Mit Fundacji
 

I. Technośredniowiecze.

Motyw epoki będącej czymś na kształt „nowego średniowiecza” to jeden z przewodnich wątków w science-fiction – począwszy od pierwszych opowiadań publikowanych w pulpowych magazynach lat 30-tych, aż po czasy współczesne, po wizje i obsesje pisarzy XXI wieku. Temat wałkowany był setki razy i przybierał najróżniejsze formy. Najczęściej to „nowe średniowiecze” kojarzy się z obrazem świata po katastrofie (nuklearnej, epidemicznej etc.) lub też świata skrajnie zdegenerowanego, rozpadającego się na niepodległe miasta i cokolwiek groteskowe państewka, pomiędzy którymi rozciągają się dzikie i niebezpieczne zgliszcza lub skażone pustkowia. To powtórka z piątego wieku, ze świata, w którym nastąpił rozkład cywilizacji, a niewielkie wspólnoty ludzkie biorą sprawy w swoje ręce, borykając się z setkami problemów. Znamy to z setek książek i tyluż filmów: vide „Mad Max”, „Aleja Potępienia”, „Listonosz”, „Kantyczka dla Leibowitza” etc. Drugi motyw to „średniowiecze dojrzałe”. Mam tu na myśli częste projekcje quasi-feudalnego ustroju w świat technologicznej przyszłości. Międzyplanetarne imperia o monarchicznej i hierarchicznej strukturze władzy („Diuna” Herberta, „Fundacja” Asimova), nowoczesne gildie i cechy kupieckie oraz kosmiczni kondotierzy („Dorsaj” Dicksona), mega-korporacje z przypisanymi do nich pracownikami-wasalami („Słoneczna loteria” Dicka), księżniczki przyszłości i techno-zakony rycerskie (pretensjonalne i dość kiczowate „Gwiezdne wojny”) – jest tego sporo, jest w czym wybierać. To drugie ujęcie motywu „średniowiecznego” jest o tyle istotne, że stanowi pewnego rodzaju alternatywę dla uporczywie wtłaczanego nam w dzisiejszych czasach sposobu pojmowania świata, w myśl którego postęp technologiczny i ewentualna ekspansja kosmiczna nieuchronnie muszą wiązać się z ustrojem bądź to socjaldemokratycznym, bądź też demokratyczno-liberalnym – przy czym ludowładztwo i egalitaryzm stanowią tu wspólny mianownik obu tych modeli. Sprawne i przekonujące ujęcie tematu przez autorów sf pozwala mieć nadzieję, że możliwe jest inne wyjście. Nie o tym jednak będzie w tym artykule – bowiem aby dojść do dojrzałego „średniowiecza technologicznego” trzeba wpierw przedrzeć się przez piąty, szósty wiek, trzeba dopiero wskrzesić ideę imperialną, zasypaną gruzami i śmieciami gnijącego starego świata.

II. Pod wezwaniem św. Leibowitza.
„Kantyczka dla Leibowitza” Waltera Millera po raz pierwszy drukowana była w odcinkach na łamach „The Magazine of Fantasy and Science-Fiction” Anthony’ego Bouchera w latach 1955-1956. W epoce „Zimnej Wojny”, w dodatku – jeszcze przed odwilżą roku 1956 – motyw świata po wojnie atomowej nie był sam w sobie niczym specjalnie wyjątkowym, ale powieść Millera wyrasta nie tylko z owego kanonu fantastyki „postnuklearnej”, ale także z rzymsko-katolickiego ujęcia tak dziejów świata, jak i sensu pojedynczego ludzkiego życia. Już samo to czyni ją oryginalną, szczególnie, że motywy religijne rozwinęły się w science fiction dopiero później – i na ogół nie w ujęciu ortodoksyjnym.
„Kantyczka dla Leibowitza” to monumentalna, rozpisana na trzy części opowieść o potwornie zdewastowanym świecie, gdzie przetrwalnikiem cywilizacji jest niepozorny klasztor założony przez na wpoły legendarnego Leibowitza – człowieka, który najpierw uczestniczył w budowie broni jądrowej, a potem, po ujrzeniu katastrofalnych skutków swej pracy, postanowił zrobić coś, by cywilizacja mogła się odbudować. Mnisi z opactwa zagubionego gdzieś na pustkowiach Arizony zdają sobie sprawę, że świat, w którym przyszło im żyć, świat zdeformowanych mutantów i feudalnych księstewek – jest krainą ruin, bladym odbiciem dawnej kultury. Wytrwale zbierają wszystko to, co ma jakiś związek z przeszłością – stare książki i ich strzępy, dziwne urządzenia, dzieła sztuki. Po długich latach opactwo staje się swoistym centrum nauki i otoczone jest legendą skarbca wiedzy – wiedzy, którą jeszcze mało kto rozumie, nad którą trwają żmudne studia, stopniowo przynoszące efekty. Świat rozwija się znów, po raz kolejny mamy epokę renesansu, w dawnym USA największym państwem jest cesarstwo Texarkany (złożone z kilku niegdysiejszych stanów). Wreszcie w trzeciej części książki cywilizacja jest nawet bardziej rozwinięta niż przed kataklizmem (który stał się już wydarzeniem na wpół legendarnym i symbolicznym). Koniec nie napawa zbytnim optymizmem – ludzie znów dzielą się na dwa bloki polityczno-militarne i po raz kolejny dochodzi do katastrofy, a zbiec na statku kosmicznym udaje się jedynie garstce pod przywództwem braci z zakonu św. Leibowitza.
Jest w powieści Millera wykorzystany motyw cyklu historycznego, powtarzającej się triady „rozwój-tryumf-upadek”, co nam – autorom i czytelnikom Młodzieży Imperium – niewątpliwie kojarzy się z koncepcjami pewnego włoskiego barona. Zbieżność jest oczywiście przypadkowa, ale warto o niej wspomnieć. Miller wydaje się odwoływać do historycznych losów Europy, która przecież wyrosła na gruzach Imperium Rzymskiego, a przetrwalnikami cywilizacji były właśnie zakony chrześcijańskie.
Istotny jest fakt, że w powieści objawiają się motywy nadprzyrodzone, religia nie jest tu jedynie zjawiskiem czysto socjologicznym, ale ma głębszy sens. Ujawnia się to już na początku, gdy brat Franciszek Gerard z Utah odnajduje grób Leibowitza, wcześniej wskazany mu przez Ahaswera – Żyda Wiecznego Tułacza, który pojawi się także w dalszych częściach książki.
„Kantyczka dla Leibowitza” to napisana z rozmachem, fascynująca wizja końca Kali Yugi i początku nowego cyklu, który rzecz jasna także kończy się w płomieniach i cierpieniu. A jednak następny raz ludzkości zostaje dana szansa, jest maleńka furtka, przez którą można wejść w kolejny okres dziejów. Pozostaje pytanie: czy i ten będzie podlegać prawu rozpadu? Walter Miller nie daje tu jednoznacznej odpowiedzi. Można mieć nadzieję, że ta ostatnia epoka uwieńczona zostanie końcem wszystkiego, Paruzją i zatrzymaniem kołowrotu historii.
Tak czy inaczej dla naszych rozważań o przetrwaniu epoki rozkładu. najistotniejsze są pierwsza i druga część powieści – zawierające przejmujący, rozciągnięty na stulecia opis podnoszenia się cywilizacji z ruin dzięki wiedzy gromadzonej przez nieliczną garstkę wybrańców. Motyw przyspieszania odrodzenia i umniejszania siły zniszczenia jest także przewodni we wspominanej już „Fundacji” Isaaca Asimova.


Mit Fundacji
Ciąg dalszy...

III. Mit Fundacji.
Isaac Asimov w pierwszym tomie swego cyklu fundacyjnego nie atakuje nas obrazem destrukcji i rozpadu, jak ma to miejsce w millerowskiej „Kantyczce”. Przeciwnie wręcz – Imperium Galaktyczne na pierwszy rzut oka wydaje się być u szczytu potęgi. Rok 12000 to czasy galaktycznego mocarstwa, skupiającego niezliczone tysiące planet, między którymi funkcjonuje komunikacja i handel, które toczą ze sobą spory polityczne i rywalizują na płaszczyźnie ekonomicznej, które wytwarzają własne kultury i sposoby życia. Ten niewyobrażalny kolos zaczyna się jednak chwiać w posadach – z początku jednak zarysy rozkładu są nader skromne, ledwo widoczne, nie zwracające zbytniej uwagi. Życie toczy się z dnia na dzień, a powoli narastające tendencje separatystyczne rzekomo mają mieć jedynie charakter przejściowy. W jakiś sposób przypomina to współczesny świat Zachodu, którego mieszkańcy także nie chcą lub nie potrafią widzieć pewnych procesów z dystansu i w szerszym ujęciu. W Imperium Galaktycznym jest jednak jeden człowiek, który „wyczuwa pismo nosem”. To genialny matematyk Hari Seldon, twórca nauki zwanej „psychohistorią”. Akurat motyw „psychohistoryczny” wydaje się być nietrafionym pomysłem Asimova – opiera się on bowiem na głębokiej wierze, iż można, wnioskując z tysięcy rozmaitych współczesnych przesłanek, dokładnie przewidzieć losy danej zbiorowości na tysiące lat w przyszłość. Oczywiście wystarczyłoby tu samo skorzystanie z oczywistego i narzucającego się faktu, że cywilizacje rodzą się i umierają, tym niemniej Asimov był przedstawicielem „Złotego Wieku” science-fiction, kiedy to autorzy z wielką nadzieją patrzyli na rozwój nauk ścisłych i wszelkiej technologii. Z tego też powodu Hari Seldon jest w stanie nie tylko zwrócić uwagę na znaki czasu, zwiastujące rozpad Imperium, ale także dość szczegółowo przewidzieć kiedy i w jakich okolicznościach odpadać będą kolejne jego części, kiedy następować będą zamieszki, zamachy stanu, kryzysy ekonomiczne i polityczne etc. Mało tego – nagrywa swoje holograficzne obrazy, które już po jego śmierci co kilkadziesiąt lat objawiają się aktywistom jego „Fundacji”, udzielając wskazówek z przeszłości, elegancko komponujących się z bieżącymi wydarzeniami. Ano właśnie – wspomnieliśmy o tytułowej „Fundacji”. Naprawdę istniały dwie Fundacje, na dwóch końcach galaktyki, to jednak jest w tym momencie mniej istotne. Założona przez Seldona pierwsza Fundacja to wielkie zgromadzenie najwybitniejszych uczonych, techników i myślicieli z całego Imperium, którzy pod pozorem pracy nad Encyklopedią Galaktyczną rozpoczynają prace nad ocaleniem możliwie dużej części wiedzy i kultury odchodzącego w przeszłość świata. Seldon – używając swych technik psychohistorycznych – przewiduje, że okres upadku i nowego średniowiecza w zwyczajnych warunkach trwałby – bagatela – 30 000 lat, niemniej dzięki jego Fundacji uda się skrócić Ciemny Wiek do raptem jednego millenium. Ujęcie tematu odbudowy przez Asimova różni się nieco od tego, które przedstawił Miller w „Kantyczce dla Leibowitza” – przyczyną jest tu zapewne ateizm autora i jego chłodne, naukowe podejście do sprawy. „Fundacja” to rozległa opowieść o walkach politycznych, o intrygach i rozgrywkach, sojuszach i zdradach, o tworzeniu się mitów, pchających społeczeństwa do przodu. Dwie Fundacje – ta bardziej „naukowa” i ta bardziej „polityczno-socjologiczna” – przez tysiące lat toczą walkę z cywilizacyjną entropią (i ze sobą nawzajem!), kreując nowe Imperium. Cykl fundacyjny rozrósł się w związku z tym do bodaj dziesięciu tomów, z których niektóre dopisany zostały przez innych autorów już po śmierci Asimova – cóż, tak to bywa w popularnej literaturze. Niekoniecznie trzeba czytać tak rozbudowną całość – wystarczy ogólne spojrzenie i zwrócenie uwagi na kluczowe elementy przesłania, które płynie z „Fundacji”. Oczywiście sama teza, że imperia mają zwyczaj umierać, nie jest specjalnie odkrywcza, warto jednak zastanowić się nad tezą, że da się przyspieszyć proces naprawy i spowolnić, osłabić procesy destrukcji, rozjaśnić wiek mroku...

III. Czas na wnioski.
Wniosek, jak to mówią, to punkt, w którym nie mamy już siły dalej myśleć. Być może więc jesteśmy już w tym punkcie i po przemyśleniu wszystkiego czas brać sprawy w swoje ręce. Jest bowiem jasne – przynajmniej dla pewnego kręgu ludzi – że jesteśmy właśnie na początku pierwszego tomu „Fundacji” Asimova, a jeśli historia potoczy się niewesoło, to możemy nawet odnaleźć się w świecie z początku „Kantyczki dla Leibowitza”. Żyjemy u kresu Europy, u kresu ery ponowoczesnej. To czas zderzenia cywilizacyj – prężnych, brutalnych i zdecydowanych (jak chińska lub islamska) z gnuśnym, zdziadziałym Zachodem. Możliwe więc, że mamy do czynienia z przejściem do nowego cyklu historii, ze środkiem lub finiszem eonu Pokłosia, by użyć terminologii rodem z „Illuminatusa”. Oczywiście nie dysponujemy możliwościami psychohistorii, mamy jednak zdrowy rozsądek i wystarczającą wiedzę historyczną, by wiedzieć, co zwiastują procesy takie jak starzenie się społeczeństw, zanik heroizmu i patriotyzmu, tryumf egalitaryzmu, upadek wierzeń religijnych etc. Jak powiedział trafnie Douglas Pearce: „Nie wiem i nie obchodzi mnie czy ludzie generalnie stracili kontakt ze swoją duchowością. Na pewno nie stracili kontaktu ze swoją niemoralnością. Być może dla większości z nich to jedno i to samo?” Oczywiście wielu już przejechało się na stawianiu „nieomylnych” diagnoz na temat przyszłości, jednym z ciekawszych osobników tego pokroju jest Francis Fukuyama ze swą koncepcją „końca historii”. Dlatego też nie chodzi o to, by wieszczyć nieuchronny koniec, ale raczej – by przyspieszyć go swoim działaniem, aby tym szybciej przystąpić do odbudowy. Czy już teraz można tworzyć zalążki Fundacji lub – jak kto woli – bractwa św. Leibowitza? Niewątpliwie tak. Warto przy tym zwrócić uwagę, że mamy obecnie do czynienia z ciągłym postępem technologicznym – i nawet neo-barbarzyńcy oraz napierające na Zachód cywilizacje przejmują ultranowoczesne wynalazki. Z tej przyczyny nie martwiłbym się tak bardzo o los techniki, jak o los kultury. I przede wszystkim temu powinna służyć nasza Fundacja – oddolny, zdecentralizowany, nieformalny, ale zarazem połączony pewną wspólnotą duchową ruch, zdolny zakonserwować i przechować oraz uruchomić na nowo mechanizmy, które pchały kiedyś Europę do przodu. „Europa była zegarem świata – ten zegar stoi”, jak pisał Harro Schulze-Boysen. Pytanie: czy uda się go ponownie nakręcić?



Za udział wziął: Wielebny ATW ;-P

31