RECENZJE MUZYCZNE
ATW - chyba że napisano inaczej

ROSARIUM^2 - "Exempla", not on label 2012
Debiut początkującego projektu z Sardynii, wypuszczony w internet pod sam koniec grudnia minionego roku. Bardzo specyficzna muzyka, można się sprzeczać, czy to w ogóle muzyka. Autor określa swój album jako "minimalistyczne katolickie mantry, oparte o tradycyjną, katolicką pobożność i zmiksowane z elektronicznymi hałasami." No cóż, opis odpowiada rzeczywistości.
Osiem kompozycji to przede wszystkim łacińskie recytacje katolickich modlitw (np. Ave Maria, Pater Noster), uzupełnione delikatnie zarysowanym tłem, utrzymanym w konwencji ambientowo-glitchowej. To oznacza ledwie słyszalne drony, rozchodzące się gdzieś w oddali, pogłos rodem ze świątyni i nieśmiało pojawiające się od czasu do czasu usterkowe trzaski w manierze click and cut.
Muzyka to jedynie luźne pociągnięcia dźwiękowego pędzla, przez co utwory sprawiają wrażenie niedokończonych szkiców. Pomysł ciekawy, ale przydałoby się go jakoś twórczo rozwinąć. Całość może nasuwać pewne skojarzenia z prawosławnym noise-ambientem Noises Of Russia / 1g0g / New Orthodox Line, choć tajemniczy Włoch nie jest aż tak hałaśliwy.

http://rosariumperennis.bandcamp.com

ROSARIUM^2 - "Apocrypha", not on label 2012
Drugie dziełko tego religijnie motywowanego projektu znacząco różni się od debiutanckiego "Exempla". Tam mieliśmy do czynienia z głośnymi recytacjami modlitw, którym towarzyszyły dźwięki bardzo ciche i oszczędnie, wręcz skąpo dawkowane - tutaj głos ludzki pojawia się sporadycznie. Tam pobrzmiewał elektroniczny ambient / glitch - tu słyszymy raczej gitarę akustyczną, choć "rozmytą" w ambientowy sposób. Brzmi to trochę tak, jakby ktoś przepuścił smutne, niezobowiązujące brzdąkanie na gitarze przez liczne efekty echa i pogłosu, przez co dźwięk brzmi jak zatopiony w bliżej nieokreślonej, tajemniczej przestrzeni. Zabieg prosty, zgoła banalny, a efekt...? Cóż, nie jest to żaden kamień milowy w historii muzyki ambient, niemniej można posłuchać. Na swój sposób sympatyczne granie.

link: http://rosariumperennis.bandcamp.com/album/apocrypha

LULL - "Moments", Release 1998
"Moments" to jedna z najbardziej znanych płyt projektu Lull, dowodzonego przez Micka Harrisa, człowieka znanego z gry na perkusji w grindcorowej kapeli Napalm Death i łączenia drapieżnych, połamanych beatów z ciężkim basem w ramach Scorn. Harris ma na koncie także udział w wielu innych przedsięwzięciach muzycznych, mniej i bardziej znanych, lepszych i gorszych. Występując jako Lull dotykał obszarów dźwiękowej ekstremy, budowanej jednak nie w oparciu o drastyczny hałas, ale przy pomocy środków bliskich ciszy i pustce. "Moments" to zestaw 99 niezatytułowanych utworów, które w rzeczywistości zlewają się w jedną, spójną i przejmującą całość. Zdaje się to być dźwiękowa relacja z jakiegoś bardzo dalekiego, opustoszałego miejsca w nijakim kolorze. To ambientowy dron bez ozdobników, ciągnący się leniwie, uporczywie i jednostajnie. To sączący się z głośników (i snujący wokół nich) niski, gęsty dźwięk, który - owszem - zmienia swoją barwę i natężenie... ale jakże powoli, subtelnie i niepostrzeżenie się to dzieje!
"Moments" przywodzi na myśl skrajnie wytłumione buczenie bliżej nieokreślonych maszyn, dobiegające zza grubej, betonowej ściany. Można zresztą pokusić się o inne wizualizacje, takie jak martwa powierzchnia Księżyca, zagłębianie się w chmury gazowej planety czy wędrówka przez czarne, podziemne sztolnie i jaskinie. A może tak po prostu brzmi szarość i mgła? Może tak wygląda Nigdzie?

[ recenzja pierwotnie ukazała się na http://portal-legnica.pl ]

LONSAI MAIKOV - "Barddwedi", Not on Label 2001 / Old Europa Cafe 2006
Co ja właściwie takiego słyszę w tej prostej, niepozornej muzyce? Przede mną jedna z prawie dziesięciu płyt wydanych przez Lonsai Maikov w ciągu ostatnich dwóch dekad. Nie wyróżnia się niczym specjalnym, jest skromna i w zasadzie uboga - podobnie jak większość innych nagrań melancholijnego Bretończyka. Ale to ubóstwo jest zarazem bogactwem, tyle że głębszym, bo... duchowym. Naciągana interpretacja? Zachwyt wmówiony samemu sobie z uwagi na ideowe pokrewieństwo z wykonawcą? Kto chce, niech tak myśli. A jednak zachęcam do wsłuchania się w te leniwe, senne piosenki, zbudowane na banalnych akordach, granych jakby w roztargnieniu, zupełnie obok zamyślonego, smutnego głosu, cicho nucącego teksty nawiązujące do mitów, symboli i ich ukrytych znaczeń. Zdawać by się mogło, że to kameralny występ dla samego siebie i wąskiej grupki najbliższych przyjaciół... W małym pomieszczeniu, przy świetle świec, bez sztuczności, pozy, stylizacji czy wszelkiego image'u, bez mundurów i epatowania zwichrowaniami własnej osobowości. Można to nazwać neofolkiem czy też dark-folkiem - proweniencji raczej "currentowej" niż "harcersko-żołnierskiej", acz chwilami słychać tu także delikatne naleciałości cold wave czy dark ambientu. Tak czy inaczej - bardzo to piękne i poczciwe.
Album "Barddwedi" ukazał się najpierw w roku 2001 na CD-R (w nakładzie 30 egzemplarzy) jako kolekcja niepublikowanych dotąd piosenek, powstałych w różnych miejscach i okolicznościach. Kilka lat później, w 2006 roku, Old Europa Cafe przygotowała reedycję tego materiału, wzbogaconą o cztery dodatkowe kompozycje.

LOKOMOTIV S.S. - "Lokomotiv S.S.", Cause and Effect 198? / Ladd-Frith 2002
Lokomotiv S.S. to z pewnością nie węgierski Lokomotiv GT. Właściwie nie wiadomo, co to. Ot, efemeryczny projekt industrialny, który zaistniał gdzieś-kiedyś w latach osiemdziesiątych i szybko zniknął, pozostawiając po sobie prawdopodobnie tylko tę jedną taśmę, po latach wznowioną jako CD-R. Trzeba jednak przyznać, że to taśma bardzo ciekawa - przynajmniej dla osób sympatyzujących z klimatem bocznic kolejowych albo fabrycznym realizmem Vivenzy czy Linija Mass.
Z dźwiękiem pociągów eksperymentował mniej więcej w tym samym okresie (1988) Steve Reich, kompozytor awangardowy z kręgów akademickich, który do naśladowania rytmu parowozów zaprzągł smyczkowy kwartet Kronos. Efektem był legendarny materiał "Different Trains", w którym nerwowy motyw przewodni smyczków od czasu do czasu uzupełniały nagrane odgłosy lokomotyw i wagonów. Panowie z Lokomotiv S.S. (Karl Schrott i Achim Hoelle) postawili w całości na autentyzm. Ich kaseta to więcej niż trzydzieści pięć minut rozmaicie przemieszanych i poukładanych hałasów kolejowych. Rytmicznie stukoczące koła, metaliczne zgrzyty, różnego rodzaju piski, szmery i dudnienia - niczym dźwiękowa ilustracja do kolejowych opowiadań grozy Stefana Grabińskiego. Duch maszynisty Grota snuje się po ślepym torze...
Zaznaczam przy tym, że nie jest to jakiś niwelujący wszystko harsh-noise. Przeciwnie wręcz - Lokomotiv S.S. to wycieczka w umiarkowanym tempie, muzyka zaskakująco lekkostrawna i obrazowa, a nawet nastrojowa. Przywołane wcześniej skojarzenia z Francuzem z Grenoble są jak najbardziej uprawnione, komuś może też nasunąć się bardzo wczesne Einstürzende Neubauten z okresu "Kollaps". Gratka dla miłośników włóczenia się po przydworcowych parcelach - wtedy, kiedy akurat nie mogą wyjść z domu. Steampunkowy industrial.

DANIEL MENCHE - "Raw Fall", Tapeworm 2010
Technicznie to field recording, stylistycznie - gęsty, kłębiący się i spieniony noise. Spieniony noise? No cóż, skoro Daniel Menche, artysta aktywny na scenie eksperymentalnej od ponad dwudziestu lat, postanowił tym razem zarejestrować dźwięki wodospadu... Tym bowiem jest w istocie kaseta "Raw Fall" - zapisem pieśni śpiewanej dzień i noc przez dwa wodospady gdzieś w Oregonie. Każda z dwóch 'kompozycji' trwa około dwudziestu minut. Pierwszy utwór rozwija się bardzo subtelnie i powoli - na początku słyszymy jedynie odległy, rozmyty i przybrudzony szum, który mógłby być dźwiękiem wiatru albo stłumionym łoskotem podziemnej fabryki. Po blisko siedmiu minutach do tej ściany dołącza (stopniowo, niemal niezauważalnie!) wąska strużka białego szumu, która wysuwa się w końcu na pierwszy plan. Dwunasta, trzynasta minuta to apogeum natężenia dźwięków. Później, w ciągu ostatnich kilku minut, utwór wyhamowuje. Druga strona kasety od razu rozpoczyna się intensywną, szorstką ścianą wodnego hałasu. I tak przez następne minuty, chwilami zresztą bardzo agresywnie. Żywioł nie daje nam odetchnąć, ale możemy zatopić się w nim, zagłębić się uchem w gęstwinie zlewających się ze sobą dźwięków. Jako materiał konceptualny - ciekawe, choć surowe. Jako muzyka - troszkę zbyt ciężkostrawne, ale cóż poradzić - skoro to przyroda sama z siebie przemówiła?

HUBERT WIŃCZYK - "Łajka", XV Parówek 2012
Prezentujemy album wydany przez XV Parówek, znanego twórcę sceny post-industrialowej. Projekt Huberta Wińczyka to lekki harsh noise wzbogacony chwilami o elementy rytmiczne, stawiający raczej na surowe, syntetyczne dźwięki tranzystorowych i lampowych generatorów, aczkolwiek w jednym utworze znajdziemy nawet deklamację poezji Goethego, nadającą całemu albumowi pewien klimat. I właśnie tenże klimat jest istotnym składnikiem spajającym poszczególne utwory i najważniejszym w tym gatunku wyznacznikiem jakości. Płyta zaczyna się dość agresywnie, by później dać uszom nieco odpoczynku i przejść w mniej angażujące słuchacza tła zagrane prostymi generatorami. Można tu twórcy zarzucić niezbyt oryginalny wybór dźwięków, są to raczej wyeksploatowane już do bólu kształty fali (prostokątne? trójkątne?).
Niemniej całość ma delikatnie niepokojący posmak, który może się spodobać nawet fanom czystego dark ambientu.

anonim

STRICTA DOCTRINA - "Stricta Doctrina", Twilight Records 2012
Przyznam, że z pewną niecierpliwością wyczekiwałem materiału tego kanadyjskiego projektu, który zadebiutował w argentyńskiej wytwórni (ach, ta globalna wioska...). Zachęciły mnie fragmenty pobieżnie przesłuchane na Youtube, zwiastujące całkiem sprawnie zaaranżowaną neoklasykę, nawiązującą do Triarii, L'Effet C'est Moi czy Puissance. W istocie, taki właśnie jest ten album. Cóż tu mówić? Militarna neoklasyka ze śladowymi naleciałościami industrialu, neofolku czy dark ambientu, mogąca kojarzyć się z filmem wojennym, nieważne czy z czasów Rewolucji Francuskiej, czy bitwy pod Stalingradem. Syntezatorowe skrzypce, syntezatorowe chóry, werble i kotły - naprawdę, chciałbym to opisać bardziej szczegółowo, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Kto zna ten gatunek, ten wie, o co chodzi, kto lubi takie granie, ten prawdopodobnie doceni Ścisłą Doktrynę, mimo różnych jej drobnych niedociągnięć brzmieniowych. Co do warstwy pozamuzycznej, to wszystko wyjaśniają choćby same tytuły utworów. Odwieczna na tej scenie mitologia upadłych imperiów, tęsknota za wyidealizowanym Ordo, deklaratywna afirmacja cnót heroicznych - voila! Po to przecież tego słuchamy... czyż nie?


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

K. - "There's A Devil Waiting Outside Your Door", Ur Muzik 2012
Album "There's a Devil Waiting Outside Your Door" rodzimego projektu o arcy-krótkiej nazwie K. reklamowany jest jako "polska odpowiedź na Bohren & der Club of Gore i Heroin & Your Veins". Jest w tym sporo prawdy, przy czym ze swojej strony dorzuciłbym do listy skojarzeń także Bain Wolfkind, Division S, Hotel de Prusse i Outofsight. Uff, to już sześć nazw, nie licząc samego K. Oczywiście każdy z wymienionych zespołów gra inaczej, ale wszystkie łączy podobna wrażliwość, niezależnie od tego, czy realizowana jest przy pomocy neofolku, neoklasyki, jazzu w dark-ambientowej otoczce, zgniłego bluesa czy przenicowanego, zmęczonego rocka.
Chodzi tu o klimat rodem z filmu noir, o odurzającą atmosferę miasta-monstrum w godzinach nocnych, uchwyconego jednak z boku, jakby w zwolnionym tempie, przez opary alkoholowej mgły. To muzyka, której mógłby słuchać Philip Marlowe sączący burbona w całodobowym barze. Jakiś youtube'owy reżyser-amator mógłby sklecić do nagrań K. wideoklip z fragmentami filmów takich jak "Dark City", "Marlowe" czy "Farewell, My Love". Muzyka K. najbliższa jest estetyce jazzowej, daleko jej jednak zarówno do roztańczonego jazzu lat 20-tych, jak i do szalonych eksperymentów free-jazzowych lat 60-tych. Bohren pozostaje najbliższym skojarzeniem, acz K. nie gra aż tak powoli i nie stosuje tak minimalistycznego instrumentarium. Tym niemniej zamysł jest podobny - leniwy niby-jazz, otoczony smutnym ambientem, inkrustowany okazjonalnie nawiązaniami do rocka. Smętna trąbka, smętne klawisze, smętny bas - wszystko jest tu tak naprawdę smętne, nawet w bardziej dynamicznych pasażach. Ale to oczywiście nie zarzut. Tak ma być, tak mógł się czuć Philip Marlowe, spoglądając późnym wieczorem z okna swojego biura na światła wielkiego miasta, migoczące w mroku.
Jak czytamy w zakończeniu "Głębokiego snu" Chandlera: "Po drodze do miasta zatrzymałem się przed barem, gdzie wypiłem dwie podwójne szkockie. Nic mi to jednak nie pomogło."

[ recenzja ukazała się pierwotnie na stronie http://portal-wroclaw.pl ]

WAPPENBUND - "Music for Empires", White Ashes 2011
Siedmiocalówka zawierająca dwie zgrabne kompozycje utrzymane w stylistyce nieco lżejszej niż typowe nagrania Wappenbund. Owszem, mamy tu surowy, marszowy rytm, wybijany z impetem na werblach i kotłach i mamy podniosłą melodię, ale utrzymaną w nastroju zaskakująco pozytywnym, można rzec: budującym. I to właściwie tyle - żadnych wokali i przemówień, przemysłowego hałasu najwyżej szczypta. Militarny standard zaklęty w raptem 10 minutach muzyki - zrealizowany bez szału, ale na przyzwoitym poziomie. Fajna, nastrojowa muzyka, niby ciężka, a jednak wpadająca w ucho, niby gdzieś tam z mroków wojennego podziemia, a jednak na swój sposób radosna, raźna. Gdyby ktoś mi wkręcił, że to wspólne nagrania Wappenbund i Derniere Volonte, to pewnie dałbym się nabrać...

MILITIA DEI - "Christi Sanguis", Castellum Stoufenburc 2012
Obsesja precyzji i perfekcji pchnęła Jean-Francois Hicktera do komponowania czysto elektronicznej muzyki o niesłychanie repetycyjnej strukturze, której znakiem rozpoznawczym jest zawsze to samo, równe i powolne tempo 88 bpm. To rytm marszów Legii Cudzoziemskiej, symbolizujący spowolniony chód żołnierzy przedzierających się przez rozgrzane słońcem piaski pustyni.
Na tę koncepcję hipnotyzującej, mrocznej muzyki, opartej o dość wąski zasób ostentacyjnie syntetycznych brzmień, nakładają się religijne i filozoficzne fascynacje twórcy, odwołującego się jednocześnie do rzymskiego katolicyzmu, gnozy i szamanizmu. Na ile to wszystko ortodoksyjne - tego nie wiem, niemniej rezultatem połączenia wszystkich tych pierwiastków formalnych i doktrynalnych jest muzyka tyleż ciężkostrawna, co fascynująca. Nie waham się rzec, że Militia Dei to obecnie jeden z najbardziej oryginalnych projektów na szeroko pojętej scenie militarnej. Oto wizja jednego utworu w dziesiątkach odsłon, utworu-matrycy, zawsze tego samego w swym rdzeniu, choć różniącego się szczegółami poszczególnych "wykonań" czy może "manifestacji". Zaiste, muzyka sfer...! Nie jest to otumaniający, rozrywkowy trans rodem z klubowego parkietu, ani też narkotykowe bajdurzenia rozmaitych zagubionych, samozwańczych "poszukiwaczy" i "wędrowców". Wyczuwam w tych szorstkich, jednostajnych dźwiękach coś autentycznie głębokiego i przeszywającego, przywodzącego na myśl wewnętrzne zmaganie ascety na pustkowiu. W ostateczności największa wojna i najdłuższa podróż rozgrywają się w nas samych... czyż nie?

Materiał oficjalnie pobrać można tu: http://archive.org/details/MilitiaDei-ChristiSanguis. Jest to wersja .WAV, zgodnie z zaleceniem twórcy, któremu zależy na jakości. W sieci znajdziecie jednak bez problemu wersję .mp3, sprokurowaną zapewne przez jakichś dobrych ludzi.

AENDLEX - "Pre Rup Stairs", Bunkier Productions 2012
Pomimo wybitnie militarnej nazwy wrocławski Bunkier nie ma na koncie chyba ani jednej płyty z typowym martial industrialem czy sztampowym neofolkiem spod znaku 'pruscy harcerze przy ognisku w lesie'. No, gwoli ścisłości, to w bunkrowym katalogu od niedawna dumnie pręży się Ludola, ale to 'harcerze' rodzimi, lechiccy, co już samo w sobie jest pewnym ewenementem :-)
Najnowszy artefakt z Bunkra, płyta włoskiego Aendlex, to kolejne z takich trudnych do sklasyfikowania dzieł, istniejących gdzieś na obrzeżach rozmaitych 'scen', na przecięciu gatunków. Mógłbym na siłę doszukiwać się w "Pre Rup Stairs" śladów neofolku, ale pod warunkiem, że nie wyobrazicie sobie dziarskiej pieśni o utraconej Europie i ludziach wśród ruin, śpiewanej przez faceta w oficerkach i mundurowej koszuli. Nic z tych rzeczy. Jeżeli istotnie jest to neofolk, to raczej ten spod znaku Current 93, wyzbyty defiladowego patosu i lamentu nad zmierzchem Zachodu. Zdaje mi się - choć w teksty szczególnie się nie wgłębiałem - że jest to raczej lament osobisty, zgoła intymny, do tego trochę odrealniony, jakby ktoś opowiadał sam sobie rzeczy dla siebie tylko zrozumiałe. Może przesadzam i niepotrzebnie doszukuję się tego, 'co autor miał na myśli', ale chcę po prostu wprowadzić was jakoś w nastrój. Jeśli bowiem pominiemy nastrój, klimat, atmosferę... to cóż nam pozostanie?
Ano, kilkanaście smętnych, leniwie się ciągnących piosenek na głos męski i gitarę akustyczną, ozdobionych śladowymi maźnięciami ambientalnej elektroniki. W materiałach reklamowych sugeruje się podobieństwa do ballad Charlesa Mansona i acid-folku. Zapewne jest to jakiś trop, acz trudno go ocenić, jeśli jest się od dłuższego czasu niemal całkowicie pogrążonym w topornych, militarno-neoklasycznych tromtadracjach (a to właśnie jest moim udziałem). Spróbuję więc inaczej: brzdąkanie od niechcenia i zbolały, przegrany wokal - niby nic, ale wiadomo, że niektórzy potrafią wiele z tego wyczarować. Tak właśnie czaruje nas Aendlex. To muzyka zamglona, melancholijna, nostalgiczna, wieczorne marudzenie kowboja wpatrzonego gdzieś w horyzont prerii. Śmieszne skojarzenie, ale wyczuwam w tym graniu coś... amerykańskiego właśnie, mimo że projekt pochodzi z Italii. Amerykańskiego jak alt-country w wykonaniu Woven Hand i 16 Horsepower.
Pogubiłem się, szybko więc ucieknę z tego zagmatwania tylnym wyjściem. Podsumowując: pakiet psychodelicznych piosenek, w większości bardzo podobnych do siebie (pomijając numery 8, 13, 15 i 16) i tworzących razem spójną całość. Ta całość to spacer lekko chwiejnym krokiem przez czyjeś pokręcone życie, strzępki starych wspomnień, pijackie urojenia, zawiedzione nadzieje, cienie chwil radości - i tak dalej, i tak dalej. Lubicie Bohren albo Heroin and Your Veins? To inny rodzaj grania, ale podobna wrażliwość...

IANVA - La Mano di Gloria, Antica Fonografia di Levriero 2012
Naprawdę, chciałbym móc napisać, że to dobra płyta. Że to przepiękna, wewnętrznie spójna i harmonijna kombinacja tego, co najlepsze w melancholijnym neofolku, zadziornej piosence żołnierskiej, progresywnym rocku i podniosłej neoklasyce, osadzona w śródziemnomorskim folklorze i podana z wdziękiem kabaretu doby fin de siecle. Chciałbym powtórzyć te wszystkie opowieści o "kawiarni Stara Europa", muzyce dla tych, w których piersiach bije jungerowskie "awanturnicze serce" i którzy tęsknią za "innymi krajobrazami, innymi pejzażami".
Ależ to wszystko prawda! Taka jest ta płyta. To IANVA w całej okazałości: melodyjna, porywająca, męska i bojowa jak squadristi w czarnej koszuli, a zarazem po kobiecemu delikatna i namiętna jednocześnie. Tak, to jest taka właśnie muzyka.
Dlaczego zatem nie wystawiam oceny "5" i nie kończę wypisywania tych oczywistych oczywistości? Ano, ponieważ jest coś jeszcze, o czym trzeba powiedzieć, by pozostać uczciwym wobec siebie i szacownych czytelników.
Otóż, przypomnijmy: "La Mano di Gloria" to już trzecia pełnoczasowa płyta genueńskiego zespołu - i piąta w ogóle, jeśli doliczyć "L'Occidente" i "La Ballata dell'Ardito". Hier liegt der Hund begraben - IANVA padła ofiarą własnego nowatorstwa, technicznej sprawności i perfekcji wykreowanego stylu. Coś podobnego stało się udziałem Triarii czy Von Thronstahl.
Paradoks tkwi w tym, że istnieją zespoły - a nawet całe gatunki muzyczne - od których nie oczekujemy zmian, które tolerujemy nawet, jeśli po raz -enty prezentują ten sam wachlarz brzmień i rozwiązań. Nikt poważny nie obrusza się, gdy Thierry Jolif z Lonsai Maikov serwuje kolejny zestaw smętnych, banalnych piosenek, których urok tkwi raczej w jakimś nieuchwytnym "duchu", niż w wirtuozerii czy aranżacji. Nikt nie ma pretensji do Welle: Erdball o to, że w kółko grają proste, chwytliwe melodyjki, wprost nawiązujące do ery Commodore 64. Taka konwencja. Ale w przypadku IANVY, Triarii czy VT to tak nie działa - takie jest przynajmniej moje zdanie. Możecie się z nim nie zgadzać, de gustibus non disputandum, ale spróbuję jakoś uzasadnić ów pogląd. Chodzi chyba o to, że tego typu zespoły rozbudziły nadzieje - nadzieje na to, że neofolkowo-militarną estetykę można rozegrać na wysokim poziomie artystycznym i technicznym, że można nadać jej splendor i polot, nasycić, wypełnić... No właśnie - wypełnić, ale i wyczerpać chwilę potem. Rezultat jest taki, że VT zaczęło odcinać kupony od dawnych zasług, wydając kolejne, coraz dziwniejsze "wersje", "remixy", "covery" i "remixy coverów", zaś wspomniane Triarii nie potrafi wybić się ponad apogeum osiągnięte już na debiutanckim albumie.
IANVA poszła właśnie drogą projektu Christana Erdmanna. Na "Disobeddisco!" zachwycili, oszołomili, porwali do tańca i różańca, do romantycznej miłości w atmosferze walki o urojone imperia... po czym przyszedł bardzo podobny album "Ultimo Atto" i wreszcie "La Mano di Gloria", które niczym prawie się nie różni od innych nagrań. Oczywiście, treść jest inna - tym razem fabuła płyty osnuta jest, o ile dobrze rozumiem, wokół dramatycznej historii swego rodzaju rewolty czy też kontrrewolucji w realiach świata z pogranicza fantasy i science-fiction - ale poza tym piosenki spokojnie można pomylić z tymi o zajęciu Fiume... albo z tymi o historii powojennych Włoch. Cóż, IANVA doszła do szczytu i zdaje się na nim tkwić, nie bardzo wiedząc, co począć dalej.
Ale nie zrozumcie mnie źle - sama w sobie to naprawdę dobra płyta. Zwłaszcza, jeśli dotąd nie znaliście zespołu...


34