Naphta
 ATW

Kiedy dziś o nim myślę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie był postacią rzeczywistą, czy przynajmniej bytem materialnym, a jedynie mglistą projekcją, w szczególnych okolicznościach powstałą do życia z kart powieści. Owszem, pamiętam jego twarz, posturę, gesty i głos, a zatem przejawy cielesności – niemniej zdaje mi się, iż było w nich coś fantomatycznego, nierealnego, jakby służyły mu li tylko za rekwizyty, narzędzia pomocne przy wypełnieniu swoistej misji. Co było jej treścią? Pragnienie nawrócenia nieprzekonanych, wypływające z głębokiego przeświadczenia o własnej słuszności – czy tylko prowokacja i przekora, budzące dezorientację i niepokój słuchaczy? Niełatwo byłoby mi udzielić odpowiedzi…!

Leon Naphta, największy z nas – mógłbym rzec. Osobiście zawsze go sobie ceniłem, wyraźnie poddając się jego przewrotnemu urokowi, nawet jeśli sam nigdy nie byłem w stanie zdobyć się na zdania idące tak daleko, jak te przezeń wypowiadanie. Wiem jednak, że większa część naszego towarzystwa nie podzielała mej sympatii dla Naphty, dopatrując się w niej perwersyjnej fascynacji tym, co drażniące, niezrozumiałe, może wręcz niebezpieczne. Naphta był na pierwszy rzut oka figurą niepozorną, a jednak już jego pierwsze pojawienie się przyniosło ze sobą powiew niepewności, który towarzyszył wszystkim kolejnym. Był jak cień - i to podwójnie: zabierał bowiem tak światło, jak i ciepło. Chłód, który zdawał się otaczać, mógł zresztą być także pochodną oziębłego przyjęcia, jakie go spotykało – to jednak wynikało z tego, co mówił. A mówił z niesłychaną pewnością siebie, za nic mając panującą w towarzystwie konwencję, nakazującą unikać „brutalnych” słów, takich jak „zawsze”, „nigdy”, „na pewno”, „każdy”, „żaden”, „wszędzie” etc., o ile nie były łagodzone rozmaitymi „prawie”, „chyba”, „prawdopodobnie” i „w przybliżeniu”.
Naphta we wszystkim był na opak, na przekór panującym nastrojom. Zapewne miał na to wpływ jego temperament, ale zasadniczą przyczynę stanowiły głęboko utwierdzone poglądy, a więc nie tylko – jak chcieliby niektórzy – ślepy pęd ku szokowaniu zebranych. Oczywiście poglądy, które tak ostentacyjnie wyrażał, spotykały się z niezrozumieniem i budziły albo przestrach, albo podejrzenie, że to wszystko nie jest na poważnie. Czy Naphta przemawiał serio? O, z pewnością! Wielu jednak sądziło, że przynajmniej w niektórych szczegółowych kwestiach, a zwłaszcza w doborze przykładów, umyślnie sięga po przesadę, po wyolbrzymienie, słowem – po skrajności, których nie sposób brać dosłownie. Ja jednak wahałbym się przed takim postawieniem sprawy. Tego typu „racjonalizacja” była tylko niezdarną próbą oswojenia „obcości” Naphty, tak widocznej na tle naszego środowiska. Naphta zaś rozumował kategoriami odmiennymi od powszechnie wówczas przyjętych i choć wiedział, co będzie odebrane jako przejaskrawienie, to jednak sam tego tak nie postrzegał.
Reprezentował wszystko to, co my odbieraliśmy jako „ciemne”, „mroczne” i „wsteczne”. Nie chodziło tu zresztą o konserwatyzm, a przynajmniej nie o ten „zaściankowy”, czy „małomiasteczkowy”, choć oczywiście (jakżeby inaczej!) Naphta bronił go z upodobaniem przed wszystkim tym, co postrzegał jako „nowoczesne”, „postępowe” i „wielkomiejskie”. Zresztą paradoksalnie to właśnie w tym tradycjonalizmie widział zarzewie rychłej rewolucji.
Ale przekonania Naphty w żadnym razie nie sprowadzały się do tęsknoty za przeszłością, czy płytkiego umacniania wizji rustykalnej utopii, osadzonej w „starych, dobrych czasach”. W gruncie rzeczy równie silnie jak rzecznikiem przeszłości, był zwiastunem przyszłości, rewolucjonistą przepowiadającym współczesnemu światu „śmierć, i noc, i krew”. Naphta sławił średniowiecze przeciwko wiekom Odrodzenia i Rozumu, surowość i szorstkość obyczajów przeciwko wymuskanej subtelności, nieufność i przeczucie katastrofy przeciw wierze w postęp i lepsze czasy. Potrafił przy tym iść w swoich przeświadczeniach dalej, niźli ktokolwiek inny nam znany. Niejednokrotnie bronił tortur i błogosławił analfabetyzm, pogardliwie wyrażał się o kobietach (szczególnie zaś wówczas, gdy słuchały go te o największej inteligencji), wychwalał nie tylko społeczeństwo stanowe, ale i kastowe, nie ograniczał się do występowania (zresztą bardzo ostrego) przeciw kultowi ciała i urody, bo kpił nawet z przejmowania się zdrowiem i pokładania wiary w medycynie. Dla towarzystwa, w którym się wówczas obracaliśmy, uosabiał najdalej posunięte barbarzyństwo i chorobliwe negowanie rzeczy oczywistych, powszechnie przyjętych. Ci, którzy skłonni byliby poprzeć go w niektórych, bardzo ogólnie postawionych kwestiach, mieli doń żal, że nie poprzestaje na tym etapie, a zamiast tego idzie dalej, ku ostatecznym konsekwencjom. Według nich miałoby to być kompromitacją i deformacją zasadniczo słusznych postulatów. Paradne! Tak jakby Naphta tworzył z nimi jakiś „wspólny front”, jakby razem odpowiadali za „sprawę”…!
O Naphcie mówiono, że jest jezuitą i z tego co wiem, rzeczywiście tak było. Był zatem katolikiem rzymskim, wiernym poddanym papieża – wiara jego jednak miała swój specyficzny rys. Przede wszystkim był Żydem, ale Żydem-renegatem, nawróconym na katolicyzm, oderwanym od swej społeczności. Do tego jego religijność zdradzała jakiś rys gnostycki, wyrażający się nie tylko w negowaniu wartości ciała, ale także w przekonaniu o konieczności współistnienia sił zła i dobra, zwartych w odwiecznym starciu. Destrukcja była tu zaczynem konstrukcji, kreacji – obecność ruin zaś koniecznym punktem wyjścia do budowy czegoś nowego. Istotnie był więc rewolucjonistą – i mimo swojego trwania w katolicyzmie, mimo upartego głoszenia zdawałoby się nader konserwatywnych poglądów, istniało pokrewieństwo między nim, a anarchistami, burzycielami porządku. Zdawał sobie zresztą z tego sprawę, jak również z tego, że jest to powód, dla którego trudno przypisać go do jednej szkoły, zamknąć w szufladzie z prostym, jednoznacznym napisem. Czy wykraczał w swoich poglądach poza kościelną doktrynę? To możliwe, choć nie mnie to oceniać. Znamienne przy tym, że mimo swej radykalnej obrony surowego, wymierzonego przeciwko światu katolicyzmu średniowiecznego, czy też chrystianizmu pustynnych ascetów, nie widziałem go nigdy pogrążonego w modlitwie, słowem – praktykującego. Czyżby więc religię sprowadzał jedynie do ideologii, może traktował ją instrumentalnie? Mimo całej swojej wyjątkowości, tu akurat nie byłby pierwszym, który z całą mocą głosi określone zasady porządku społecznego, z religii wypływające, samemu przy tym będąc daleko od jej bezpośredniego przeżywania.
„Chcemy wysławiać gruźlicę, jedyną higienę świata, gnozę, antypostęp, niszczycielski gest jezuitów, piękne idee, które zabijają, oraz głosić pogardę dla Settembriniego.” – takim bon motem podsumował go po jednej z ówczesnych dyskusji Maksymilian, jeden z przyjaciół. Sam Naphta potraktował tę zgrabną parafrazę futurystycznego manifestu jako komplement. Zagadkowo uśmiechał się także, gdy inni z naszego towarzystwa określali jego chrystianizm (i w ogóle poglądy) jako „upiorne”, przepojone kultem śmierci i samozniszczenia.


Naphta
...

Z pozoru łatwo było odrzucić poglądy Naphty, tak dalekie od wszystkiego, czym żeśmy wówczas żyli – a życie nasze było beztroskie. Nie brak było nam rodzinnych funduszy do przejadania, zaś pojawiających się tu i ówdzie oznak rozpadu nikt nie traktował poważnie. W tym kręgu złotej młodzieży Naphta był jak cierń, czarna owca, zły omen. Nie lubiano go, to rzecz pewna, a jednak tolerowano - czy była w tym jakaś podświadoma i perwersyjna przyjemność słuchania o katastrofie?
A katastrofa oczywiście nadeszła. Nasz świat zaczął się kruszyć w zaskakująco szybkim tempie, aż w końcu runął w gruzy, wśród których błądziliśmy zdezorientowani i przerażeni. Proces końca świata przebiegał na wszystkich płaszczyznach – począwszy od rozpadu fundamentalnych dlań (a jakże płytkich przy tym!) idei, skończywszy zaś na zniszczeniu materialnych obiektów, będących jego symbolami. Czas wielkiej rewolucji był oczywiście czasem tysiąca kłamstw, ciskanych masom przez politycznych przywódców buntu. Ale być może rzeczywiście był to upragniony przez Naphtę „czas oczyszczenia”, a przynajmniej kary dla tych, którzy nieomal do samego końca śmiali się beztrosko.
Naphta w tych burzliwych dniach zniknął – nikt nie wiedział, gdzie się podziewa, czy w ogóle żyje? Być może zbiegł w obawie przed prześladowaniami? A może przywdział mundur rebelianta i próbował realizować upragnione połączenie przyszłościowej rewolucji z religijną egzaltacją średniowiecza?
Pojawiły się plotki, że zginął w czasie rozruchów, nie było zresztą jasne przez którą z walczących stron miałby zostać zabity. Plotkom tym przeczył fakt, że od pewnego momentu zaczęto go widywać – co rusz ktoś przynosił wieść o Naphcie, obecnym rzekomo w tym lub innym miejscu. Co ciekawe, najczęściej były to informacje z drugiej ręki. Nikt przy tym nie rozmawiał z nim, nikt nie wziął go za rękę, choć napotykano jego spojrzenie. Znamienne, że owe „objawienia się” Naphty zdarzały się prawie zawsze tam, gdzie działo się coś przełomowego, choćby w małej skali, gdzie gorzała rewolucja, tryumfował ruch, niebezpieczeństwo, chaos i hałas. A zatem to właśnie go przyciągało, na to chciał patrzeć. Czy spoglądał z filozoficznym spokojem, kiwając głową i mrucząc pod nosem „a nie mówiłem?” – czy też upajał się obrazami niczy Neron obserwujący pożar Rzymu? Być może łączył w sobie obie postawy…
Jako że mówiono o jego śmierci, to nic dziwnego, że wkrótce zaczęto brać go za ducha. Naphta miał więc niejako „straszyć” w miejscach ogarniętych chaosem i niepokojem. Znamienne, że nasze towarzystwo, zdawałoby się bardzo racjonalne i wrogie przesądom, nader szybko uznało powrót Naphty z zaświatów za rzecz nie tylko możliwą, a wręcz prawdopodobną. W ten oto sposób hylicy nie wyglądający dotąd poza materię wpadli pod wpływem okoliczności w lęk przed zjawami zmarłych.
I ja sam w tych burzliwych czasach jeden raz ujrzałem Naphtę. Języki ognia trawiły wówczas serce miasto, wieżyce Babilonu osuwały się w gruzy, skłócone stronnictwa ścigały się wzajemnie w plątaninie ulic – i gdzieś w tym wszystkim byłem ja, żyjąc nadzieją na to, że w apogeum zdziczenia uda mi się zachować resztki przyzwoitości. To, co dotąd objawiało się jedynie ulicznymi zamieszkami, bezradnością urzędów i zubożeniem społeczeństwa, w tych dniach wybuchło jako autentyczna wojna – coś, czego nasze pokolenie nie znało. Owszem, już wcześniejsze zdarzenia napawały moich przyjaciół grozą, niektórzy padli nawet ich ofiarą, jednak dopiero teraz to wrzenie przeistoczyło się w prawdziwą bitwę – ze stosami trupów i płomieniami, obracającymi w ruinę budynki. Jest coś fascynującego i zarazem dogłębnie przerażającego w tym, jak wiele w takich chwilach zależy od łutu szczęścia, od losu. Wszystko rozbija się o tych kilka cali, dzielących nas od toru lotu kuli, o kilka sekund przed zawaleniem się budowli, wszystko rozgrywa się w krótkiej chwili, w czasie której wybieramy – iść w lewo (gdzie czyha na nas śmierć, o czym nie wiemy), czy w prawo. Tysiące alternatywnych rzeczywistości, w każdej inna lista poległych.
Próbując wyrwać się z tego piekła, odniosłem liczne rany. Owszem, bolały, ale w takich chwilach nie zwraca się wiele uwagi na ból. Niewiele to jednak daje, gdy wiemy, że upływ krwi już wkrótce pozbawi nas sił, o ile wcześniej nie zrobi tego kolejna wystrzelona kula, kolejne błyszczące ostrze w rękach oprawcy. Moim celem było wydostać się z miasta, przedrzeć na rogatki lub jeszcze dalej, tu bowiem – gdzie wszystkie ścierające się ze sobą bandy były mi obce i wrogie – nie miałem czego szukać.
Pamiętam, że biegłem przez ulice pełne pyłu i dymu, utykałem, a niektóre odcinki przemierzałem zgięty w pół lub na czworakach, a nawet czołgając się, tak by nie zostać po raz kolejny zauważony i trafiony. Brakowało mi sił i w pewnej chwili pogodziłem się z przeznaczeniem, z tym że właśnie nadchodzi koniec. Zdawało mi się, że wypłynęła ze mnie już cała krew, a jednak dalej nią broczyłem. Oczy zachodziły mgłą, w uszach dudniło… i wówczas to ujrzałem Leona Naphtę, zmierzającego ku mnie poprzez wstrząsane wybuchami gruzy. Szedł czy unosił się kilka cali nad ziemią? Może po prostu osłabiony mózg płatał mi figle. Miałem wrażenie, że nie imają się go kule, że dostrzegają go walczący, choć ja go widziałem. Czy była to tylko kwestia szczęścia?

I był już przy mnie, poczułem jego dłoń ściskającą moją, poczułem jak podnosi mnie z kolan, wspiera o siebie i prowadzi naprzód. Zaiste, był to spacer w deszczu bomb. Trwał prawdopodobnie dobrych kilka godzin, choć ja – ociekający krwią, ledwie przytomny i potwornie zmęczony – traciłem rachubę czasu. Naphta nie mówił nic, jakby wszystko, co miał do powiedzenia, ogłosił już wcześniej, w czasie niekończących się dysput i sporów. Sam nie wstąpił do obozu dla uchodźców, pamiętam jedynie że zostawił mnie nieopodal, tak iż do celu dowlokłem się samodzielnie – on zaś odwrócił się i skierował na powrót ku płonącemu miastu. Naphta, Anioł Śmierci, prorok rozpadu, tego dnia stał się dla mnie Aniołem Życia. Naphta z zaświatów, duch błądzący wśród katastrof… lub może Naphta żywy, a duchem jedynie obwołany przez dawnych adwersarzy? Któż to wiedzieć może? Tamtego dnia widziałem go po raz ostatni. Słyszałem jednak o takich, którzy jeszcze dużo później widzieli sylwetkę Naphty, majaczącą w miejscach zamętu. Legenda zeszła do ludu i niejeden opowiadał, że to Fatum, uosobiony znak czasów, daleki i od rewolucjonistów, i od obrońców istniejącego do niedawna porządku, ktoś kroczący własną drogą.
Gdy nadeszły nowe czasy, gdy na gruzach wreszcie zapanował spokój, a ofiary zaczęto grzebać, wówczas pamięć o Naphcie zaczęła zanikać, bo też i nikt już go nie widywał. Czy kiedy to, co teraz zbudujemy, także zgnije, osłabnie i nie będzie budzić już szacunku, gdy zacznie upadać pod ciosami z wielu stron – czy wówczas on powróci?


Adam T. Witczak


31