Cloaca Urbi, Cloaca Mundi
 ATW

I. Przygotowanie teoretyczne
Rzeczy stworzone są bytami niekoniecznymi, a zatem zbędność należy do głównych ich cech. Istotnie - aczkolwiek przyjęcie wiary w bóstwo, będące autorem stworzenia i gwarantem wieczności, pozwala obrócić narzucające się wrażenie absurdu wszystkiego w przeczucie wyższego sensu tego, co się dzieje. Ale oczywiście chodzi tu o pewien poziom wyższy, na którym zjawiska dopełniają się i dostrzegamy ich szczególne znaczenie – na ten przykład coś złego może istnieć niejako po to, by stanowić sprawdzian dla człowieka, by było zwalczane lub ukryte.
Takie pojmowanie sprawy nie oznacza oczywiście, że przez „sensowność wszystkiego” rozumieć mamy, iżby każda rzecz była godna aprobaty i używania lub nieodzowna do właściwego wykorzystania kilkudziesięciu lat marnego żywota. W istocie częściej bywa odwrotnie – to znaczy okazuje się, że otaczają nas nieprzeliczone ilości rzeczy i zjawisk zbędnych, nieistotnych, odwracających naszą uwagę tak od transcendencji, jak i od własnego wnętrza – po to by koncentrować ją na tym co pozorne, powierzchowne i pozbawione znaczenia. To właśnie jest to, co nazywać będziemy światem, lub może raczej „śfjatem” - z należytą dozą sarkazmu, dystansu, może i pogardy.

Zadośćuczyńmy tradycji i wpierw przywołajmy klasyczną wyliczankę ograniczających człowieka pożądań i pasji, takich jak przywiązanie do materialnych bogactw, żądza sławy i władzy, nadmierna i niewłaściwa ekscytacja fizyczną przyjemnością wynikłą z erotyzmu, kulinariów czy używek. Marność tego wszystkiego zdaje się być dość oczywistą, ale przecież śfjat, szczególnie współczesny, obfituje w dużo więcej zbędności.

U niektórych jednostek, pozornie egzystujących mniej-więcej zwyczajnie w społeczeństwie, w pewnym okresie może objawić się – i narastać – ambiwalentne odczucie, które po zracjonalizowaniu i opatrzeniu etykietą określić można jako postępujący wszystkojednizm-bezznaczenizm. Znów (podobnie jak w przypadku wyświechtanych pojęć cynizmu i nihilizmu) jest to określenie nadane pół-żartem i może nieco na wyrost, ale spełniające dość dobrze swoją rolę. O co w tym chodzi? O uświadomienie sobie, jak wiele zjawisk dokoła nas jest (z punktu widzenia drogi do zbawienia / osobistego rozwoju duchowego / niczego / czegokolwiek) pozbawionych większego znaczenia, jak wiele z nich jest bardzo mało istotnych lub w ogóle nieważnych. Nie chodzi tu o takie ewidentne i porażające „pierdoły i duperele” co do których nieomal każdy „poważny człowiek” zgodzi się (w imię „zwyczajnego zdrowego rozsądku”), że są „puste”. W istocie żyjemy bowiem w daleko większym zniewoleniu tym wszystkim, co nawet „zdroworozsądkowi” ludzie (a może w szczególności oni!) uważają za „godne uwagi”, „mające znaczenie w codziennym życiu”, „istotne dla kariery i sukcesu zawodowego” i tak dalej.
Tysiące i miliony ludzi ekscytuje się doniesieniami ze śfjatów: ze śfjata bieżącej polityki, ze śfjata gwiazd ekranu, ze śfjata nauki, ze śfjata gospodarki, giełdy i ekonomii, z życia znajomych i przyjaciół, z życia nieznajomych i nieprzyjaciół, skądkolwiek. Co jakiś czas Polska czy Europa żyje niesamowitymi historiami z dziejów doczesnej egzystencji niejakiego Marcinkiewicza i jego kobiet, żyje przygodami aeroplanowymi Rokity Jana Marii na niemieckim lotnisku i tysiącami innych bezwartościowych bzdur – „symulakr” generowanych przez system massmediów, serwujący ustawicznie intelektualną jadło-papkę. Miliony kobiet poświęcają czas na stroje, fryzury i kosmetyki, miliony ludzi na obłędny (i wyjaławiający skórę!) kult higieny, na debatowanie o tym, jakie ubranie włożyć, jak zaplanować swoją „karierę”, co słychać u całej rzeszy kolegów i koleżanek, na którą imprezę pójść, jakie gadżety w którym sklepie można nabyć, jak przejść drogę by nie upaprać się błotem, co założyć by nie zmoknąć, jak zrobić dobre wrażenie na „innych” – na cokolwiek.
Trudno to wszystko wymieniać, zapewne niektóre z tych kwestii mają pewne znaczenie dla utrzymania naszych cielesnych powłok przy życiu, tym niemniej wiele z nich może zostać zbytych pogardliwym wzruszeniem ramion, wybałuszeniem oczu z równoczesnym pokazaniem języka – albo czymkolwiek równie absurdalnym. Tak naprawdę przeważająca część wydawanych gazet mogłaby równie dobrze być pusta i nic wielkiego by się nie stało (poza ewentualnymi skutkami pozytywnymi), większa część dialogów prowadzonych w tramwajach, na ulicach, uczelniach pomiędzy uczniami, emerytami, kobietami, dziećmi, nauczycielami i strażakami – równie dobrze mogłaby się nie odbyć lub mocą żartu jakiejś złośliwej wróżki zmienić się w rechotanie żab i pochrząkiwanie świń. Załóżmy: pierwsze dla kobiet, drugie dla mężczyzn, by istniała różnorodność, kto wie, czy nie bogatsza niż mrówcze sprawy „codzienności”.

Człowiek, współczesny szczególnie, panicznie obawia się Boga (do tego stopnia, że stara się zanegować jego istnienie, a w każdym razie - realną obecność) i samego siebie, stąd – o czym trafnie pisał Degrelle w „Płonących Duszach” – uporczywa ucieczka od samotności w stronę tłumu oraz od „nic-nie-robienia” (które może być wewnętrznie najbogatszą postawą) do kultu pracy, hedonizmu (po robocie) czy groteskowego społecznego, charytatywnego i innego aktywizmu, jakże często zajmującego się rzeczami budzącymi śmiech, pozbawionymi znaczenia.
Być może wszystkojednizm-bezznaczenizm nie jest „obiektywnym” przebiciem zasłony i uniwersalną drogą dla wszystkich, może być i tak, że to coś po części subiektywnego – co przychodzi i przynależy do temperamentu i prawdziwej natury niektórych jednostek, nawet jeśli nie od razu to odkrywają. Nie ma sensu pielęgnować w sobie pychy – owe „codzienności” mogą mieć przecież pewne znaczenie dla szerokich mas ludzkich, mogą być ich ścieżką, dróżką drobiazgów. A nawet gdyby były to bzdury, to nie miałoby większego sensu skupianie się na tym. Ku czemu innemu zmierzam: ku temu, że jeśli stopniowo zaczniesz zauważać, iż twoją reakcją na większość rzeczy absorbujących otoczenie jest formuła „wszystko jedno” (względnie „bez znaczenia”), wtenczas możesz zapragnąć praktycznej realizacji swego podejścia lub może zobrazowania go, zwizualizowania.



Metafizyka pól ściekowych
Ciąg dalszy...

Ernest Junger przed szarością śfjata mieszczańskiego zbiegł do Legii Cudzoziemskiej, a później na front Wielkiej Wojny Białych Ludzi. Tomasz Gabiś rzecze nam, iż taka wędrówka jest zawsze możliwa, bo chodzi o wewnętrzną zdolność przeżywania, odbierania wrażeń i zjawisk. Tym niemniej dziś mówimy o czym innym – ów krok Jungera był bowiem posunięciem silnie „aktywnym”, wyrazem euforii, zaangażowania się w „wielkie Coś”, czymś żywiołowym i energicznym. Niewykluczone, że w tamtych realiach miało to głęboki sens, dziś jednak jest to znacznie utrudniona „droga wyjścia” – z uwagi na to, że historia tak często powtarza się jako farsa, a dawne ideologie objawiają się na ogół w emanacjach przygnębiająco skarlałych. Skutkiem tego jest fakt, że praktyczne wykonanie niektórych idei – nawet zasadniczo szlachetnych – przybiera postać bliską temu wszystkiemu, co można zbyć wzruszeniem ramion lub dystansem połączonym z pewną nutą nostalgicznej sympatii. Zresztą przesadne angażowanie się w „wielkie Cosie” było zawsze niebezpieczne, jeśli nie dbało się wystarczająco o odpaskudzenie swojego „wnęcza” poprzez pochwytywanie kropel i przebłysków spoza doczesności.

II. Cloaca Urbi, Cloaca Mundi
Dziś zatem chcemy zbiec nie w wir bitwy i zaangażowania, ale w miejsce odosobnienia, wyciszenia, znużenia, niespiesznego spaceru donikąd. Załóżmy, że myślimy o takim miejscu jak najbardziej dosłownie i w konkretnej przestrzeni – niech będzie to na przykład Wrocław. Wsiadamy zatem w autobus, co nie jest może rozwiązaniem najprzyjemniejszym, ale chyba odrobinę lepszym niż przedzieranie się pieszo przez zbędny wielkomiejski zgiełk – i jedziemy do Świniar lub Rędzina, zależnie od tego, z której strony chcemy rozpocząć wędrówkę. Wysiadamy na pętli, załóżmy że w Świniarach, po czym określamy kierunek (zachód) i wyruszamy, mijamy ostatnie domy, następnie przekraczamy tory kolejowe i już jesteśmy w anty-śfjecie.

Pola irygacyjne założono pod koniec wieku XIX. Rozległe połacie gruntu (mniej więcej 4,5 kilometra na osi północ-południe i ponad 2 ze wschodu na zachód) przeznaczone zostały pod Opus Magnum, Wielkie Dzieło Alchemiczne – jakim jest odprowadzanie i oczyszczanie ścieków i nieczystości Świętego Wrocławia. Grunt jest tu wilgotny, podmokły i bagnisty, gęsto usiany bajorami i większymi zbiornikami, pełnymi prześwietnie pachnącej mazi. Pola poprzecinane są ścieżkami i wąskimi kanałami, na których perwersyjne skrzaty mogłyby urządzać spływy kajakowe.

Oto Anus Mundi lub może ściślej: Cloaca Mundi, koniec śfjata we Wrocławiu, miejsce finalne, gdzie spływają skutki obżarstwa szacownych obywateli i zużyta woda, niosąca w sobie brud ich spracowanych ciał, obmywanych w materialistycznych rytuałach higieny osobistej. Ale to miejsce końca jest także miejscem początku – co jest możliwe, gdyż trafiają tu jedynie przykre przejawy fizyczności Wrocławia, a nie grzechy i bzdury jego mieszkańców, na których z pewnością nic dobrego by nie urosło.
Tu jednak, na polach irygacyjnych, jakże się uwidacznia sens wszystkiego, ów fakt, że w przyrodzie mimo wszystko nic nie ginie, ów sens rozkładu, którego produkty stają się ściółką i nawozem dla nowego życia. Roślinność tutejsza to oczywiście głównie trawy, trzciny, rozmaite badyle zatem, na obrzeżach napotykamy także drzewa. Ale przecież tak czy inaczej jest to mikrokosmos, w którym najistotniejszym aktorem jest chyba ptactwo. Pola są bowiem oazą dla rozmaitych gatunków ptaków. Pany ornitologi twierdzą, że rozpoznano tu 241 gatunków skrzydlatych. I rzeczywiście – wiosną i latem pola budzą się do życia, rozbrzmiewa krakanie i ćwierkanie opierzonych organizmów, czyż nie mające więcej sensu od lwiej części luckich rozmów i słów pisanych, jak choćby niniejsze? I jakże mało tu osobników homo sapiens, któż by się bowiem zapuszczał w tak „nieciekawe” miejsca (poza panami ornitologami i im podobnymi, czyżby i oni byli skrytymi wszystkojednistami?). Aromat tych miejsc – nieprzyswajalny wszak przez poważnych obywateli (a któż jest pośrednim jego sprawcą?!) – skutecznie odstrasza, a przecież paradoksalnie jest to zapach życia, wznoszący się z gruntu dającego schronienie choćby ptactwu. Ziemia jałowa? Och, czy nie została kilka kilometrów za nami – w gmatwaninie ulic, rozmów, dyskotekowej muzyki i sygnałów telefonów komórkowych?

Wkraczamy w ten antyśfjat i możemy spacerować, popijając Ubik, w sklepach zamaskowany jako tanie wino, albo nic nie popijając – rzecz „gustu”. Możemy rozmyślać o tym, co naprawdę ważne – lub momentami o niczym, kontemplując jedynie paradoksalną harmonię i urok pól. Warto ruszyć wzdłuż północnej granicy pól na zachód, nieco na południe od rzeki Widawy, aby dotrzeć do przepompowni ścieków „Rędzin” – opustoszałego serca tego kanalizacyjnego systemu. To Rzym, tu docierają wodne szlaki pól, a budowla ta wygląda niczym warowna twierdza – wzniesiona z czerwonej cegły, otoczona swego rodzaju fosą i opatrzona stalowymi pomostami. Ponad kilometr dalej znajduje się osada Lesica – pierwsze (patrząc z jednej strony) i ostatnia (patrząc z drugiej) na tych ziemiach stale zamieszkane osiedle ludzkie. Jak tu pięknie: sześć, może siedem domów, w tym dwa lub trzy opuszczone, zrujnowane i zarastające nowym, bujnym życiem flory. Pozostałe zamieszkane – bodaj trzy kilometry od najbliższego „cywilizowanego miejsca” (Rędzina), do którego prowadzi jedna, wąska i kamienista droga, zimą być może często nieprzejezdna. To Wrocław, czy gorszy od Rynku i Śródmieścia? Ale jeśli dla kogoś to już zbyt wiele, wtenczas może powrócić do przepompowni.
Bo tutaj będzie serce i twierdza mojego imperium Dzikich Pól, ujawniam wam to, żywiąc nadzieję, iż szerokie rzesze ludzi nie przybędą tu, odstraszone tyleż „przykrym” aromatem, co brakiem rozrywek i w ogólności „sensownych powodów”.
Czy Louis Armstrong zechciałby zaśpiewać na polach irygacyjnych Wrocławia „What a Wonderful World”?


ATW

31