W bżuh nuż!
 

I.

„Marność nad marnościami – i wszystko marność” – rzecze autor biblijnej księgi Koheleta, rozejrzawszy się dokoła siebie w poszukiwaniu czegokolwiek godnego uwagi i uchwycenia. Ten zaskakująco „nihilistyczny” fragment Pisma Świętego przypomina się podczas lektury sterty literackich manifestów, wystąpień programowych, prowokacyjnych tez i sążnistych elaboratów, którymi zastępy „ruchów literackich XX wieku” wypełniły świat sztuki tak słownej, jak i plastycznej. Szczególnie żyzną glebą dla owych buńczucznych deklaracji była druga dekada minionego stulecia, a w Polsce – lata dwudzieste, jako że do nas modne nowinki docierają na ogół z wieloletnim opóźnieniem. Tak było z romantyzmem, który w Europie objawił się już pod koniec wieku XVIII (a u nas dopiero za Mickiewicza i Słowackiego), takoż było i z futuryzmem, kubizmem czy kilkoma innymi „–izmami”, wyrosłymi na przełomie „la belle epoque” i „ery Robotnika”. Na niektóre – jak np. dadaizm – właściwie się w ogóle nie załapaliśmy.

To, co uderza przy lekturze manifestów futurystycznych i surrealistycznych – to ich rzekomo niebywała i porażająca doniosłość, zabawnie kontrastująca z krótkotrwałym istnieniem każdego właściwie z tych nurtów, a także z ich – mizernym w istocie rzeczy – oddźwiękiem społecznym. A jednak z wszystkich tych programowych wystąpień przebija niezmącone przekonanie o tym, iż właśnie ten, a nie inny „-izm” stanie się przyszłością całej sztuki jako takiej, zniszczy to co było i ogarnie swym wpływem każdą dziedzinę aktywności artystycznej.


Broadway Boogie Woogie
II.
Tu rodzi się pierwszy paradoks owej nawiedzonej „awangardy”: naiwna, młodzieńcza wiara, jakoby ten czy inny marginalny ruch mógł funkcjonować dłużej niźli kilka, kilkanaście lat, do tego w głębokim podziemiu. Jest to wiara o tyle paradoksalna, że każdy z tych nurtów głosił zerwanie z przeszłością i potrzebę wolności, jednocześnie pogłębiając szufladkowanie i szafowanie „-izmowym” nazewnictwem w nieznany dotąd sposób. Postulowany przez Bruno Jasieńskiego w „Mańfeśće w sprawie ortografii fonetycznej” program reformy pisowni „na zasadah fonetycznych” staje się ograniczeniem daleko bardziej dotkliwym niźli panujące dotąd surowe zasady ortograficzne. Również głoszona przez tego samego autora niechęć do wyrafinowanej formy jedynie pozornie daje wolność, w praktyce prowadzić musiałaby do utrudnień i obostrzeń dotąd wręcz niespotykanych. Czytamy bowiem: „Pszed ogłoszeńem dzieła sztuki drukiem artysta obowiązany jest wyćisnąć z ńego pszedtem wszystkie pozostałe resztki wody. Artyśći wykraczający pszeciw temu postawieńu odpowiedźalni będą pszed społeczeństwem na ruwńi ze zwykłymi złodziejami pod zażutem kradzieży czasu”.

Analogicznie rzecz się ma z wezwaniami do całkowitej destrukcji tradycyjnej sztuki, tak jakby korzystanie z jej dorobku nie mogło być jednym ze sposobów korzystania z owej wynoszonej na piedestały „wolności”. „Nuże! Kładźcie ogień pod szafy biblioteczne! Zmieńcie bieg kanałów, aby zatopić muzea!” – rzecze Marinetti w pierwszym manifeście ruchu futurystycznego. Jest to oczywiście metafora, do żadnych właściwie aktów realnej destrukcji nie dochodziło, ale to właśnie jest drugi paradoks: przerost formy nad treścią, „z wielkiej chmury mały deszcz” – zjawisko, które towarzyszyć będzie owej awangardzie. Swoją drogą – nietrudno zauważyć w twórczości najbardziej nawet awangardowych artystów wyraźne inspiracje tradycją europejską, czy też aluzje do niej. Zapewne są one na ogół bluźniercze i wrogie – ale jednak istnieją, co pokazuje, jak trudno jest uciec od Europy.


Malewicz
III.
Paradoksem trzecim, wynikającym z drugiego, jest głoszone wszem i wobec przez rewolucyjne ruchy artystyczne hasło „upowszechnienia sztuki”, „umasowienia sztuki”, „wyjścia do robotnika i chłopa”. Wspomniany Jasieński, główny z ideologów polskiego futuryzmu pisze: „Sztuka muśi być jedyńe i przede wszystkim ludzką, tj. dla ludźi, masową, demokratyczną i powszehną. (...) Wołamy: Artyśći na ulicę! (...) Człowiek wspułczesny ńe ma czasu na hodzeńe na koncerty i wystawy, ¾ ludzi ńe ma po temu możnośći. Dlatego sztukę muszą znajdować wszędźe.”

Chciałoby się rzec: absurd goni absurd. Dla każdego, kto ma jako-takie pojęcie o sztuce futurystów i innych, pokrewnych (a zarazem konkurencyjnych) ruchów, jasnym jest, że twórczość ta jest trudna w odbiorze i niezrozumiała w stopniu nieporównywalnie większym niż nawet najbardziej wysublimowane, złożone dzieła klasycznej literatury europejskiej, nie mówiąc o plastyce. Prosty chłopek-roztropek z zapyziałego zaułka może się zachwyci malarstwem i literaturą klasyczną, a może nie – ale malarstwem i literaturą futurystyczną nie zachwyci się prawie na pewno (i tym razem "prawie" nie robi chyba wielkiej różnicy). A już zupełnie nieosiągalne będzie do niego przebrnięcie przez opasłe stronice „mańfestów”, szczególnie tych z kręgu surrealizmu – pełnych skomplikowanej terminologii z pogranicza filozofii, magii, psychologii i sztuki.
Tak więc owo „upowszechnienie sztuki” staje się hasłem dosyć niepoważnym, jeśli wziąć pod uwagę, jaka miałaby to być sztuka i kto miałby dostarczać ją owemu masowemu społeczeństwu. Prawda jest bowiem taka, że np. prawdziwych futurystów polskich dałoby się policzyć na palcach obu rąk (dosłownie). Byli co prawda krzykliwi, ale skrajnie nieliczni. Oczywiście – być może futuryzm oddawał w swój szczególny sposób nastrój wielkomiejskiego życia, przemysłowy zgiełk i paranoje nowoczesnego społeczeństwa (tak jak to robi dziś muzyka industrialna) – tym niemniej czym innym jest tworzenie „na temat” mas, a czym innym – „dla” tych mas. Ruch, który miał „umasowić” sztukę, pogłębił jedynie przepaść dzielącą artyzm i tłum. Samo w sobie nie byłoby to może tak irytujące, gdyby nie sprzeczność z głoszonymi wcześniej, nadętymi deklaracjami.


W bżuh nuż!
Ciąg dalszy...

IV.
Wspomniałem na początku o efemeryczności, krótkotrwałości wszystkich tych nurtów awangardy początku wieku dwudziestego. Jest to jedna z ich cech wspólnych – wszystkie eksplodowały nagle i intensywnie, by wygasnąć po kilku raptem sezonach. Dadaizm, oparty właściwie tylko na nihilistycznej negacji, przetrwał raptem kilka lat, by przerodzić się w kolejny zbawienny nurt – surrealizm, tym razem niebywale przeintelektualizowany i tracący sporo z przewrotnego humoru „dada”. Gorliwy surrealista Ludwik Aragon dołączył zresztą niedługo do grona „pożytecznych idiotów”, tj. zachodnich lewicowych intelektualistów, padających plackiem przed majestatem Związku Sowieckiego – czego efektem były klasycznie już napisane powieści o niedoli chłopów i robotników.
Salvador Dali pozostał co prawda do końca długiego żywota wierny surrealistycznemu stylowi, nie przynależał jednak do surrealizmu jako buntowniczego ruchu, idąc własną, niepowtarzalną ścieżką wyszukanej blagi i przemyślanej ekstrawagancji, skrzyżowanych z rzeczywistym geniuszem.

Taki na przykład polski futuryzm powstał w roku 1920 („Tram wpopszek ulicy” Jerzego Jankowskiego), narobił wokół siebie nieco szumu, po to tylko by już w roku 1923 Jasieński ogłosił jego zamknięcie. Dziwnym trafem, w późniejszych tekstach, zwłaszcza w artykułach i wspomnieniach, nie upiera się już przy „pisowni fonetycznej”, ściśle trzymając się starego dobrego „ó” i „rz”...

Po tym wszystkim pozostało tym dzielnym dziwakom (czy raczej: młodzieniaszkom, którzy za wszelką cenę starali się sprawiać wrażenie dziwaków) już tylko budowanie legendy „-izmów”. Stąd też obecnie, przeglądając podręczniki do historii sztuki, odnieść można wrażenie, jakoby futuryzm czy dadaizm zgoła podpaliły Europę, poruszyły tłumy entuzjastów i wrogów, zmieniły świat w ułamku chwili etc. Poczekajcie, moi drodzy, lat kilkadziesiąt – do tego czasu urosną nowe legendy i ze zdziwieniem przeczytacie, że wasze dzieciństwo przypadło na „gorączkowy okres powieści dresiarskiej”, „niespokojną epokę kina Dogmy”, „wschód powieści gejowskiej”, czy „wszechogarniającą modę ejtis” (chodzi o styl lat 80-tych, który – jako obwieszczały niedawno „opiniotwórcze” magazyny – jest teraz na topie). Tak oto z ograniczonych do wąskiego kręgu twórców i odbiorców prowokacji artystycznych kreuje się wielopokoleniowy mit.


Kandinsky
V.
Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że właśnie bez najmniejszej litości wbiłem „nuż w bżuh” (tytuł jednej z futurystycznych jednodniówek) awangardy pierwszej ćwierci dwudziestego wieku, mało tego: że ów nóż przekręciłem bezlitośnie i do tego kilkakrotnie, patrosząc trzewia „-izmów”. Złośliwcy mogliby dodać, że nawet nie ma co patroszyć, albowiem pod cieńką warstwą napuszonego buntu kryje się tylko próżnia.

Toteż niniejszym protestuję przeciwko takiej interpretacji moich rozważań i dodaję ten ostatni ustęp, celem częściowego rozgrzeszenia niecnych, „-stycznych” prowokatorów.
Bowiem w istocie rzeczy wszystkie te nurty coś do sztuki i kultury wniosły. I gdy opadł kurz werbalnych bitew, toczonych na łamach niskonakładowych periodyków „artystycznych”, okazało się, co przetrwało. Czy jest tego wiele? Zależy, jak na to patrzeć. Na pewno część awangardowych chwytów przeszła do dalszej literatury, na pewno wiele dzieł plastyki ówczesnej jest inspirujących, a przynajmniej – cieszą oko, o ile ma się oko nawykłe do dziwactw. Na pewno liczy się dadaistyczne poczucie humoru i wprowadzenie przez nich techniki kolażu. Wiele dał także surrealizm – nietrudno odnaleźć jego echa w kinie, literaturze, muzyce (noise), a komu nie podchodzą obrazy Salvadora Dali i Wojciecha Siudmaka – tego w mordę bez krępacji! I nie zapominajmy o dziedzictwie futurysty Luigiego Russolo, który za pomocą swoich intonarumori kładł podwaliny pod muzykę industrialną i estetykę hałasu...


Kandinsky
Było bowiem w tej awangardzie sporo wątków istotnie poruszających, wiele świezości i sporo motywów, które – po odpowiednim przetworzeniu - mogą być z powodzeniem wykorzystane także i dziś. Także i przez rewolucyjnych konserwatystów, choć przecież większość awangardzistów atakowała wspołczesne, liberalne społeczeństwo z odwrotnych niż my pozycji – lewicowych w istocie. Ale, jako rzecze Junger: „człowiek jest panem form”. A poza tym talent i pomysłowość Bozia przyznaje niezależnie od poglądów politycznych.
Mało tego: jestem w stanie przyznać, że okres ten był sztuce potrzebny. A w każdym bądź razie: był. Po prostu był, tak jak dziś jest postmoderna – i trzeba z tego wyciągać konsekwencję, bo i tak jesteśmy dziećmi swoich czasów i bronią tych czasów musimy walczyć, jeśli nie chcemy popaść w bezpłodne sny o restauracji obalonych książątek.

Błędem jednak, błędem tyleż paskudnym, co niesamowicie śmiesznym, był panujący w tamtej awangardzie klimat zbawiania świata, szeroko zakrojonej utopii, zadziwiającego zadufania w sobie, pogardy tak dla przeszłości, jak i dla konkurencyjnych nurtów, klimat ślepej wiary w „młodość” (a przecież młodzi szybko stają się starymi), napuszenia i przerostu słownych zapewnień nad rzeczywistymi skutkami.


Za udział wziął: Wielebny ATW ;-P

31