RECENZJE MUZYCZNE
ATW - chyba że napisano inaczej

ALPHA SIGNAL - "Intergalactical Audio Source"
Alpha Signal to drugi projekt młodego polskiego twórcy, który wcześniej nagrał kilka poplątanych, barwnych materiałów harsh noise pod pseudonimem Mr Humanoise. Tym razem nasz rodak wybrał się w przestrzeń kosmiczną, a rezultatem jest "Międzygalaktyczne Źródło Dźwięku", wrzucone po prostu na archive.org jako pakiet mp3, bez żadnych wydawnictw, dystrybucji etc.
Materiał ten ma dwa wyraźnie rozgraniczone oblicza - ambientowe i noisowe. Co więcej, w obu przypadkach jest to na zasadzie "jeden track krótki i jeden długi". Wyprawa rozpoczyna się trzyminutowym wstępem w postaci bardzo prostego ambientowego padu, pozbawionego wszelkich ozdobników. Wydaje się to dość ubogie, ale nic to - zaraz bowiem rozpoczyna się ponad szesnastominutowa ścieżka, wypełniona jednostajnym, kosmicznym szumem, na pozór zupełnie zwyczajnym, w rzeczywistości gęstym i wielopoziomowym. Cała przyjemność polega na tym, by założyć słuchawki, zamknąć oczy i powoli płynąć przez kolejne warstwy dźwięku. A jest to dźwięk przestrzenny, rozmyty i kojący, w oddali uzupełniony tajemniczym, ambientowym tłem.
Trzeci utwór to w dalszym ciągu noise, tym razem jednak nieco ostrzejszy, bardziej brzęczący i mniej przystępny. Rzecz trwa zresztą raptem dwie i pół minuty, po czym znów następuje długa kompozycja - ponad osiemnaście minut kosmicznego ambientu, opartego o quasi-organowe, quasi-jakieś-tam przeciągłe, syntezatorowe pady - jak na "Music For Airports" Briana Eno i podobnych płytach. Paradoksalnie może się to w swej monotonii okazać daleko bardziej ciężkostrawne, niż pasaże noisowe. Ale cóż, tak sobie widocznie artysta wymyślił.
Ogólnie - warto posłuchać, przede wszystkim z uwagi na drugą kompozycję... drugą wyprawę? Zapraszam więc pod ten adres:
http://www.archive.org/details/AlphaSignal-intergalacticalAudioSource

AFI - "Sing the Sorrow"
Zawsze zanim zabiorę się do oceniania jakiejś płyty zastanawiam się w jakim stopniu oddaje się nurtowi narzuconymi przez komercyjną wielką czwórkę największych wytwórni muzycznych, czyli EMI, Warner, Sony oraz Universal. Ostatnio gdy pisałem I komentowałem płytę The Art of Drowning zespołu AFI, podkreśliłem, że mimo swej niezależności płyta okazała się małą wyspą na morzu komercji I kiczu. Jednak nie można wiecznie tłumić swego potencjału I czasami niektóre zespoły daja się sprzedać w zamian otrzymując szereg narzędzi, które pozwolą na pokazanie swojej muzyki szerokiemu spectrum odbiorców. Taki flirt z komercyjną wytwórnią w tym przypadku Interscope (właściciel Universal) miało również AFI. Wydali płytę Sing the Sorrow I jest to bardzo ciekawy krążek, bo zespół stara się nie oddać swojej duszy pieniądzom za sprzedaż I nagrodom, a stara się wydobyć 100% swoich możliwości. Jak im to wyszło opiszę poniżej.
Płytę zaczynamy Miseria Cantare. Cała piosenka przypomina mi jakby ceremonie, w której uczestniczy słuchacz. Nawołuje nas chór ludzi, który w iście gotyckich stylu naznaczaja nas I pozwalają słuchać dalej. Bardzo ciekawe są słowa wokalisty, który w wykreowanym mrocznych świecie przyznaje nam się do swego zwątpienia w otaczającą nas rzeczywistość. Wyznaje, że jest niczym w porównaniu do całego świata. Całą ceremonie kończy zdanie “You are now one of us”. Podczas słuchania tej piosenki cały czas przechodziły mnie dreszcze I skoro teraz jesteśmy jednymi z nich możemy płynnie przejść do następnej piosenki czyli The Leaving Song pt. 2, która zaczyna się zachęcającą partią gitarową. Piosenka jest utrzymana w mrocznej stylistyce I dobrze wpisuje się w klimat jaki tworzy pierwsza piosenka. Znów zwrócę uwagę na ambitny tekst. Utwór o wewnętrznym potworze kojarzy mi się w pierwszym momencie z jakimś nałogiem, ale z czasem rozumiem, że wokalista śpiewa o wyniszczających człowieka uczuciach takich nienawiść, ból czy zawiść. Warto podkreślić, że to pierwszy singiel z tej płyty, a samą piosenkę oceniam bardzo dobrze.
Trzeciej piosenki Bleed Black niestety nie mogę pochwalić z paru prostych względów. Jest to pierwszy typowo kasowy numer. Chwytliwy rytm I śpiew daje w efekcie piosenke, która lepiej nadawała by się do repertuaru Green Day. Mimo całkiem ciekawego tekstu całość uznaje za pop punk, czyli gatunek nie warty uwagi. Kolejne jest Silver and Cold ciekawe 4 minuty które wyróżniają się surowością, oraz jednocześnie wyrażają ból, który z wypływa z ust wokalisty. Można powiedzieć, że ten smutny kawałek jest równie chwytliwy jak poprzednia piosenka, jednak Silver and Cold jest moim zdaniem jest ambitniejsze. Warto podkreślić, że do tej piosenki został wyreżyserowany teledysk, w którym do dzisiaj nie zostało wyjaśnionych parę kwestii. Wideo kręcone w Pradze opowiada o człowieku, który chce popełnić samobójstwo skacząc do rzeki natomiast nie dowiadujemy się czy naprawdę to zrobił. Przyznam, że póki co płyta bardzo mi się podoba. Jednak cały czas nie słyszałem żadnej piosenki tak agresywnej, że słuchaczowi podnosi ciśnienie. We wcześniejszej twórczości takich piosenek było wiele, ale I teraz nie muszę długo czekać.Piątka na płycie czyli Dancing Trough Sunday to z kolei sieczka pod względem ambitności tekstu natomiast cała reszta to ogromna energia przekazywana przez cały zespół. Ponad 2 minuty czystej agresji I furii. Takie AFI też lubimy. Możemy również być świadkami popisowej solówki gitarzysty Jade’a Puget’a, pod koniec utworu.
Trzeci, oraz ostatni singiel na tej płycie to Girl’s Not Grey. Szósta piosenka o bardzo wymownym I prawdziwym tytule, można porównać do chwytliwego Bleed Black, ale jednak nie należy tego robić bo to bardzo krzywdzące dla zespołu, który w śpiewie, chórkach I grze stara sie dać z siebie wszystko. Z szybkich piosenek przechodzimy do Death of Season. Piosenka, na której dominuje bas, mrok, ciemności, zimno, cierpienie w głosie I bardzo ciekawy klimat, od którego ma się ciarki na plecach. Tutaj też widać, zainteresowanie zespołu muzyką elektroniczną, w pewnym momencie wokalista śpiewa pod podkład, a reszta zespołu milczy. Ciekawym dodatkiem jest też partia wiolonczeli czy skrzypiec, które próbuje przekrzyczeć wokalista, ale nie może tego zrobić. Bo zdaje się jakby stał zbyt daleko od mikrofonu, albo jak by krzyczał do nas z oddali.
The Great Dissapointment to ósemka na tym albumie. Dużo spokojniesza piosenka I rozprężenie. Jest balladą jednocześnią nią nie będąc. To niezdecydowanie bierze się z ciągłych zmian tempa. Możemy usłyszeć cała plejadę różnych uczuć wyrażanych przez śpiew I genialną grę zespołu. Od cierpienia, bólu po wzruszenie, radość I pewność siebie. Ten ponad 5 minutowy kawałek jest bardzo niejednoznaczny. Z jednej strony przypomina miłosne wyznanie, ale może też wyrażać tęsknotę za pewnym utraconym miejscem, albo wewnętrzne rozdarcie. Ciekawa piosenka, warto oddać się w jej wir.Z atmosfery uniesienia spadamy w sam środek piosenki Papers Airplanes, która niestety nie wyróżnia się niczym szczególnym, prócz ciekawych chórków, które mogą się podobać, jednakże piosenka wybitnie ambitna nie jest aczkolwiek ma swoje plusy jak, efekt przez który wydaje nam się, że wokalista jest za nami, przed nami, obok, nad nami I pod ziemią. Wydaje się, że całego nas otacza.Kolejna piosenka to This Celluloid Dream. Moim marzeniem jest żeby jak najszybciej się skończyła, bo jej komercyjne oblicze bardziej odstrasza niż cieszy.
Doszliśmy już do przed ostatniego kawałka. Jest nim The Leaving Song pt. 1. Co ciekawe już drugą piosenką na albumie jest piosenka The Leaving Song pt. 2. Wydaje się jakby piosenki zostały źle umieszczone, bo część pierwsza, która powinna zaczynać druga odsłone jest w rzeczywistości bardzo daleko za nią. Całkiem ciekawa koncepcja, ale dla mnie niezrozumiała. Album kończy monumentalna piosenka …But Home is Nowhere. Małe dzieło sztuki na tej płycie. Taka kompilacja mrocznej atmosfery z Death of Season połączona z ciekawą fabułą Silver and Cold. Intrygujące połączenie. Imponujący efekt.
Sądziłem, że to koniec … jednak ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu po paru minutach ciszy, z głośników zacząłem słyszeć wiersz. Zdziwiło mnie to ! Nie spodziewałem się, że teraz będe musiał słuchać wiersza, recytowanego przez jakąś małą dziewczynkę. Z resztą opowiada tragiczną I smutną historie. Są to jakieś traumatyczne przemyślenia o śmierci I przemijaniu. Po pewnym czasie dziewczynke zastępuja jakieś męskie głosy, które historie opowiadają dalej. I jak się okazało to dalej nie był koniec przygody z płytą Sing the Sorrow. Smutny wierszyk przeradza się w przygnębiającą ballade This Time is Imperfect. Jest to jakby pożegnanie ze słuchaczem, jednak wokalista nie mówi tego dosłownie. Piosenka jest tak przygnębiająca, że mimo niesamowitego tępa na początku robi się smutno, że album chyli się ku końcowi. Dochodzi do sytuacji, w której to rozstanie przeżywa się wraz z całym zespołem.
Pora podsumować. Słuchanie tej płyty to niesamowite przeżycie. Siła przekazu jest tak silna, że humor słuchacza uzależnia się od nastroju wokalisty I reszty zespołu. Można powiedzieć, że w czasie słuchania Sing the Sorrow każde przeżycie było sprytnie wyreżyserowane, w czasie projektowania tego albumu, który jest moim zdaniem dziełem sztuki. Pojedyczne kawałki są mniej udane, ale całość jest naprawdę dobra I chylę czoła, że zespół w taki sposób odnalazł się w komercyjnej wytwórni jaką niewątpliwie jest Interscope. Cały album jest bardziej gotycki niż punkowy, ale wciąga całkowicie I nie da się go słuchać inaczej jak z przejęciem I zaangażowaniem.

Grzegorz "Loix" Mączyński


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

AFI - "The Art of Drowning"
Gdy szukałem jakiegoś nowego rockowego materiału, by go odpowiednio skomentować I ułożyć recenzję, zdałem sobie sprawę, że znajdę tylko kolejną pop punkową produkcje I kolejny podstarzałą zespół-legendę, aspirujący do muzyki popularnej. Postanowiłem, że zamiast pisać o czymś nowym, napiszę o czymś starszym. Czymś sięgającym do korzeni, gdy pieniądze były dla zespołów, a nie zespoły dla pieniędzy. O czymś, czego polskiej recenzji można szukać jak igły w stogu siana. W Polsce mało znany album, aczkolwiek wielki sukces w USA odniosło, The Art of Drowning, zespołu AFI. Płyta wydana w 2000 roku. Materiał ma 10 lat, ale jest wyjątkowy bo moim zdaniem to ciekawy przykład, jak płyta niszowej sceny kalifornijskiego punk, wydana przez małą wytwórnie odnosi komercyjny sukces.
Na płycie znajduje się 14 piosenek, plus jedna bonusowa. Płyta utrzymana jest w mrocznej stylistyce. Zespół stara się łączyć gotyckie brzmienie z energią jaka płynie z ich punk rockowej przeszłości. Efekt tego połączenia postaram się dla was opisać poniżej, analizując każdą piosenkę po kolei. Album zaczyna się partią gitary, obrobioną różnymi elektornicznie dobranymi efektami, tytuł piosenki to Initiation, czyli inicjacja. Po niej możemy już, płynnie przejść do The Lost Souls. Piosenka o zagubionych duszach, ma w sobie wiele energii. Przyspiesza, po to by zwolnić I znów przyspieszyć I zwolnić. Piosenka z tego powodu może się podobać, ale nie musi, bo jakoś artystycznie, nie można jej nazwać inaczej niż zwykłą piosenką gotycko punkową. Trzecie The Nephilim, wydaje się bardziej jednoliniowe. Dominuje, agresywna gitara, I minisolówki. Chórki zostały całkiem solidnie przemyślane, bo nie przeszkadzają we wsłuchiwaniu się w wokaliste. O wielkim nacisku zespołu na gitarowe brzmienie albumu można się przekonać gdy zaczyna się czwarta propozycja. Ever and a Day, to typowy przykład, gdy wokalista musi dzielić miejsce z krzykliwą gitarą I podczas słuchania można odnieść wrażenie konkurencji między nimi. Gdy w pewnym momencie instrumenty milkną, wokalista wydaje z siebie krzyk bólu, który dodaje prawdziwego animuszu, całej koncepcji tej piosenki.
Dużo już wspominałem o grze gitarzysty. Piosenka numer 5 to dowód, że basista również dysponuje wielkim potencjałem. O ile wcześniej nacisk położony był na gitarę elektryczną, to teraz bas przewodzi całemu utworowi. On sam brzmi trochę jak garażowy rock. Wcześniej można było słuchać jęków całego zespołu, teraz dla odmiany, wydobywają z siebie duże pokłady energii.Była gitara, był bas. Przyszedł czas, by 6 pozycja na albumie czyli Of Greeting and Goodbayes była przeznaczona na pokazanie się perkusji. Wcześniej była jak to zwykle tylko tłem. Teraz to ona zaczyna piosenkę.Smile. Siódma piosenka, niesie ze sobą ogromną agresje, ale jest moim zdaniem jedną z najlepiej wykonanych piosenek na tej płycie. Porywająca historia wykrzyczana z ust Davey’a Havok’a plus punkowe brzmienie daje w efekcie utwór, który szczególnie spodoba się osobą gustującym w muzyce kontrkultur lat ’90. Po serii paru udanych piosenek, w których nie ma się do czego przyczepić nadchodzi nieco nudnawy kawałek The Story at Three. Początek albumu był jakby leniwy, powolny I melancholijny. Teraz dominuje charyzma wokalisty I nieco mocniejsze brzmienie.
Na albumie znajduje się tylko jeden singiel. Jest nim The Days of the Phoenix. Dziewiątka na płycie, to hołd zespołu idący w strone Phoenix Theatre. Tam odbywały się pierwsze koncerty zespołu. Na tej piosence jesteśmy świadkami śpiewanego wiersza, który opisuje nam jak wyglądały graffiti, za kulisami, gdzie przygotowywał się zespół. Z dobrym humorem zaczynam słuchać dziesiątej piosenki. Catch a Hot One, to jednak piosenka nie najwyższych lotów, aczkolwiek o ciekawym brzmieniu.Niestety spaloną piosenką jest kolejna propozycja na płycie. Wester wydaje się mało oryginalny w porównaniu do tak wyraźnych piosenek jak Smile czy Ever and a Day.Wydaje mi się, że piosenkę napisano tylko po to, aby reszta zespołu mogła pokrzyczeć trochę w chórkach. 12 piosenka, czyli 6 to 8. To kolejny ukłon w stronę fanów zespołu. Tytuł oznacza miesiące spędzone rocznie na trasie koncertowej. AFI na początku swej działalności musiało rok rocznie spędzać od 6 do 8 miesięcy podróżując po całym USA I grać w małych klubach by zarobić na siebie. Zespół dziękuje w tym momencie swoim oddanym fanów, dedykując im tą piosenkę, co można przeczytać np. w książeczce dodanej do albumu.Przedostatnią propozycją jest The Despair Factor. Zaczyna się dziwnym elektronicznym intrem, ale przechodzi w typowo energiczną łupankę, z często zmienianym tępem oraz krótkim wyszeptanym wierszykiem. Charakterystyczne brzmienie, bardzo wyróżnia tą piosenkę na tle innych. Jednak największe zaskoczenie następuje na koniec. Ballada Morning Star jest zupełnie inna niż reszta albumu. Głos wokalisty wydaje się dużo delikatniejszy niż wcześniej. Piosenka kończy ten album. Pora go podsumować.
Zdecydowałem się na recenzje tego albumu, bo chciałem opisać coś co już nie wróci, mianowicie, całkowicie niekomercyjne zespoły, które nie tracąc swojej marki potrafia się odnaleść w morzu komercji w jakim topi się cała rockowa scena muzyczna.Album zrobił na mnie generalnie bardzo dobre, wrażenie. Dominuje gitarowe brzmienie, krótkie teksty, jednak dopracowane. Może różnorodność nie jest domena tego albumu, ale myślę, że jego brzmienie budzi szacunek I jest to około 50 minut oryginalności I ekstrawagancji. Muzyka niszowa, ale doceniona, przez MTV, magazyn Rolling Stones I różne inne opiniotwórcze środki przekazu. Gorąco polecam ten album, bo to przyjemny krok wstecz … 10 lat do tyłu, zanim elektronika wyparła gitare, a syntezatory wokalistów.

Grzegorz "Loix" Mączyński

HEROIN AND YOUR VEINS - "Dead People's Trails", "Nausea"
Moje niedawne odkrycie i urzeczenie... Zagrać rocka tak, jak Bohren & Der Club Of Gore gra jazz? To chyba najlepszy opis. Heroina i Twoje Żyły to projekt właśnie taki, jak jego nazwa. Ukazały się dotąd pod tym szyldem dwa albumy, oba bardzo dobre i oba bardzo podobne do siebie, dlatego spokojnie można je zrecenzować razem.
Pokuśmy się zatem o opis... Oto rock przegrańców, przenicowany rock zmęczenia, zresztą czy to w ogóle jeszcze rock? Raczej jego resztki, jakieś niejasne odniesienia do nich, bo przecież nie usłyszycie tu ani dudniącej baterii perkusyjnej, ani poplątanych solówek czy przesterowanych riffów. Zamiast tego czeka na was powolne, smutne, niesamowicie klimatyczne brzdąkanie na gitarze i basie, urozmaicone niekiedy np. organami Hammonda czy nader oszczędnie dawkowanymi bębnami. Nie ma textów i wokali, ale za to są adekwatne tytuły w rodzaju "Diet and Cancer", "Sand in Lungs", "Intoxication".
Różne można sobie obrazy dopasować do tych dźwięków, ale chyba wszystkie będą nostalgiczne, melancholijne, przykre. Na przykład takie zestawienie: czarny kryminał Chandlera, przegrane życie, przygnębiająca atmosfera sal szpitalnych, deszczowa noc w pełnej neonowych świateł metropolii, samotne picie wódki w zapyziałym barze grubo po północy, oustoszała szosa przecinająca amerykańską pustynię... Albo po prostu długi, jesienny wieczór, półmrok i lekka nutka dekadencji...? A może nawet odrobina ulgi i pogodzenia z losem? Tak czy inaczej - niesamowita muzyka. Nastrojem (niekoniecznie brzmieniem czy instrumentarium) przypomina wspomniany na początku Bohren, ale także Bain Wolfkind czy Earth. Polecam. Zażywasz - przegrywasz. Ale z jakim wdziękiem!

Komora - "Na Zawsze Wierni Ziemi Tej"
Komora 91 powraca. Wielki come back po dobrych kilkunastu latach, któż by się spodziewał? Zespół poniekąd legendarny w określonych kręgach (na zasadzie KMWTW - PDK!...), ale tak naprawdę traktowany raczej jako ciekawostka, nawet jeśli sympatyczna. Ich kaseta "Nacjonalizm Naszą Drogą" to modelowy przykład młodzieńczego zapału, bezceremonialnej prostoty wykonania i iście podziemnej produkcji. Esencja klimatu skinheads początku lat 90-tych - z textami tyleż radykalnymi, co naiwnymi, chwilami ocierającymi się wręcz o groteskę (vide sławetna fraza "powiększymy terytoria, otworzymy krematoria"). A jednak słucha się tego z pewnym rozrzewnieniem.
Jak natomiast brzmi odrodzona Komora, już bez cyferek? Z dawnego składu pozostał tylko wokalista Bruno, starszy o lat blisko 20. Muzyka jest "ta sama, tylko lepsza", jeśli można tak powiedzieć - i podobnie ma się rzecz z textami. W dobie różnych dziwnych poszukiwań Komora odtwarza klimat starego RAC'n'rolla - melodyjnego, żywiołowego, wpadającego w ucho. Fajne riffy, fajne solówki, cóż można więcej powiedzieć? Texty są typowo narodowo-patriotyczne, na pewno cieszy brak akcentów NS i pogańskich, a także to, że mimo radykalizmu nie osuwają się w strefy jakiejś paranoicznej, prymitywnej nienawiści, epatowania żarem exterminacji etc. A zatem - do posłuchania.


34