23 Skidoo!
 Wielebny ATW

Pojęcie postmodernizmu wciąż jeszcze jest bardzo modne, aczkolwiek trudno o jedną jego sensowną definicję. Być może właśnie to wymykanie się jednoznacznej klasyfikacji jest główną jego cechą. W najwęższym znaczeniu postmodernizm jest tylko pewną współczesną szkołą filozoficzną, znaczoną takimi nazwiskami jak Baudrillard, Foucault, Rorty czy Deleuze. W znaczeniu najszerszym „postmodernizmem” jest właściwie cała obecna epoka – liczona od końca II wojny światowej, a na pewno od „szalonych” lat 60-tych. Trudności w opisie i klasyfikacji nastręcza fakt, że niektórzy – jak np. Aleksander Dugin – odróżniają postmodernizm od „postmoderny” lub też tworzą podział na postmodernizm „bierny” i „czynny” (tym ostatnim miałaby być zarówno Nowa Lewica, jak i Nowa Prawica). Nie chcę tu i teraz zagłębiać się w szczegółowe rozważania na temat definicji postmodernizmu, ale raczej znaleźć i opisać – na przykładzie dwóch powieści – pewne wspólne elementy, które wpasowują się w obiegowe rozumienie tego pojęcia. Przedmiotem rozważań będą książki „Illuminatus!” Roberta Shea i Roberta Antona Wilsona oraz „Tęcza Grawitacji” Thomasa Pynchona.

O trylogii “Illuminatus” pierwszy raz usłyszałem w okresie szczeniackiej fascynacji libertarianizmem, kiedy to tytuł ten pojawił się w jednym (a może w kilku) spośród dziesiątek czytanych wówczas przeze mnie artykułów. Autor rozwodził się nad przedstawionymi w trzecim tomie powieści pomysłami na emisję prywatnego pieniądza, gdzie indziej zaś cytowano fragment pt. „Definicje i rozróżnienia”, prezentujący podręczne objaśnienia podstawowych terminów politycznych, pisane z pozycji libertariańskiej, ale i kontrkulturowej. Trylogia R. Shea i R.A. Wilsona przez jakiś czas była dla mnie jedną z tych na wpoły legendarnych książek, o których dużo się mówi, wokół których krążą rozmaite dziwne opowieści – a na dobrą sprawę, mało kto je czytał.
Podobnie rzecz się miała z „Tęczą Grawitacji” – potężnym, 600-stronicowym tomiszczem, które również cieszy się dobrą i złą sławą, zależy kogo pytać. Autorem jest Thomas Pynchon, autor nieomal nieuchwytny i stroniący od massmediów, co może być zarówno wyrazem rzeczywistej skromności, jak i perfekcyjną formą autopromocji.

Kiedy w końcu dorwałem w bibliotece miejskiej tom pierwszy „Illuminatusa!” – „Oko w piramidzie” – spodziewałem się czegoś absolutnie szalonego. I nie zawiodłem się. Później sięgałem po każdą z trzech części „Illuminatusa” jeszcze wiele razy, czasem czytając je w całości, czasem wybierając co zabawniejsze fragmenty, a niekiedy jedynie poszukując konkretnych informacji.
Czym jest to ponad trzydziestoletnie dzieło dwóch zwariowanych, lewicujących anarchistów nafaszerowanych kwasem i obłędnymi ideami lat 60-tych? Biblią hipisów? Epitafium dla epoki „flower-power”? Powieścią sensacyjną? Powieścią science-fiction? Permanentnym narkotykowym odlotem? Wielkim eksperymentem literackim? Wielkim żartem? Poważnym dziełem filozoficznym? Podobnie można spytać o „Tęczę Grawitacji”. Czy to powieść wojenna? Nonsensowny zlepek przypadkowych scen? Traktat filozoficzny ukryty w meandrach absurdalnej fabuły? Epos o upadku Europy i kondycji współczesnego Zachodu? Wielkie oszustwo?
W przypadku obu dzieł można powiedzieć, że są wszystkim po trochu, a być może są niczym i nic nie warte.

Zarówno „Illuminatus!”, jak i „Tęcza...” posiadają cechy, które można uznać za charakterystyczne dla postmodernistycznej literatury (widać je także w „Wahadle Foucaulta” Umberto Eco czy „49 idzie pod młotek” Pynchona). Oczywiście nie ma nigdzie jakichś „świętych tablic”, zawierających niewzruszone reguły, określające ten nurt literacki, tym niemniej pewne własności powtarzają się wystarczająco często, by móc je wyróżnić i pokusić się o pewne uogólnienia. Po pierwsze, zarówno u R.A. Wilsona, jak i u Pynchona nieomal wszystko jest niepoważne, niepewne, podważalne, umowne i chwilowe. Dotyczy to zarówno samych wydarzeń, jak i wszelkich pojawiających się na łamach powieści poglądów i postulatów, niezależnie od tego, czy wypływają one od narratorów, czy od bohaterów, czy też stanowią element tła i scenografii. Trudno oddzielić fikcję od faktu, żart od powagi. Albo raczej: czytelnik może je oddzielać wedle uznania. Jest w tym zatem ironiczny i zdystansowany stosunek do rzeczywistości, a także pewien klimat spaceru wśród ruin „wielkich narracji” – czyli wszechogarniających, opisujących całościowo rzeczywistość koncepcji filozoficznych, socjologicznych i politycznych. Skoro owe „wielkie narracje” rozpadły się, nie zdały egzaminu, to konsekwencją będzie sytuacja w której niemal wszystko jest względne. Poważne refleksje ekonomiczne sąsiadują w „Illuminatusie” z groteskowymi historiami o kosmitach i mówiących morświnach, analizy historyczne i filozoficzne mieszają się u Pynchona z najbardziej nieprawdopodobnymi domysłami.


Jedną z technik stosowanych przez autorów jest mieszanie fikcji z faktami, jak to w epoce ponowczesnej: w najlepsze sąsiadują ze sobą postaci autentyczne i zmyślone, autentycznym zaś przypisuje się fikcyjne biografie i fałszywe poczynania, nie zapominając jednocześnie o ich prawdziwych dokonaniach – dzięki czemu narasta informacyjny chaos, a czytelnik gubi się w domysłach, zagadkach i niedowierzaniu. Ze śmiertelną powagą podawane są najbardziej nieprawdopodobne teorie, najzupełniej niefrasobliwie wprowadza się kolejne wątki i postaci, jakby dorzucało się przypraw do monstrualnej, postmodernistycznej, halucynogennej zupy.
Z drugiej strony można także ten sposób pisania uznać nie tyle za kreowanie informacyjnego chaosu, ale za jego opis, za próbę oddania panującego obecnie dyktatu mass-mediów i popkultury, każdego dnia napychających swoich odbiorców tysiącami „newsów” i „opinii”, gromadzących się w głowie niczym na śmietnisku. O tym jednak na ile postmodernistyczna literatura tworzy obecną rzeczywistość, a na ile ją oddaje (i jakie wyciąga wnioski) – powiemy później. Drugą rzucającą się w oczy cechą obu powieści (i pokrewnych) jest rozległa wiedza autorów, głęboka erudycja, ujawniająca się nieomal na każdej stronie. Zarówno powieść Wilsona i Shea, jak i dzieło Pynchona (a także wspomniane „Wahadło...” Eco) obfitują w ogromną ilość informacji z rozmaitych dziedzin. Chodzi tu nie tylko o refleksje filozoficzne, polityczne, religijne i socjologiczne, ale także o nauki ścisłe (fizyka, chemia, matematyka) oraz o masę faktów z dziedziny literatury, muzyki klasycznej i rockowej, subkultur młodzieżowych etc. Wszystko może trafić do tego tygla, tak samo jak wszystko trafia obecnie do internetu. Żyjemy w brzuchu potwora – a może w brzuchu węża Uroborosa, pożerającego, trawiącego i wydalającego nas w nieskończonym cyklu.

Pomyślcie o jakimś wydarzeniu czy postaci z XX stulecia (i nie tylko) – szansa, że choćby wzmiankę o tym znajdziemy w „Illuminatusie” jest całkiem spora. Nawet niepełna lista osób, organizacji, zjawisk, które bądź to aktywnie występują w powieści, bądź są w niej wspominane, będzie długa: Illuminaci, dyskordianie, masoni, anarchiści, trockiści, libertarianie, Studenci na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa, hipisi, rock and roll, Franklin Delano Roosevelt, John Dillinger, mafia, CIA, FBI, afera Watergate, zabójstwa Kennedy’ego i Luthera Kinga, Ayn Rand, żółta łódź podwodna, Conan z Cymmerii, Atlantyda, gadające morświny, Budda, Jezus Chrystus, panteon greckich bogów, LSD, chińscy i sowieccy komuniści, joga, morski potwór Lewiatan, niemieccy naziści, podróże kosmiczne, Jerzy Waszyngton, James Joyce, H.P. Lovecraft i Wielki Cthulhu, templariusze, Lucyfer, tarot, alchemia, magia, kabała, seks, marihuana, satanizm, Indianie, numerologia, Czarne Pantery, prawicowi ekstremiści, religijni fundamentaliści, broń biologiczna…
Mało? Jest więcej, dużo więcej. Można z zapartym tchem czytać o tajnym stowarzyszeniu morświnów, o tym, że Conan z Cymmerii po zakończeniu przygód w Europie odpłynął do Ameryki, gdzie znany jest jako Quetzalcoatl. O tym, że w kanałach pod Dealy Plaza w Dallas rezyduje Dealy Lama, że na żółtej łodzi podwodnej żegluje po świecie wódz anarchokapitalistów, Hagbard Celine, a pod jeziorem Totenkopf w Bawarii zahibernowany jest niemiecki oddział żołnierzy z II wojny światowej. Że Iluminaci przybyli z planety Wulkan, że Iluminatów nie ma, że… I tysiąc innych, równie zwariowanych rzeczy. Podobnie rzecz się ma z „Tęczą Grawitacji”. Mamy tu zarówno intrygę szpiegowską, jak i długie stronice dywagacji na najróżniejsze tematy, związane mniej lub bardziej z losami bohaterów. Fizyka newtonowska i kwantowa, chemia tworzyw sztucznych, czystki w sowieckiej partii komunistycznej, antysemityzm w III Rzeszy i Republice Weimarskiej, eksperymenty rosyjskiego uczonego Pawłowa na zwierzętach, emancypacja czarnoskórych w Afryce i Ameryce, komunizm w Mongolii, Żelazna Gwardia i kapitan Codreanu, narkotyki i odurzenie, wyuzdany seks, niemiecka Wunderwaffe, szpiegostwo przemysłowe i mnóstwo innych rzeczy.


23 Skidoo...!
Ciąg dalszy...

Rozpoznajemy tu zatem trzecią cechę (jakkolwiek wynika ona z drugiej) – a mianowicie przeładowanie informacjami. Obie powieści (i wiele podobnych) cechuje ogromne nagromadzenie wątków i postaci. Są jak gigantyczne mozaiki – pytanie tylko, czy jest jakaś perspektywa z której widać w tym wszystkim sens i ogólny zarys, czy też z każdego punktu widzenia będzie to chaos? Być może zatem lepszym porównaniem byłoby ogromne, kolorowe wysypisko śmieci. I tak jak na wysypisku śmieci można znaleźć – wśród niepotrzebnego szmelcu – prawdziwe skarby, tak samo i tutaj da się wybrać cenne kryształy.

Jeszcze jedną cechą wspólną, którą warto wyróżnić, jest motyw spisku. Zarówno „Illuminatus!”, jak i „Tęcza Grawitacji” (a także wspomniana wcześniej powieść Pynchona „49 idzie pod młotek”) z lubością rozpracowują wątki globalnych spisków, wzajemnie się przenikających tajnych stowarzyszeń i tkwiących nieomal wszędzie tajemniczych „mechanizmów władzy”.
Osią „Illuminatusa” jest wizja ciągnącego się niemal przez całą historię ludzkości konfliktu dwóch tajnych stowarzyszeń – Illuminatów i Dyskordian. Ci pierwsi reprezentują – tak się przynajmniej może wydawać – wszelkie siły porządku, władzy, autorytetu, hierarchii. Ci drudzy, na zasadzie kontrastu, oddają cześć Eris (inaczej: Dyskordii), bogini niezgody i propagują anarchię, wolność, moralny luz i nieład. W toku książki kolejni bohaterowie (dziennikarze, policjanci, radykalni działacze polityczni, gangsterzy, kapłani, sekciarze i inni) zostają wciągnięci w tę ogólnoświatową konspirację, tropiąc ślady odwiecznego sporu i tropiąc siebie nazwajem.
Podobnie rzecz się ma z „Tęczą Grawitacji”. Główny bohater, amerykański oficer William Slothrop, okrywa że lista miejsc, w których dokonuje podbojów miłosnych, idealnie pokrywa się z listą miejsc, w które później uderzają niemieckie pociski. Rodzi się pytanie: z czego wynika ta zaskakująca zbieżność? Rozpoczyna się zatem paranoiczna, obłędna odyseja Slothropa przez targaną wojną Europę, odyseja tonąca w dygresjach narratora na temat zastępów innych bohaterów, mających własne problemy i tajemnice.
Konspiracyjny motyw jest u Pynchona bardzo widoczny we wspomnianym „49 idzie...”, gdzie główna bohaterka natrafia na ślad istniejącego od średniowiecza tajnego stowarzyszenia pocztowego „Trystero”, walczącego z oficjalną, państwową pocztą i firmą „Thurn and Taxis” (istniejącą naprawdę). Główna bohaterka natrafia – m.in. poprzez widowisko teatralne i uzyskaną w spadku kolekcję znaczków – na ślady tego konfliktu i skonstruowaną przez „Trystero” podziemną sieć komunikacyjną.


Rzecz jasna autorzy do końca nie wyjaśniają kwestii spisku. W końcówce „Illuminatusa” można przeczytać, że ci, których uważano za Illuminatów byli prawdziwymi Dyskordianami i vice-versa – ale czy to cokolwiek znaczy? Może być to zarówno wielka kpina autorów z wszelkich „teorii spiskowych”, jak i wstęp do kolejnej intrygi... którą mógłby wymyślić sobie sam czytelnik.

Inny istotny aspekt „Illuminatusa” i „Tęczy...” to styl. Książki sprawiają wrażenie wielkich, obłędnych tripów narkotycznych. Akcja zmienia się jak w kalejdoskopie, autorzy potrafią czasem w jednym akapicie kilka razy zmienić osobę narratora (czasem z trzeciej na pierwszą osobę!) i miejsce wydarzeń, albo mieszać ze sobą dwa równolegle prowadzone dialogi. Do tego ciągłe przerywniki w postaci cytatów, dygresji, wycinków, wzorów i rysunków. Jakby tego było mało – na końcu trzeciego tomu „Illuminatusa!” mamy ponad 80 stron przypisów na rozmaite tematy, na poważnie i niepoważnie, między innymi mamy tam analizę iluminackiej teorii dziejów, rozważania na temat uprawy konopii przez Waszyngtona, na temat kabały, prywatnych pieniędzy, tajnych operacji dyskordiańskich i garść groteskowych objaśnień tyczących się fabuły i bohaterów książki. Trudno się w tym wszystkim połapać.

Jaki wniosek płynie z analizy tych powieści?
W pewnym sensie są one jak tani szampan – z początku przyciągają obietnicą eksplozji, potem wybuchają i tryskają przez pewien czas, by w końcu nabrać mało subtelnego posmaku i znużyć degustatora. Natłok informacji i wydarzeń z jednej strony jest świadectwem różnorodności, z drugiej jednak wiadomo, że masa kolorowych punktów w końcu zlewa się w monotonną masę. Tak jest i tutaj, zwłaszcza w przypadku „Tęczy Grawitacji”.

Najistotniejsze pytanie brzmi: czy postrzegać takie dzieła jako przyczyny kryzysu Zachodu i jego przejawy, czy też jako odbicie panującego stanu rzeczy lub może nawet jego krytykę? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, prawdopodobnie należałoby każde dzieło rozpatrzyć osobno. Relacja między sztuką, a rzeczywistością zawsze ma charakter sprzężenia zwrotnego – do pewnego stopnia to, co tworzą artyści jest odzwierciedleniem tego, co ich otacza, z drugiej jednak strony oni sami swoją twórczością wytwarzają pewne nastroje w społeczeństwie.

Postmodernizm zasadza się (choć jest to pewne uproszczenie, mam nadzieję, że nie wulgaryzacja) na przekonaniu, że cywilizacja Zachodu dobiegła końca, że nieomal wszystkie podstawowe fabuły literackie, style architektoniczne, techniki kompozytorskie, koncepcje filozoficzne zostały już opracowane – i to, co pozostaje obecnie, to mniej lub bardziej przemyślana gra tymi wcześniejszymi motywami. Widać to wyraźnie w obecnych czasach – architektura nieraz łączy futurystyczne „szklane domy” z wpływami orientalnymi lub – równie dobrze – gotyckimi czy jakimikolwiek innymi, literatura przetwarza dawne dzieła w postaci pastiszów i parodii, centrum „wielkiego mieszania” jest muzyka – i to zarówno „akademicka” (zwana też „poważną”), jak i „podziemna” oraz „popularna”. Z pewnością powieści takie jak „Illuminatus!” i „Tęcza...” oddają ten stan rzeczy. Opisują taką Europę i taki Zachód (i taki świat), jaki mamy – tandetę, pozorną różnorodność w straganowej pstrokaciznie i informacyjny nieład. Trudno byłoby oddać świat talk-showów, hipisów, punkowców, wschodnich szkół medytacji w Kalifornii, elektrycznych szczoteczek do zębów, „wolności słowa” etc. w inny sposób, o ile miałoby się ambicję zanurzenia w tym świecie i umieszczenia w nim bohaterów. W gruncie rzeczy wiele w tych postmodernistycznych powieściach jest wątków zabawnych i intrygujących. Pytanie tylko: jakie wnioski wyciągają autorzy, a jakie powinni?
Można nie wyciągnąć nic – przedstawić opis rzeczywistości i wzruszyć ramionami, czy to z powodu intelektualnego ograniczenia, czy to ze zwykłej obojętności. Można zaaprobować panujący stan rzeczy, zachwycić się nim i stwierdzić, że żyjemy w najszczęśliwszych czasach, w których każdy może się zrealizować i wybrać jedną z setek dróg, o których wzmianki pojawiają się choćby na łamach opisanych wyżej powieści.
Zarówno w przypadku R.A. Wilsona, jak i w przypadku Pynchona można zauważyć zjawisko dość typowe dla wielu artystów „lewicowych” (w tym przypadku określenie bardzo umowne) – a mianowicie połączenie ciekawego opisu rzeczywistości (i nawet pewnej sensownej krytyki) z brakiem rozsądnej diagnozy. Dla R.A. Wilsona drogą stał się libertarianizm w post-hipisowskiej, new-age’owej postaci – a więc niejako wyprzedzenie, przyspieszenie panujących nurtów.
Osiągnięciem byłoby zatem napisanie powieści, która wykorzystywałaby techniki ponowoczesne jako narzędzie kontrrewolucyjne. Czy to paradoks? Być może, ale to w niczym nie przeszkadza. Gigantyczny fresk pstrokatego, zwariowanego Zachodu – z mnogością postaci i wątków, z naszkicowaniem i naświetleniem mód intelektualnych i obyczajów, z poczuciem humoru i dystansem do rzeczywistości, z pastiszem, grą skojarzeń i aluzjami – a zarazem z przesłaniem „contro il mondo moderne”. Skoro coś takiego jest możliwe np. na gruncie muzyki (vide „Bellum Sacrum Bellum?” Von Thronstahl), to dlaczego nie w obszarze literatury? Ból tkwi w tym, że „prawica” (określenie w tym momencie równie umowne, jak „lewica” nieco wyżej) wciąż nie ma sensownej odpowiedzi na to, co się dzieje. Problem tkwi w tym, że postmodernizm to ów wąż Uroboros, o którym było wcześniej – wąż wciągający wszystko. Przykra prawda jest taka, że dla większości odbiorców nawet najbardziej archaiczny, reakcyjny i restauracyjny konserwatysta będzie tylko kolejnym straganiarzem na „wolnym rynku idei” – niezależnie od tego, jak on sam to postrzega. Można zatem kontyunować restauracjonizm, można usunąć się w cień i zerwać kontakt ze światem, można także próbować „ujeżdżać tygrysa”, podjąć to, co Dugin zwie „czynnym postmodernizmem”. To ostatnie może jednak mieć różne skutki i niektóre z nich bywają bezwartościowe, jak choćby nieudolne próby dostosowania się niektórych katolików czy „konserwatystów” do mechanizmów popkultury, owocujące groteskowym kiczem. To jednak, że niektórzy stają się zabawkami w łapach tygrysa nie przesądza sprawy. Być może przecież da się przerwać cykl Uroborosa i wyskoczyć mu z gardła prosto w prawdziwy świat? I być może droga wiedzie właśnie przez takie staroświecko-nowoczesne paradoksy, jakimi gra Młodzież Imperium, Templum Novum, Von Thronstahl, Phalanx czy Twórcownia Lach (by przytoczyć konkretne przykłady)? Poczekajmy, możliwe, że ktoś zdolny rozegra to w ciekawy sposób.


ATW

31