalne audycje radiowe, rozmowy zwykłych, szarych ludzi z prowincji, reklamy telewizyjne i tego typu drobne odpadki dźwiękowego codziennego życia. Muzyka z serialu "Dynastia" (o ile się nie mylę) przeplata się ze strzępkami ścieżek dźwiękowych ze starych westernów, z pianiem kogutów, głupawą gadką medialnych prezenterów i tak dalej. Można to zapewne traktować jako rodzaj ataku na popkulturę czy w ogóle banalność codzienności społeczeństwa USA, można doszukać się w tym także przewrotnej fascynacji jednym i drugim. W porządku. Zgadzam się z tym, ale dla mnie "Wide Open Spaces" to także po prostu fajna, sympatyczna muzyka, mieniąca się barwami (być może w pstrokatych odcieniach), coś jakby zestaw pocztówek z małego, prowincjonalnego miasteczka na środkowym zachodzie USA. Ktoś włącza radio, ktoś inny telefonuje, ktoś nuci oklepane szlagiery, komuś psuje się samochód...dzień, jak co dzień i tak to się po prostu kręci.

C.C.C.C. - "Test Tube Fantasy"
Cóż, jak grał zespół C.C.C.C. - wie niemal każdy entuzjasta sztuki hałasu. Centrum Kontroli Kosmicznych Zbiegów Okoliczności wypracowało styl, którego głównym wątkiem są długie, głębokie ściany hałasu, pozornie monotonne i nużące, ale w rzeczywistości - gdzieś tam, w oddali, dosyć rozbudowane. Tak jest i na tej płytce. Dwa kawałki, każdy trwający nieco ponad 8 minut. Od początku do końca psychedeliczna podróż przez krainę białego szumu, spoza którego wyłaniają się rozmaite syntezatorowe buczenia, pulsacje, zawodzenia i ryki. Wszystko to jednak zlewa się w gęstą, szorstką magmę brzmieniową. Dla większości nie będzie to oprawa dźwiękowa do częstego słuchania, może raczej coś na szczególne okazje - np. przed snem w stanie przemęczenia. To trochę jakby podróż przez bezmiar kosmosu, gdzie pozorny chaos miliardów gwiazd zawieszonych w otchłani układa się w wyższy porządek, albo i odwrotnie: porządek okazuje się przy bliższym wejrzeniu wiecznie kotłującą się mieszaniną. Można się w tym zatopić, uważajcie tylko by nie utonąć...

THE DAYS OF THE TRUMPET CALL - "A Prussian Revolutionary"
Nie jest to album "muzyczny" (w ścisłym tego słowa znaczeniu), ale raczej książka audio, ilustrowana muzyką, przygotowaną przez Raymonda P., występującego jako TDOTC, a znanego także z Von Thronstahl i kilku innych zespołów.
Esencją albumu jest recytacja tekstów Ernesta von Salomona, pruskiego "narodowego rewolucjonisty" czy też "rewolucyjnego konserwatysty", jednej z bardziej aktywnych i kontrowersyjnych postaci republiki weimarskiej. Von Salomon walczył we Freikorpsach, był także współuczestnikiem pamiętnego zamachu na liberalnego ministra Rathenaua.
Album przywołuje klimat tamtych czasow - w wyjątkach z tekstów Salomona powracają motywy walki, wojny, heroizmu, poświęcenia, upadku wartości liberalnych i demokratycznych, narodowej rewolucji, a także bieżących wydarzeń politycznych lat 20-tych (jak np. pucz Kappa). Wszystko odczytane mocnym, pewnym siebie głosem, któremu towarzyszy ciche, ale pełne podskórnego napięcia tło muzyczne z pogranicza dark ambientu i typowej dla TDOTC neoklasyki z militarnym zacięciem. Werble, fanfary, skrzypce, klawisze... Od czasu do czasu industrialne zgrzyty z pól bitewnych Wielkiej Wojny Białych Ludzi, okrzyki i explozje bomb... Czujemy, że coś nadchodzi, totalna mobilizacja już blisko.
Album godny polecenia zarówno ze wzlędu na artystyczny zamysł, jak i wartość dokumentalną.


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

MIKRODEPRESJA - "Mikrohałasy", 77 Industry
Kolejny czarny koń ze stajni 77 Industry - polskiego netlabelu, odpowiedzialnego m.in. za składankę "Temple Of Biomechanoids", poświęconą H.R.Gigerowi, a także za kilka wydawnictw ambient/noise/industrial.

Tym razem 77 Industry wydało bardzo ciekawy album osadzony w klimacie zwanym "mikroelektroniką", "click'n'cut", "nową elektroniką" etc. Chodzi tu o szkołę drobnych, sympatycznych szumów, trzasków, pstryków, klików, pisków etc., układających się w bardzo ładne kompozycje, znaczone prostymi i połamanymi rytmami tudzież delikatnie hałaśliwym tłem i cichymi quasi-melodiami. Granie w manierze Oval, Pan Sonic, estetyka "cyfrowych usterek" i tak dalej. Ja osobiście bardzo mocno lubię wyprawy w te obszary. To takie dźwięki post-industrialne - już nie wielki przemysł, huty stali i kopalnie, ale raczej świat komputerów, telefaxów, telefonów komputerowych etc. Tak mogłyby rozmawiać ze sobą rozmaite elektroniczne maszyny biurowe pod nieobecność księgowych i sekretarek. A więc bez krępacji uderzajcie na http://77industry.com - i ściągajcie prawie pół godziny Mikrodepresji.

EARTH - "Hex"
Ten album podrzucił mi kolega, twierdząc, że to sympatyczna muzyka, swoją drogą - dobra na kaca. Od dość dawna prawie nie sięgam po muzykę rockową, tym razem jednak pobieżny "przesłuch" płyty przyniósł obiecujące wrażenia, zatem zabrałem się za analizę całości.
Grupa Earth nagrała więcej materiałów, pozostałe, które miałem okazję słyszeć, były mniej "awangardowe", szybsze i bardziej zbliżone do hard rocka, w jakiejś tam formie. Album "Hex" jest natomiast dziełem szczególnym. Blisko 50 minut czysto instrumentalnej muzyki, którą ponoć określa się jako drone-metal. W każdym razie mamy tu do czynienia z dźwiękami odmalowującymi - w moim przynajmniej serduchu - krajobrazy rodem z wysuszonej prerii, starych fabryk, opuszczonych miast i podobnych miejsc tchnących melancholią. Instrumentarium typowo rockowe: gitara elektryczna, bas, perkusja. Tempa: niebywale powolne. Owszem, struktura jest zasadniczo rockowa, ale trudno wychwycić w tej muzyce jakieś łatwe do zanucenia melodie i nie jest to kwestia hałaśliwego zgiełku, ale właśnie ślimaczego tempa. Uderzenia w struny przesterowanej gitary i basu przeplatają się ze sobą tworząc leniwe, smutne kompozycje, płynące jak brudna rzeka przez postprzemysłowe pustkowia - albo dziki step... Dźwięki długo wybrzmiewają, toną w ciszy, jakby odpływają w siną dal. Gdzieś w tle perkusista wybija powolny rytm, znaczony miarowymi, stanowczymi uderzeniami werbla i talerzy.
Wspaniała muzyka na długie wieczory, na uspokojenie, wyciszenie, melancholię i oczywiście, kaca.

MERZBOW - "Expanded Music"
Płyta pochodzi z zestawu Merzbox, w którym oznaczona jest numerem 11 i datą: 1982. A więc Merzbow u zarania, jeszcze przed erą stricte komputerową. Pomimo tego materiał brzmi bardzo noisowo i w ogóle jest sympatyczny. 8 utworów oznaczonych kolejno jako "Manipulation 1...8" i jeden kawałek o tytule "M.F.S. W 1". W "Manipulacjach" dominują brzmienia wysokie, piskliwe, okraszone szumami, trzaskami, połamanymi quasi-rytmami i rozmaitym terkotaniem. Dzieje się dużo, ale cały czas w podobnej stylistyce. Brzęczące, zniekształcone piski napierają na siebie, odbijają się, jakby tocząc jakąś obłędną walkę ze sobą i z szumem. Z kolei w prawie 20-minutowym "M.F.S.W 1" mniej jest pisków, więcej zaś maszynowych zgrzytów i dudnień, tworzących płynną, gęstą, pulsującą strukturę, tu czy tam przeplataną bardziej "świergotliwymi" partiami.

"Manipulacyjna" część "Expanded Music" brzmi nieco podobnie do pierwszej płyty polskiego Chromatic Idiot, możliwe, że Akita zastosował podobną technikę z manipulowaniem sprzężeniami mikrofon-wzmacniacz, ale kto go tam wie... :-)

IANVA - "Disobbedisco"
Panie i panowie, oto album, który rzuca na kolana. Album, który jest jak film, dźwięki kreujące obrazy sprzed blisko stulecia, obrazy błękitnego Adriatyku, żaru miłości i wojny, pięknych kobiet i ich dzielnych mężczyzn w wypolerowanych mundurach. Zew przygody i awanturniczego szaleństwa, etos poświęcenia i życie jako chwytanie wzniosłych, potężnych wrażeń - to wszystko jest tutaj. Muzyka dla śmiałków i wędrowców, poetów i bohaterów... lub takich, którzy pragną nimi być.

IANVA to zespół, jak sama nazwa wskazuje - z Genui. Zespół mocno zakorzeniony w europejskiej tradycji i historii, a zarazem na wskroś współczesny, łączący gatunki i wybiegający poza utarte schematy. To nie military pop, nie neofolk, ani neoklasyka - to wszystko naraz, wielkie, ale w pełni dopasowane połączenie. Muzyka zagrana z wyczuciem, ze szlifem i szykiem, raz rzewna i leniwa, kiedy indziej marszowa i tchnąca duchem wojennej wyprawy po niezdobyte. Czegoż tu nie ma? Porywające melodie, śpiew męski i damski, marszowe rytmy, genialne partie trąbek i akordeonów, gitarowe solówki, pastelowe, syntezatorowe tła i precyzyjna obróbka studyjna - śródziemnomorski koktajl muzyczny, wobec którego trudno przejść obojętnie, nie poddając się oszałamiającemu nastrojowi.

Koncept płyty idealnie pasuje do muzyki. Przenosimy się do roku 1920, kiedy to doborowe komando włoskiej armii, zwane "arditi" (śmiałkowie) pod dowództwem poety-skandalisty, bohatera wojennego Gabriela d'Annunzio, przejęło kontrolę nad miastem Fiume (obecnie Rijeka w Chorwacji), aby przyłączyć je do Włoch. Oddziały d'Annunzio okupowały przez kilkanaście miesięcy Fiume, tworząc w okolicy efemeryczne państewsko nacjonalistyczne, będące swoistym zwiastunem faszyzmu włoskiego. Na tym tle rozgrywa się płyta IANVy - dramat oficera Arditi, zakochanego w ponętnej tancerce, będącej także szpiegiem...
Oprócz muzyki na płycie pojawiają się fragmenty archiwalnych przemówień politycznych, nadające całości historycznego kolorytu i jeszcze głębiej osadzające "Disobbedisco" w klimacie oblężenia Fiume.
CHRISTINE 23 ONNA - "Shiny Crystal Planet"
Christine 23 Onna to poboczny projekt niejakiego Maso Yamazaki, japońskiego extremisty noise'owego , znanego powszechnie jako Masonna. O ile Masonna exploruje obszary okrutnego, siarczystego hałasu, przeplatanego z opętańczym wrzaskiem Maso, o tyle Christine 23 Onna ujawnia inne oblicze dzielnego Japończyka. A jest nim jego długoletnia fascynacja - rock psychedeliczny, najkrócej rzecz ujmując. Ja, przyznam otwarcie, nie jestem znawcą takiego grania, trudno mi tu więc rozpisywać się na temat skojarzeń, podobieństw i prawdopodobnych inspiracji, spróbuję więc opisać samą muzykę.

Jest to granie w manierze rockowej, ale to rock udziwniony, pełen elektroniki i para-muzycznych poszukiwań. Utwory nie za ostre, nie za szybkie, na ogół z transowym rytmem i piskliwymi, gitarowymi solówkami. Do tego dochodzi cała masa hipnotyzującej, analogowej elektroniki - buczeń, brzęczeń i plumkań, pobrzmiewających w tle, czasem wysuwających się na prowadzenie i wprowadzających iście kosmiczny, odrealniony nastrój... A, no i czasem pojawiają się bardziej zgrzytliwe nawałnice dźwięku, nasuwające skojarzenia z noise... I ogólnie jest to zaproszenie w kosmiczną przejażdżkę, wspomagany halucynogenami senny trip do innej rzeczywistości...

DER BLUTHARSCH - "Philosopher's Stone"
Najnowsza produkcja austriackiego Der Blutharsch to kontynuacja muzycznej ewolucji zespołu w stronę estetyki rockowej i piosenkowej struktury utworów. Wymownym przykładem tego trendu był album "When Did The Wonderland End?", zaś "Kamień Filozoficzny" pogłębia to zjawisko. Jednocześnie osłabieniu, zmarginalizowaniu uległ dotychczasowy, "militarny" image zespołu - w nowych nagraniach coraz mniej jest samplowanych czy też stylizowanych przemówień, żołnierskich pieśni i podobnych odniesień historyczno-politycznych. Wciąż jednak można w muzyce Albina Juliusa wyczuć tę podskórną bojowość i srogość, za którą tak bardzo wszyscy cenimy Der Blutharsch.

To, co zespół gra obecnie, to dziwna mieszanka industrialu, hard rocka i poplątanych gitarowych solówek, nasuwających mi osobiście skojarzenia z jakimś rockiem psychodelicznym... czy diabli wiedzą czym. No i jest oczywiście śpiew, zarówno męski, jak i damski, nie zabrakło także charakterystycznego dla Blutharsch przytłumionego, dusznego brzmienia, obecnego niemal we wszystkich nagraniach kapeli.
Ostatecznie można mówić - w moim odczuciu - o płycie tyleż kontrowersyjnej (jakkolwiek to dość wyświechtane pojęcie), co ciekawej i nowatorskiej. Molto Nemici Molto Onore!

MAURIZIO BIANCHI - "Escape to Bela Zoar"
Maurizio Bianchi od dawna już zasługuje na miano klasycznego przedstawiciela nurtu noisowego, którego najwcześniejsze eksperymenty odnotowano już pod koniec lat 70-tych. Równocześnie Escape to Bela-Zoar jest pierwszym jego dokonaniem z jakie miałem przyjemność poznać. Już pierwszy utwór Thlipsis Megale zdradza tendencję do mieszania ze sobą stonowanego noizu z pulsującym dronem stopniowo hipnotyzując i pogłębiając wrażenie wyizolowania - niska, wręcz miła dla ucha, pozbawiona świdrujących pisków ściana harszu rytmicznie i konsekwentnie przegryza się przez rozedrgany bohomaz tła w którym gdzieś pośród zgęstniałego huku udaje się czasem wychwycić wyrywające się bez powodzenia na wolność plamy syntezatorów. Niepokojący, blisko dwudziestoośmiominutowy utwór urywa się bez żadnego fajerwerku przechodząc w nostalgiczny i senny track: Arkaeobakteria.
Na około 10 minut ambientowe zawodzenia otrzymały zdecydowanie więcej przestrzeni życiowej raz po raz przenikając się z maszynowym, przesterowanym, nojzowym szumem który żywo kojarzy się ze starożytnymi dokonaniami Whitehouse acz nie jest to ten sam poziom sonicznej agresji, a raczej jej cień odbity dość słabym echem. Dla jednych kolejna porcja nudy, dla innych (jak i dla mnie) zapewne znakomity podkład pod spontanicznie generowane przez sprzężenia zwojów mózgowych opustoszałe krajobrazy rodem z obrazów Beksińskiego.
Dzieło wieńczy długaśny, darkambientowy Bela-Zoar: niskie i metaliczne, dobiegające z oddali i stopniowo przekształcające się dźwięki. Klimat zdecydowanie apokaliptyczny i industrialny, który brzmieniowo można przyrównać do wczesnej twórczości Brighter Death Now, acz o wzrastającym w specyficzny sposób stopniu zagęszczenia brzmień.

Słowami podsumowania tego krążka niech będą: dobrze pojmowany minimalizm, obrazowość, chłód oraz senność bijące z generowanych przez Włocha dźwięków. Escape to Bela-Zoar to dźwiękowy krajobraz po bitwie, gdzie w tle nadal rozbrzmiewają jej zwielokrotnione echa. Zdecydowanie dobra rzecz do degustacji po jakichś ciężkich, industrialnych czy nojsowych bojach...

(autorem powyższej recenzji jest Przemysław z Koźla, herbu Czarna Polewka)

ALLERSEELEN - "Abenteurliches Herz"
Allerseelen to zespół działający od początku lat 90-tych i uważany za prekursorów grania w stylu military/neofolk. Trzeba tu jednak dodać, że jest to kapela nieszablonowa: Gerhard Petak i spółka mają na swoim koncie zarówno płyty bardzo eksperymentalne, jak i stricte piosenkowe, a w ich kompozycjach częste są choćby motywy psychedelicznego rocka.
"Abenteurliches Herz" to niewątpliwie przejaw inspiracji utworem Ernesta Jungera, ale i Hiszpanią, na co wskazują tytułowy utworów - jak "Spanishe Tanzerin" czy "Marques de Pubol" - tytułowy markiz to wszak osławiony surrealista, anarchista i monarchista Salvador Dali. Jest to razem 11 bardzo dziwnych kompozycji. Zgrzytliwe wątki industrialne przeplatają się z partiami elektroniczno-rockowymi, folkowymi melodiami i militarną rytmiką, częstokroć jest to wszystko osadzone w głębokim, jakby dark-ambientowym tle. Wokal Gerharda, jak zwykle, opiera się głównie na recytacjach, deklamacjach i skandowaniu. Całość ma dziwny, może rytualny posmak i hipnotyzującą atmosferę. Podskórny niepokój przeplata się na tej płycie zarówno z lekko dekadencką nostalgią, jak i z dynamiką bliską bojowości - vide kawałek "Sturmlied".


34