Dumanie nad mieczem
 Adam Danek

„(…) a kto nie ma, niech sprzeda swój płacz i niechaj kupi miecz!” (Łk 22,36) – rzekł Pan do dwunastu, na kilka godzin przed chwilą, kiedy się miało wypełnić Pismo.
Zaledwie kilka godzin musi minąć, nim bieg rzeczy raptownie zmieni kierunek, by już nigdy nie powrócić do wcześniejszego. Wytrącony z zakisłego łożyska, popłynie nowym korytem, a do jego wyrycia niejeden raz posłuży miecz. Nauka Chrystusowa nigdy nie wstydziła się miecza. Dwunastu wyruszyło na podbój świata, nie na jałowe rozmowy. Dlaczego tedy ich dzisiejsi spadkobiercy wzdragają się choćby wspomnieć o dniach chwały chrześcijańskiego oręża czy wręcz kajają się za jego przewagi, składając niewczesną skruchę w darze poganom bądź heretykom? Nie inaczej czynią współcześni im piastujący władzę, wyniesieni do niej z motłochu, przez motłoch i ku jego uciesze: publicznie odżegnują się od czynu zbrojnego i potępiają waleczność przodków.
Głupcy! W liktorskiej wiązce rózeg zawsze będzie tkwił topór. Berło i buława to jedno.

Inaczej bywało, nim zapomniano wszelką świętość, a świat popadł w chorobę odbóstwienia – gdy imperia wspierały się nie na ziemskich jedynie fundamentach. Kto w owych czasach chciał dzierżyć berło, musiał pierwej poznać, jak dzierży się miecz. Po dziś dzień obyczaj ten przetrwał tylko w odległych krajach, niezakażonych jeszcze duchową słabością epoki, którą ochoczo eksportują nasi zniewieściali, pustosłowni luminarze. Wtedy zaś wszelka arystokracja rodziła się na polach bitew. Bajeczne krainy Indii znajdowały się pod władzą kshatriyów – książąt wojny. Cesarski Nippon chlubił się męstwem samurajów. W przesławnych Atenach każda warstwa obywateli obowiązana była służyć ojczyźnie w odpowiedniej formacji wojsk. Imię królestwa Sparty na wieki związała historia z wojowniczością jego szlachty. Za dni świetności Rzymu Saliowie, kapłani w czerwonych, żelazem zdobnych płaszczach tańczyli w uniesieniu przed żołnierskim bóstwem. Kiedy zaś nastąpiło przesilenie dziejów, w promieniach Światłości Świata rozwinął się kwiat chrześcijańskiego rycerstwa.

Sic! Któż może twierdzić, że przykazano nam wyrzec się miecza? Czyż Bóg nasz nie nosi tytułu Sabaoth – Pana Zastępów, które do boju wiedzie anioł Mikael? Czyż nie polecił Izraelitom wyrąbać sobie drogi do Kanaan? Czyż nie wydawał ich wrogów w ręce Abrahama i Saula, i Dawida, i Judy Młota, i innych wodzów? Geniusz wojny nie złożył skrzydeł z przyjściem Chrystusa; przeciwnie – przyjął chrzest i wstąpił w Jego służbę. Natchnął krzyżowców, by podjęli walkę o Grób Święty. Unosił się nad kohortami Bizancjum, które na sztandarach niosły oblicze Najświętszej Panny, zaś przed bitwą śpiewały jej hymn: „Niezwyciężona Matko, Ty, która prowadzisz nas do zwycięstwa …”. Ją to, po triumfie okrętów chrześcijaństwa nad flotą sułtana, uczcił Zachód imieniem Hetmanki spod Lepanto. Gdy królestwo św. Ludwika, rycerza w służbie Krzyża, opanowała sekta bogobójców, ludna Wandea powstała i uformowała się w armie, by ruszyć na odsiecz prześladowanemu Panu. Kilka dekad później młodzież całego chrześcijańskiego świata przywdziała mundury żuawów, stając w obronie Bożego Namiestnika uciśnionego przez hordy nowego Attyli. Gdy w zamorskim Meksyku zbezczeszczono świątynie i rozlano krew kapłanów, za broń chwycili powstańcy, co sami siebie nazwali cristeros – chrystusowcami …
Aż nastał wreszcie dzień, w którym odwieczny nieprzyjaciel Krzyża objawił się na świecie przyobleczony w swój najbardziej złowrogi awatar. W epoce poprzedzającej wielką wojnę w wielu krajach formowano legiony, by orężnie odparły jego szturm na naszą cywilizację i jej Światło.

Te były ostatnie porywy ginącej duszy, rozpaczliwe „Veto!”, które nie mogło już powstrzymać szarży bogobójczych chimer. Geniusz wojny przestał strzec spraw wyższych; zdegradowano go do roli egzekutora interesów – płatnego zbója na żołdzie lichwiarzy i kupców. Ale nie dopełniła się jeszcze miara upadku. Wkrótce gawiedź, karmiona bluźnierstwami sofistów, zasmakowała w zrywaniu świątynnych zasłon i rabowaniu apytonów. Umiłowane dzieci Boga wypluwały Jego Chleb i hańbiły Jego przybytki. Wyszydzone i szczute, sacrum uniosło się wreszcie ponad plugastwo chlewu, jaki zgotował sobie człowiek i zawarły się za nim bramy niebieskie.

Tymczasem wojaczka ulegała dalszym przeistoczeniom, niby metale w alchemiczne tyglu. Wykluczono ją z grona sztuk, strąciwszy pomiędzy gminne rzemiosła. Jak ongiś stawali na polach bitewnych wybrani, do tego przeznaczeni, tak teraz wyruszały na nie całe ludy, na podobieństwo wymarłych barbarzyńskich szczepów. Wola tłumu rozstrzygać miała o treści przyszłych kronik. Plebs sposobił się do miecza. Miast rycerstwa, na głos wojennego rogu zrywali się ciury, chłopi, kramarze, a nawet baby i dzieci. Aniołowi wojny odebrano orle jego skrzydła i upadł w błoto ziemskie, by pełzać, jak pełza tłum, a przyjąwszy duszę tłumu, przepoczwarzył się w wielogłową hydrę, sturękie monstrum podobne do greckiego hekatonchejra i ją zbierał żniwo straszliwe. Plebejski bożek wojny przyjmował ofiary ograbionych i sprofanowanych kościołach, na ołtarzach usypanych z poszarpanych trupów mężów, zgwałconych kobiet i żałosnych ciałek dziecięcych, zaś za kadzidło służyły mu dymy palonych osad i krzyki mordowanych głosiły jego panowanie.

Takie są bowiem wojny w imię tłumu. Kto skalał serce bogobójstwem, ten nie cofnie ramienia przed rzezią ludzi.

Woźnice rydwanu nowej epoki przerazili się widokiem dzieła zniszczenia. Poruszyło się niemrawo ich zapleśniałe sumienie. Czyż nie ich teorematy poczęły upiora, który dokonał kośby niepoliczonych niewinnych istnień? Czyż nie ich fantazje o świetlanej przyszłości zaprószyły iskrę, od której świat cały ogarniała pożoga? „Trzy są nieomylne drogowskazy – prawili – Rozum, ryk tłumu i myśl nasza. Wysoką cenę przychodzi nam płacić za upragniony postęp, ale wart on swej ceny, bo sam w sobie bezcenny! Szczęście ludzkości zwiastują burze: to stary porządek, piramida przesądów, szamocze się w uścisku Rozumu. Jeśli zatem droga przyszłości prowadzi przez kałuże krwi – krwi choćby i ludu – nie wahajmy się! Inaczej przecież być nie może!” Skoro tłum okazał się bezmyślnym oprawcą, należało spiłować mu nieco pazury, lecz nie do końca – czym inaczej szerzyłby oświecenie i zwalczał jego nieprzyjaciół? Wcześniej tłuszczę do boju prowadzili ludowi trybuni, teraz zaś na jej czele stanęli inżynierowie; od rynkowych krzykaczy lub pospolitych opryszków wodzowskie buławy przejęli wynalazcy. Pola bitew zaroiły się od machin, przy których starodawne balisty i bombardy jawiły się dziecięcymi zabawkami.


Dumanie...
Ciąg dalszy...

Daremnie próbowałbym opisać zagładę, jaka wówczas nastąpiła. Żadne słowa nie oddadzą zgrozy rzezi przeprowadzonych przez nową generację balistyków, bombardierów, ludwisarzy… Cichych, metodycznych, pracowitych i bezinteresownych techników, kierujących działaniami zza pleców zbrojnej ciżby.

Strach po raz wtóry zawitał do robaczywych serc apostołów przyszłości, lecz tym razem zagościł w nich na dobre. Kazał prorokom bez Boga, prorokom tłumu, w istocie zaś prorokom własnych wymysłów, zwątpić w chimeryczne idee, przez miriady anonimowych męczenników okupione śmiercią. Z tego zwątpienia wylęgło się kolejne pokolenie samozwańczych kaznodziejów. Wzorem ojców, wrzeszczących, że przyszłość nie ma ceny, grzmią oto, że ceny nie ma pokój, że żołnierz nie po to uczy się władać żelazem, by walczył, ale by groźną postawą strzegł owego pokoju, a oręża na dobrą sprawę nie powinien dobywać. Żałośni głupcy! Od zawsze żołnierz najlepiej znał cenę wojny, ponieważ pierwszy wystawiać miał pierś na jej brzeszczoty, a jednak, gdy buchał jej płomień, stawiał mu czoła bez trwogi. Pamiętał bowiem dobrze, iż tylko jego puklerz zasłania jego dom, jego potomków, jego ostoję przed ciosami wrogów; wszak po to otaczał pierś stalą, by nią odgradzać widmo wojny od wszystkiego, co umiłował. Wy natomiast, rozgłaszając, że nawet hańba godna jest, by za nią kupić pokój, wpajacie wojskom ostatnią ze swych przywar, której jeszcze nie posiadły mimo wieków degrengolady wojennego rzemiosła: tchórzostwo!

Tu kończy się krótka opowieść o tym, jak z rozmysłem wytrzebiono rycerskie cnoty: honor, męstwo, dyscyplinę. Armie dzisiejsze przeistoczyły się w rozlazłe zbieraniny dekowników; ich wodzowie ukazują podkomendnym oblicze ciemiężców, ludności – rabusiów, przeciwnikom – błaznów. Ich rozkład został przypieczętowany już wtedy, gdy z ich proporców zdjęto wizerunki Boga, by na Jego miejscu postawić sprawy ludzkie. Wojsko, które traci Boga, traci ducha. Wojsko, które traci ducha, traci wzgląd na wszelkie zasady.



W.A.R.
Wiek nasz napatrzył się na zbiorowe masakry. Jego luminarze, wychowani w lęku przed wojną, stają bezradni wobec nowych Tamerlanów, którzy gardzą ich skrupułami, budując trony z człowieczych czerepów. Brzydząc się mieczem, kierują do ludzkich diabłów wzniosłe adresy, ci zaś śmiechem i nową zbrodnią odpowiadają na ich słowa. Filistrowie! Świat ogląda bankructwo snów waszych ojców, czas wam do przytułku dla stetryczałych fantastów! Sługom zła dotrzymać pola może jedynie Boży rycerz, nie bojownik skompromitowanych hipotez. Tylko arystokrata miecza, rodzaj orężnego zakonnika, zdolny jest walczyć skutecznie, lecz honorowo, gdyż poza ciałem, którego siłą włada każde bydlę, zaprawia do walk ducha, hartując jego siłę bardziej jeszcze niż tę pierwszą. Kiedy człowiek nowych czasów zwraca pełnię swych wysiłków na zewnątrz, trwoniąc energię na bezwartościowe działania, a zapał na przypadkowe przyjemności, co przyprawia go o rozkład woli, ona obraca siłę do wnętrza, by ująć w karby porywy serca. Przekuwa wolę, aż staje się twarda i wytrzymała, jasna i prosta – niczym szlachetna klinga. A klingą tą włada mądrość świadoma Boga i dziejów. A honor wraz z wiarą dobywają ją z pochwy lub powściągają jej waleczność. Tak przygotowana dusza ćwiczy ciało i poddaje je wciąż nowym próbom, aż uczyni je niezawodnym i posłusznym orężem. By zakląć kości i mięśnie w żelazo, potrzeba żelaznego ducha.

Wreszcie nauka i próby dobiegną końca, lecz nie oznacza to wytchnienia. Przeciwnie – wkracza wówczas na drogę służby i walki, której kres wyznacza nie on, ni żaden z ludzi. Droga ta nie należy do łatwych. Niejeden raz przegra, ale nie upadnie. Tylko sentymentalni płaczkowie użalają się nad sobą, jak podziwiani przez nich doktrynerzy nad ludzkością. On wstanie, przewiąże ranę, pomodli się i ruszy do następnego starcia. I znów, i znów, dopóki Pan Zastępów nie wezwie go przed Swój tron, aby udziałem wiernego żołnierza stały się dziękczynienie i tylekroć wysłużona nagroda.

Takim będzie dziedzic krzyżowca, potomek Wandejczyka, wnuk żuawa, syn cristero. Męstwo wplecione w dyscyplinę. Akcja zdolna w dowolnej chwili przejść w kontemplację i na odwrót.
Zarazem rycerz i mnich.


Adam Danek

31