Pewnego razu na Dzikim Zachodzie
Olgierd Sroczyński

USA są krajem ponad wszelką miarę specyficznym. Różne elementy składające się na kulturę amerykańską nie przystają do miar, jakimi możemy zmierzyć ich odpowiedniki w krajach Starego Kontynentu, dlatego też możemy z pozycji naszej kultury dokonać jej oceny w taki sposób, w jaki zrobił to Evola. Brak hierarchii i naturalnej elity, całe społeczeństwo niezależnie od swego statusu materialnego należące do jednej kasty i klasy społecznej to sytuacja nie wróżąca na przyszłość nic dobrego. I rzeczywiście, wkładu Stanów Zjednoczonych w „rozwój” kultury masowej i political correctness nie da się zaprzeczyć, za co demokraci je kochają a elitaryści nienawidzą.

Jednak nie o masowy wizerunek USA tutaj chodzi, ale o to co w nich rzeczywiście autentyczne, bo samorzutnie się rozwijające. Wszystkie specyficzne elementy kultury amerykańskiej można dostrzec łatwo w stylistyce country. Muzyka amerykańskich farmerów powstała jako muzyka taneczna grana na wiejskich zabawach, ale zawiera ona wszystkie cechy mentalności, jakie charakteryzowały naród amerykański: przywiązanie do organicznej wspólnoty, pracy i głębokie wewnętrzne doświadczenie religijne. Nie dość zatem, że bije od niej prostota charakterystyczna dla muzyki ludowej, to na dodatek ludzie z nią bezpośrednio związani uosabiają wszystko to, co w pseudokulturze masowej postrzegane jest jako symbol ciemnoty i zacofania. I do tego ten fakt, że czarni mieszkańcy Ameryki country wprost nienawidzą... brrr, to takie niepoprawne politycznie. Zaowocowało to m.in. tym, że muzyka ta stała się synonimem złego smaku – jeżeli można porównywać obie sytuacje, country znajduje się w USA na pozycji, jaką w Polsce zajmuje disco polo.

Na bazie country jednak powstał nurt, który wzbogacając warstwę muzyczną o nowe rozwiązania wyprowadził tę specyfikę na szersze wody przemysłu muzycznego. Trudno jednoznacznie sklasyfikować wykonawców tej stylistyki, ponieważ każdy z nich wywarł na tworzonej przez siebie muzyce indywidualne piętno, co wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Czasami jednak stosuje się wspólne określenie „alt-country”, które ma podkreślać korzenie gatunku, jednocześnie zaś odróżniając go od typowej, niezobowiązującej i prostej pod względem wyrazu tradycyjnej muzyki ludowej. A różnica jest niejednokrotnie tak duża, że nawet jeżeli ktoś nie przepada za typowym country, dźwięki tworzone przez 16 Horsepower, Lilium czy też Bonniego „Prince’a” Billego mogą doń łatwo przemówić.

A do opowiedzenia jest wiele. Tematyka tekstów wykonawców z kręgu alt-country nie jest bardzo obszerna, ale i to nie jest specjalnie istotne. Historie z życia wzięte, o śmierci, o miłości, o Bogu – wszystko to nabiera nowego wyrazu wykonane nierzadko w tak przejmujący sposób, że nawet typowy amerykański twardziel z kilkudniowym zarostem może spróbować uronić łzę przy osuszonej właśnie szklance whisky.

Poznawanie alt-country warto zacząć od dwóch zespołów, które łączy jedna, niezwykła osoba. David E. Edwards, lider 16 Horsepower i Woven Hand, bo o nim mowa, to człowiek obdarzony niezwykłym głosem i nietuzinkowym talentem kompozycyjnym, co pozwala mu zapuszczać się w muzycznych poszukiwaniach w najróżniejsze okolice i tworzyć ze znalezionych elementów całość, która naprawdę potrafi poruszyć.


Pewnego razu...
Ciąg dalszy...

O ile bowiem wcześniejsze nagrania 16 Horsepower mają z country wspólnego sporo, o tyle już Woven Hand to zupełnie nowa jakość, w której korzenie słychać już tylko sporadycznie. W obydwu projektach zaznaczają się wpływy europejskiej muzyki folk, rocka a także – to zwłaszcza w solowych dokonaniach Edwardsa – elementy, których pochodzenie trudno jednoznacznie zdefiniować, gdyż nawiązania są nadzwyczaj luźne. Wszystko to jednak tworzy ujmujące swą autentycznością dzieło, co tylko potwierdza kunszt i artystyczny zmysł głównego bohatera dramatu.

16 Horsepower rozpadło się w 2005, z powodu, jak to określono, „politycznych i duchowych różnic”. Kiedy jako przyczynę takiej sytuacji podaje się „różnice artystyczne”, wiadomo dokładnie, że chodzi o pieniądze. Tutaj natomiast sytuacja jest nie za bardzo jasna, ale i tak nie jest to najważniejsze. Jednak skoro już kwestia duchowości została poruszona, nie można twórczości Edwardsa oddzielać od jego poglądów na temat wiary, gdyż przekaz stanowi tutaj integralną część muzyki. „Nie należę – mówi w jednym z wywiadów Edwards – do grupy ludzi mówiących: ‘musisz odnaleźć swoją własną drogę, Jezus powiedział wiele dobrych rzeczy, ale Budda też jest dobrym nauczycielem, bla bla bla’. Nie, wierzę wyłącznie w to, co mówi Biblia, jest tylko jeden Bóg i jedna droga do Boga poprzez Jezusa Chrystusa. Cała reszta jest ułudą”. Dlatego też do opisania własnej twórczości wystarczą Edwardsowi dwa słowa: „dla Pana”. Muzyka Woven Hand jest niezwykle uduchowiona, przeniknięta całą masą uczuć – czasem nostalgiczna, gdzieniegdzie mroczna, apokaliptyczna... Właściwie to nie sposób jej opisać.

Porównania do europejskiego neofolku są jak najbardziej na miejscu. Zamiast jednak – jakkolwiek czasem bardzo miłej dla ucha – cukierkowatości np. Spiritual Front, tu spomiędzy dźwięków wyłania się krajobraz środkowej części Stanów widziany z wysokości kowbojskiego siodła, gdzie słońce grzeje czasem zbyt mocno, a drogi oddechowe niejednokrotnie dławi kurz.

Podobnie sprawa przedstawia się z muzyką innego czołowego wykonawcy gatunku – Jaya Munly’ego. Podobnie jak u Edwardsa śmiałe poszukiwania kompozytorskie dały niesamowity efekt, zwłaszcza na płycie nagranej z The Lee Lewis Harlots – świetnie spisująca się sekcja smyczkowa z urodziwymi paniami na stanowiskach, przepiękne damskie chórki stanowiące tło dla zachrypniętego wokalu lidera oraz bazowe tematy muzyki country rozwijane z finezją dorównującą wykonawcom z kręgu rocka progresywnego. Nad wszystkim zaś unosi się wyposażony w niezwykłe możliwości głos Munly’ego, który potrafi śpiewać tak niskim głosem, jak i wejść na wysokie partie falsetem, a także dla urozmaicenia zajodłować.

A do tego wszystkiego dochodzą jeszcze wykonawcy tacy jak Bonnie ‘Prince’ Billy, Lilium, The Denver Gentleman... Alt-country to gatunek bardzo obszerny i wart poznawania. Kiedy zatem ktoś zechce spróbować czegoś nowego, mogę tylko serdecznie polecić trochę tej niby egzotycznej, a jednak tak naturalnej i – co najważniejsze – przepięknej muzyki. Samemu zaś nasuwam na oczy kapelusz, siadam w bujanym fotelu na werandzie nucąc pod nosem:

The boughs they all bend for us
All the earth awaits thee
All the stones they will cry out
An every tongue confess thee


Olgierd Sroczyński

10