NSZ
 ATW

34
Był wtedy jeszcze zupełnym małolatem, dzieckiem ledwo odrosłym od ziemi, choć już pełnym wielkich słów i marzeń o wielkich czynach. O tych, którzy pragnęli dokonywać tego samego ubrani w piaskowe koszule i pasy z koalicyjkami, usłyszał wcześnie - niewiele jednak z tego rozumiał. To zresztą nie przeszkadzało mu, nawet nie zauważał tej niedoskonałości, nie rozważał w swoim chłopięcym umyśle programowych deklaracji i politycznych propozycji. Liczył się szlif i szyk oraz kilka rzuconych (czy na wiatr?) potężnych słów, na dźwięk których chciało się z dumą unieść głowę i spojrzeć na świat niczym książe zdobywca na pole przełomowej bitwy, nawet jeżeli wszystko to miało miejsce w zwyczajności mieszczańskiego mieszkania na warszawskim Śródmieściu.
Zbyt młody był wówczas, by dołączyć do tych, którzy nagle i niespodziewanie zaczęli wzniecać burze na ulicach miast – a robili to tak pewnie, prężnie i otwarcie, jak od dawna nikt nie robił. A może to nie wiek był przyczyną dla której stał wtedy jeszcze z boku? Ostatecznie przecież dałoby się w ten czy inny sposób nadrobić ów rok czy dwa, więc może kryła się w tym jakaś fałszywa nutka lęku, niepewności, albo owego odwiecznego „co ludzie, rodzice, nauczyciele powiedzą”?
Coś go ku temu środowisku przyciągało, objawiał wszem i wobec ustawiczną i szczerą fascynację tym zjawiskiem, zresztą niezdrową według opinii wielu. Napomykał przy rodzicach o tym, cóż to nowego „nabroili” ci z mieczykami, niby to mimochodem wspominał o nich kolegom z podwórka, obserwował swoich nieskalanych rycerzy z daleka, odruchowo niwelując w swoim rozpalonym umyśle wszelkie ich ewentualne wady, niedoskonałości, przeciętności. Było w jego postępowaniu coś dziecinnego, owszem – ale jednocześnie także coś poważnego, wybiegającego ponad beztroską codzienność dzieciństwa. Wiedział i widział „więcej”, z biegiem czasu próbował zaś zrozumieć, mimo iż na początku nie to było najważniejsze.

39
Tkwił w tym wirze już od dłuższego czasu, najpierw w szkole średniej, od niedawna zaś na uniwersytecie. Teraz nie bał się już, nie wstydził, nie wahał – a jeśli nawet miewał chwile rozterki, to czym prędzej wypełniał je działaniem, nie dając się rozrosnąć nowotworowi zwątpienia.
Był w „Abecadle”, które było grupą dosyć wąską, funkcjonującą niejako w podziemiu – trochę inaczej, niż konkurenci, o których jasnowłosym wodzu mówiono powszechnie: „jawny przywódca tajnej organizacji”. Dlaczego nie trafił właśnie do nich, w żelazne szeregi „bepistów”, pod rozkazy Kierownika Głównego? Bardzo możliwe, że zadziałał przypadek, jak to czasami w życiu bywa. Ten przyjdzie tu, ów tam – tak wiele zależało od więzi koleżeńskich, od tego, kogo i gdzie się poznało, kto zdobył sobie większe zaufanie. Jedni z drugimi oczywiście niezbyt się lubili, ale on sam nie brał udziału w tych bratobójczych walkach – ani na łamach prasy, ani tym bardziej na ulicach. Niektórzy uważali, że ma w sobie zbyt mało przekonania, ale czy przypadkiem nie było dokładnie odwrotnie? Tak wielu bowiem zwykło przedkładać nazwy i sztandary ponad idee, ponad to, co zwykło się określać jako „sprawa”. On nie chciał w tym uczestniczyć i cieszył się, gdy minął okres największych, najbardziej groteskowych starć i sporów. Zarazem nie cieszył się bynajmniej, gdy w „środowisku” rozeszła się wieść, iż kilku najdzielniejszych przybocznych „wodza” opuściło go, aby – jak sami twierdzili – realizować ten sam cel w bardziej dojrzały lub skuteczny sposób. Wszystko to zresztą nie było już tak bardzo istotne, w powietrzu unosił się bowiem zapach nadciągającej wojny, dla niektórych prawie niezauważalny, lecz dla innych, tych którzy potrafili myśleć i czuć – wyraźny, zgoła oczywisty. On sam był gotowy na taki rozwój wypadków, niekoniecznie jednak ze względu na wrodzoną zdolność przewidywania, może raczej z powodu cechującego go dystansu do wydarzeń, którego konsekwencją była gotowość na wszystko, na każdy obrót rzeczy. Mogło nastąpić to, albo tamto – ale przecież życie na tym padole i tak musiało się skończyć w mniej lub bardziej odległym czasie. Czemu więc przejmować się czymkolwiek, czy nie lepiej brać los na swe ramiona, starając się zapomnieć o niedogodnościach ciała i targających psychiką emocjach?
Ktoś mógłby spytać, czy owa odległość dzieląca go od „rzeczywistości” – nie zawsze daleka, ale na pewno wyczuwalna – nie świadczyła o tym, że swoją działalność traktował niepoważnie. Bynajmniej – było wręcz przeciwnie, to właśnie owo bycie zawsze trochę z boku pozwalało mu przetrwać wszystkie słabości ruchu. Bo i owszem, miał on swoje słabe strony, porażki, bywał ofiarą niskich emocji i pobudek. Ale on starał się nie eksponować (nawet na swój użytek) tych wszystkich błędów. To właśnie było gwarantem jego wierności – przekonanie, że mimo wszystkich ludzkich niedoskonałości, istnieje słuszność w tym, co robi.
Mogły być to dla niego dni pośpiechu, w czasie których chciałby zrobić jak najwięcej (także w życiu osobistym), nim niebo zakryją chmury wojny. Mogły, ale w zasadzie nie były takimi – dawał z siebie ile mógł, jednak bez emocji, raczej w beznamiętnym oczekiwaniu na to, co prędzej czy później miało nadejść. A kiedy chwila nadeszła, wraz z innymi wyszedł niebezpieczeństwu naprzeciw – najpierw otwarcie, z podniesioną głową, w czasie pamiętnych dni wrześniowych, później zaś – w ukryciu, skryty w podziemnym labiryncie „Grupy Szańca”. Szybko zauważył, że wszystko, co istniało dotąd, runęło bezpowrotnie w gruzy, a przyszłość miała być zupełnie nowa, odmienna – i niekoniecznie świetlana.

46 i później
Rozmaicie potoczyły się ich losy. „Ich” – czy można w ogóle użyć takiego określenia? On sam (mimo całej swej odrębności!) był zdania, że tak - że łączyło ich wystarczająco wiele. Rozbici na kilka organizacji jeszcze przed wojną, wybrali różne drogi w czasie okupacji. Byli tacy, którzy bardzo wcześnie przedostali się na Zachód, a wśród nich nawet i ci, którzy poprzestali na słowach, na tym, co można przelać na papier – właśnie wtedy, gdy kraj tak bardzo potrzebował czynów. On jednak nie myślał o nich, nie oceniał, nie potępiał. Jakie miało to teraz znaczenie? Czas przyszły miał pokazać, czyja droga była właściwa.
Spędził ładny kawałek czasu w partyzantce. Konspirował, przemycał, ukrywał, wreszcie: walczył. Poznał czym jest śmierć i fizyczny ból, widział to na własne oczy. Było to okropne, straszne i jednocześnie budujące, a nawet – w szczególny sposób – podniecające. Jak daleka była ta prawdziwa, wszechobecna groza od wszystkiego, czego mógł doświadczyć przed wojną, jak dalekie były prawdziwe, rozpędzone kule i zgon w ułamku sekundy od wszelkich awantur, bijatyk i starć, których świadkiem był niedawno! Bliskość śmierci skłania ku refleksji – jest coś przejmującego w świadomości, że życie może być tak kruche. Oczywiście starał się nad tym panować, odrzucał w myśli wszelkie obawy – na tyle, na ile potrafił. Zdobywał się dzięki temu nawet na akty głębokiej odwagi, później zaś wstydził się przyznać (przed innymi i przed sobą), że motywacją było nie tyle głębokie przekonanie o słuszności „sprawy”, ile raczej chłodna obojętność na sprawy materialne, wyrobiona przez trening ducha. Ale oczywiście w „sprawę” również wierzył, choć bez romantycznych ukłuć w sercu. Miało to swoje dobre strony – nie mógł, nie potrafił poczuć jakiegokolwiek rozczarowania. Nie myślał zbytnio o przyszłości, parę kroków nad spaloną ziemią szedł naprzód – z dnia na dzień. I tak było do samego końca, również wówczas, gdy wojna się skończyła i widać było, że runęły plany większości tych, którzy tak wiele myśleli o przyszłości – tej, która już tu była i wyglądała zupełnie inaczej, niż w imperialnych wizjach młodych bojowców.
Czuł się obco w tym nowym świecie, we własnym kraju. Był teraz banitą, infamisem, co być może napawało dumą z zachowania honoru, ale jednocześnie zamykało perspektywy na normalne życie pod własnym nazwiskiem, z własnymi słowami na ustach. Zresztą – czy teraz jakiekolwiek życie tutaj mogło być „normalne”? A jednak nie było wyjścia, chyba że to na Zachód, ale tego nie chciał.
Wczoraj oni strzelali do niego – owi straszni „oni”, z jednego chowu, bezlitośni i cyniczni nie tylko z racji cech osobistych, ale i z powodu otwarcie wyznawanej ideologii, w której moralność była „rewolucyjna”, a zatem rewolucja stanowiła jedyne kryterium dobra i zła, tego, co robić należy i tego, co zabronione. To było wczoraj. Przed mgnieniem oka. Dzisiaj widział to od innej strony, bynajmniej nie lepszej. Poznał już ich wojnę, teraz poznawał ich „pokój”, jak najdalszy od biblijnego „pokoju ludziom dobrej woli”. No cóż, ci ostatni mieli teraz najgorzej, to nie ulegało wątpliwości. Wypływało zaś na wierzch wszystko to, co najgorsze, najpodlejsze – ostatnie szumowiny, margines społeczny, wykorzenieni kawiarniani ćwierćintelektualiści i autentyczni psychopaci, a jakby tego było mało, to za nimi ciągnęły całe stada drobnych, paskudnych płotek, nie zawsze dopuszczających się krwawych zbrodni, ale zawsze stojących po stronie kłamstwa, obmowy, oszczerstwa i donosu.
Ale bywały też promyki światła. Z zadumą wspominał sytuacje, w których dziwne, nieokreślone przeczucie kazało mu nagle zmieniać miejsce pobytu, opuszczać kryjówkę i wyruszać w poszukiwaniu następnej – po czym następnego dnia okazywało się, że miejsce było już spalone, a on nieomal rozminął się z poszukującym go patrolem UB. Przypadek czy Opatrzność?
Oczywiście nie miał żadnych złudzeń, że „ludowa władza” naprawdę jest bliska ludowi i że lud w niej aktywnie współuczestniczy, z drugiej jednak strony wiedział, że byli i tacy, którzy powodowani czy to naiwnością, czy chęcią „ułożenia sobie życia” przystawali do nowych mocodawców – przynajmniej na początku. Niemniej, nawet jeśli świat nie zawsze był idealnie czarno-biały, to tak należało o nim myśleć, przynajmniej dopóki było się w lesie. A kiedy było się już w mieście?
Wówczas można było spotkać na przykład Frankowskiego. Znali się jeszcze z okresu przedwojennego, choć tamten nie działał w „Obozie” (tym właściwym), ale w „Ruchu” - w ruchu, którego kierunki wytyczał wzniesioną dłonią jasnowłosy wódz. Jak się okazało, Frankowski trwał przy nim nie tylko w czasie wojny, snując romantyczne wizje „Imperium, które jeśli powstanie, to z naszej krwi”, lecz i później. Z pewnością przemyślał swój wybór, ale mimo tego był zmieszany na widok znajomego z „Abecadła”.


NSZ
...

Ujawniłeś się? Nie? Ale tak się nie da żyć, musisz coś ze sobą zrobić… Tylko jak? Widzisz, ty zawsze miałeś talent literacki, dziennikarski. Przydałbyś się… Polsce. Nie „nam”, nie o żadnych „nas” tu chodzi, ale po prostu o Polskę. Bolesław wszystko zrozumiał jako jeden z pierwszych i teraz ma nowe plany. I to są wielkie rzeczy, bardzo trudne do wykonania, przyznaję, to prawda – ale jedyne, które pozostały. Robi się ciemno, zapada mrok na długie lata, więc na ile to możliwe, trzeba być świecą, pochodnią w tym lochu…

Ja wiem, ja wiem, czytałem wasze pismo, wpadło mi w ręce, kiedy już tu przyjechałem. Ale ty przecież wiesz, co się dzieje, co ONI robią, jak postępują z naszymi… „Naszymi”, bo jednak jesteśmy razem… byliśmy! W jakimś sensie tak, mimo wszystkich podziałów. A teraz wy piszecie takie różne rzeczy i to tym językiem…

To prawda, ale tu trzeba czytać między wierszami, oddzielić… daninę słów od tej prawdziwej treści…

On wam tak mówi?

Owszem, on – i co z tego? Uważasz, że jest nieuczciwy…? Tego nie powiedziałem, po prostu chciałem wiedzieć, czy dalej jest wodzem, Kierownikiem, Komendantem…

Daj spokój, na co tu się wyzłośliwiać? Jaki z tego pożytek? Przecież nie możemy wszyscy pójść do lasu, za dużo nas, by się pomieścić – a za mało, by przepędzić tamtych.

W porządku, róbcie jak chcecie. W porządku. Wszyscy są potrzebni. Ja też próbuję się w tym wszystkim ustawić, ale inaczej. Jeśli już mam być poza lasem, to chcę być jak najdalej od tego całego „zaangażowania”, zająć się choćby najbardziej przyziemną pracą, przeczekać ten czas… a jeśli walczyć, to po swojemu, jakkolwiek miałoby to wyglądać.

Daleko na tym nie zajedziesz, a gdybyś się ujawnił… Oczywiście, że nie tak zwyczajnie, chodzi mi o to wszystko, co mógłby zrobić Bolesław, a trochę może. Z drugiej strony nic ci nie obiecam, ale czy gdziekolwiek teraz nie ryzykujesz?

Już mówiłem, jesteście w porządku, tylko że ja…

Nie potępiasz nas? Mnie? Nie uważasz, że schrzaniliśmy, przegraliśmy to wszystko, co było kiedyś, w co wierzyliśmy…i przecież nadal wierzymy…?

Czy tak powiedziałem? Czy Ciebie gryzie sumienie?

Nie, nie, ale zawsze ceniłem twoje zdanie. Pamiętasz przecież. Wybierałem sam, ale chciałem wiedzieć, co Ty myślisz. Więc powiedz mi teraz…

Nie potępiam was. Nie odrzucam. Po prostu idę innym torem. Idź, idź do redakcji, napisz artykuł, zapłać IM tyle, ile trzeba, ale ani słowa więcej – i bądź kornikiem, rozsadzaj TO od środka. Spróbuj. Skoro zacząłeś, to próbuj dalej. Tylko tyle.

Później już się nie widzieli, a jego oczywiście aresztowano. To był czas, w którym ściany miały oczy i uszy, a nawet samo powietrze przesiąkało atmosferą denuncjacji, szpiegowania, ustawicznego podsłuchu. Momentami odczuwał wręcz fizycznie tę lepkość całego otoczenia, owo narastające osaczenie i śliskie czułki, wysuwające się z każdej strony, zza każdego rogu.
O przesłuchaniach pamiętał później przez całe życie, choć oczywiście starał się nie wracać do nich myślami. Trudno jednak wyprzeć z głowy te obrazy, odczucia, pamięć o fizycznym bólu. Tortury to bliskie spotkanie z własną cielesnością, jej ograniczeniami i ułomnością. O to przecież chodzi oprawcom – by znaleźć w ciele furtkę, która doprowadzi do umysłu. Nawet jeśli miałoby się te drzwi wyważyć z całą brutalnością. Zresztą, byli tacy, którzy przeżywali gorsze rzeczy niż on, miał więc za co dziękować Bogu (bo przecież nie swoim „łaskawym” katom). Zastanawiał się kiedyś, na ile da się ból pokonać. On w każdym razie starał się. W ostateczności wyobrażał sobie, że istnieją dwie odrębne natury – jego ciało dręczone na „koniu Andersa”, albo porzucone w karcerze – i „on sam” („prawdziwy on”), stojący jakby z boku, niewątpliwie związany z tym zbolałym splotem mięśni i kości, ale jednak potrafiący się doń zdystansować. Momentami to nawet działało, ale w zasadzie było fikcją. Czy na pewno nie załamałby się, gdyby przyciśnięto go jeszcze trochę bardziej? Ufał i wierzył, iż nie – ale gdzieś w sercu czaiła się niepewność. Słyszał o takich, którzy wytrzymali naprawdę wiele, dużo więcej i byli jeszcze bardziej pewni siebie, a jednak w którymś momencie z płaczem i na kolanach… Nieważne. Lepiej pamiętać o większości, o tych, którzy wytrwali. On wytrwał, przeszedł przez to, co było mu dane, przełknął przydzieloną mu przez los porcję i w końcu znów wrócił do ukochanej „codzienności” w „ludowej ojczyźnie”. Na to zezwolili mu w swej dobroci nowi panowie.
Co uderzyło go, gdy wreszcie opuścił mury więzienia, to świadomość, że został okradziony z czasu. Jakiś czas temu rozpoczął już trzecią dekadę życia i wciąż nie było to życie ustatkowane, ułożone. A tymczasem młodość minęła – zabrana bezceremonialnie przez dwóch okupantów. Dekada wycięta z życia – dekada, która mogła być czasem nauki, przyjaźni, pracy, miłości i rodziny, a stała się okresem wiecznego niepokoju, dławiącej chwilowości, niepewności nawet co do najbliższych godzin. Gdzie była teraz ta dawna młodzieńcza beztroska? Skończyła się, ledwie tylko zaczęła. Na jej miejscu pojawiło się poczucie wypalenia i zmarszczki na twarzy, wspomnienia zniesionego bólu i zdarte nerwy. Teraz zaczynać życie? Na nowo? Licząc na to, że może jakoś się uda? Robiąc to, ponieważ… Nie był pewien, czy potrafi zakończyć tak rozpoczęte zdanie.
W końcu jednak przemógł się. Z opóźnieniem przyszło mu być mężem i ojcem, cywilem, pracownikiem, członkiem nowego społeczeństwa. Było ono pozbawione głowy, czy też głów (które zostały uprzednio strzaskane haniebnymi strzałami w potylice) i wyposażone jedynie w parodię tego narządu – w partyjną wierchuszkę, aparat represji i zgraję nudziarzy „pełniących obowiązki inteligencji”, przeżuwających upiornie mętne i puste hasła propagandowe. Czy to była w ogóle Polska? Jego kraj? Naród? A jednak musiał tak myśleć, aby nie oszaleć i nie zakisić się w stałej negacji. Musiał chwytać choćby małe przebłyski czegoś dobrego, wartościowego, co mogło się tu dziać. Oczywiście nowym, czerwonym możnowładcom nie dziękował – odbudowa nie była żadną łaską z ich strony, a szanować należało wysiłek milionów konkretnych ludzi.
Mimo wszystko było jeszcze trochę przyzwoitych ludzi, jak choćby jego dawni towarzysze walk (przedwojennych, wojennych i tych jeszcze późniejszych). Od czasu do czasu spotykali się razem, ale wszystko na co mogli sobie pozwolić, to wspomnienia, jakże często wypowiadane półgłosem, w obawie, by ktoś niepowołany nie usłyszał zbyt wiele.
Później oczywiście trochę się to zmieniło. Rządzący łaskawcy nieco odpuścili, choć bat wciąż bywał w użyciu – gdy tylko poddani zbyt mocno szarpali łańcuchem. Dla wielu ludzi tamte najgorsze czasy były już przeszłością, rodziły się nowe pokolenia, w ogóle ich nie pamietającego. On również poddał się temu do pewnego stopnia – ile można żyć przeszłością? Ale to nie znaczy, że zapomniał, że odpuścił. To, co weszło w niego, kiedy pierwszy raz ujrzał młodzieńców w piaskowych koszulach, maszerujących szerokimi ulicami stolicy, tkwiło wciąż w jego sercu i głowie. W rozumie i uczuciu. Czekał.

89 i później
Doczekał, ale nie do końca tego, czego pragnął. Runęły mury, to prawda, ale wówczas z każdej strony wlała się nieczystość. On był już stary, dawno minęły czasy, gdy tworzył „ruch młodych”. Nie wszystko rozumiał, często zauważał coś z opóźnieniem i wówczas jego oburzenie rosło w przyspieszonym tempie. Dookoła tryumfować zaczęła wulgarność, dla niego niepojęta, przywleczona z Zachodu i rozrzucona niczym gnój na polu. Czasami zastanawiał się, czy to on jest stary i zrzędliwy, czy rzeczywiście coś się zmieniło. Na przykład młodzież… Obserwował ją, stojąc na przystanku, w kolejce, siedząc na ławce w parku. Czy miała w sobie tyle siły, ile miało jego pokolenie? Bardzo wątpił! Nie miał odwagi ich całościowo potępiać, zbyt mało wiedział o tych chłopcach i dziewczętach, podzielonych na szczepy i plemiona według tego, jakie kto ubrania nosi i „czego słucha”. Przypuszczał raczej, że zostali potwornie oszukani, że nie pokazano im możliwości wykazania się czymś lepszym, owym „więcej”, które zawsze powinno wystawać ponad kłębowisko namiętności i pożądań.
Bo czy i on w tym wieku nie miewał złych nawyków, czy nie odczuwał najniższych instynktów? Oczywiście. Ale istniało wtedy owo „coś więcej”, wzniosły cel – mityczny, być może, ale dla jego towarzyszy prawdziwszy nawet, niż szarość codzienności. U współczesnej młodzieży już tego nie dostrzegał, chyba że w śladowych ilościach.
Poza odczuciem dystansu do kolorowego ścieku pustych słów i obrazków, odczuwał niechęć do tych, którzy mianowali się samozwańczo przedstawicielami społeczeństwa (o „narodzie” mówili rzadziej) i przypisywali sobie zasługi pokojowego obalenia czerwonego porządku. Nie był naiwny, od dawna już im nie ufał, jeżeli w ogóle kiedykolwiek miał jakieś złudzenia. Pół wieku oni nie byli tam, gdzie był on, mało tego: jakże wielu z nich właśnie wtedy wypluwało z siebie najgorsze kalumnie, przesiadując w redakcjach, kawiarniach, stojąc na trybunach. Dziś zaś z ich ust spływały nowe obietnice i nowe potępienia, tym razem w imię wszystkiego tego, co związane z pokojem, dialogiem, rozsądkiem, porozumieniem ponad podziałami.
Niemniej niektóre rzeczy były teraz możliwe. Na ile mógł, na tyle angażował się we wszystkie działania, które mogły upamiętnić ofiarę jego pokolenia, jego środowiska i ruchu, z którego się wywodził. Zauważał, że nie ma już tyle sił, co kiedyś, że ciało ulega zmęczeniu, odmawia posłuszeństwa. Nie przestawał jednak pisać, przemawiać, wydawać, jeździć po kraju i doglądać stawiania pomników, cmentarzy, tablic pamiątkowych. Obserwował także tych, którzy mienili się kontynuacją ruchu, w którym on zdobywał wychowanie polityczne przed pamiętnym czarnym wrześniem 39 roku. Jakże małe, skłócone, pod niektórymi względami wręcz żałosne było to środowisko. A jak wiele w nim pychy, domorosłych wodzów, ludowych trybunów jednego sezonu i zwykłych szaleńców – albo takich, którzy szaleńców jedynie udawali, w rzeczywistości cynicznie komuś się wysługując, aby ośmieszyć najwznioślejsze ideały. Tak wiele więzi zostało zerwanych, tak wielu błądziło teraz w półmroku, próbując złożyć w jedną całość rozbite pojęcia, żonglując słowami. Owszem, poza wszystkim było wśród nich wielu działaczy autentycznych, szczerze przekonanych o swojej misji, ale ta pewność siebie nie zawsze wystarczała. On sam zastanawiał się czasem, czy jest dla nich jak mentor – czy bardziej jak maskotka, albo poczciwy dziadziuś, którego się szanuje, ale nie traktuje poważnie. To wciąż był jego ruch, ale jakże skarlały i rozbity – zaledwie cień potęgi przedwojennej. Tęsknił za dawnym rozmachem, który w młodości porwał go tak silnie. Brakowało go teraz, znacznie trudniej było wierzyć i walczyć, gdy wszystko rozgrywało się w tylekroć mniejszej skali – mniejszej pod każdym względem, bo i materiał ludzki był słabszy.
Pojawiali się znów młodzi. To było budujące, a nawet fascynujące, bo nie było ich wielu – a zatem powstawało pytanie, dlaczego właśnie te konkretne jednostki weszły na tę samą ścieżkę, co nimi kierowało? Ile w tym przypadku, fascynacji, a ile przemyślanego działania? Ale tak czy inaczej – należał się im podziw.
Niekiedy miał okazję widzieć, słyszeć ich, gdy o tym nie wiedzieli. Oczywiście, zachowywali się inaczej, niż on w tym samym wieku. I mieli w sobie wiele z tych nowoczesnych słabości, słyszał to w ich języku. Ale wybaczał, bo byli dziećmi tego czasu, mimo wszystkich wad wyróżniali się pozytywnie na tle ogółu. Czy w nich jest przyszłość, czy teraz on i jego towarzysze (ci nieliczni, którzy wciąż żyli) mają właśnie im przekazać ideę? Wierzył, że tak. Tym bardziej więc robił dla nich, co tylko mógł. Opowiadał. Wspominał. Pouczał. Zachęcał, by przekazywali to dalej. Mocował się z ciałem i ścigał z czasem, bo wiedział, że tego ostatniego jest zawsze zbyt mało.


Adam T. Witczak


31