RECENZJE MUZYCZNE
ATW - chyba że napisano inaczej

KULTURKRIEG - "Die Bittere Niederlage"
Niemcy, przebudźcie się - po raz kolejny... czyli nie pierwsze i nie ostatnie wykonanie militarno-industrialnego schematu, wypełnione po brzegi samplowanymi przemówieniami, rozkazami, wspomnieniami, recytacjami i żołnierskimi przyśpiewkami. Większa część tych archiwaliów jest teutońska do szpiku kości (acz pojawiają się także akcenty anglosaskie) i odnosi się (jakżeby inaczej) do lat 1939 - 1945... Poza tym projekt Kulturkrieg serwuje wszystkie wypróbowane patenty gatunku - maszynowo-bitewny hałas, przeplatający się z marszowym rytmem werbli i kotłów; partie quasi-orkiestralne i mroczne, przeciągłe melodie budujące złowrogi nastrój, a wszystko to okazjonalnie podbite dołującymi dronami i dudnieniami rodem z podziemnego bunkra... No i oczywiście natłok wspomnianych sampli historycznych, które są wszechobecne.
Krótko mówiąc - album ten idzie ścieżką wytyczoną dawno temu przez Turbund Sturmwerk, wczesny Der Blutharsch i pokrewne projekty. Nic w tym oryginalnego, szczególnie że po raz kolejny mamy do czynienia z dużą dawką ostentacyjnej niemieckości z okresu II WŚ, choć przecież historia Europy i świata (choćby tylko XX wieku) obfituje w inne ciekawe okresy, wydarzenia, miejsca, postaci etc. No, ale cóż, wybór artysty. Wykonanie nie jest przy tym najgorsze, o ile trawicie ten gatunek i nie szukacie niczego nowatorskiego.
Na koniec przyznam się, że płytę odnalazłem w czeluściach internetu w postaci paczki mp3. O samym projekcie nie znalazłem praktycznie żadnych informacyj, czy choćby wzmianek. Nie wiem nawet w jakiej postaci album się pierwotnie ukazał. Obrazek wstawiony jako okładka... hm, powiedzmy, że wklejono go na blogu obok linka do tego materiału. Czy się mało starałem, czy też może to jakaś zamierzona konspiracja? - tego nie wiem.

CHANGES - "A Ripple in Time"
Oto Changes: duet czerstwych staruszków, którzy grać zaczęli w apogeum ery hipisowskiej, w roku lądowania ludzi na Księżycu i festiwalu w Woodstock, a po wielu latach dość nieoczekiwanie wypłynęli na scenie, którą przyjęto określać jako "neofolkowa".
Ich patent na muzykę jest bardzo prosty, ale efekty - szczególne i wymowne. Robert N. Taylor i Nicholas Tesluk grają akustyczne, gitarowe ballady mające w sobie autentyczną iskrę życia i żywotność, zarazem nie pozbawione nutki nostalgii i melancholii. Momentami ich muzyka zdaje się ocierać o żeglarskie szanty, a także o folk-music lat 60-tych. Tak wiele można wyczarować strunami gitary ...i nie najmłodszym, niskim głosem. A wszystko to osadzone w historii Europy, mitach i legendach, poezji Pounda i Poego. Takie były albumy "Fire of Life" czy "Orphan in the Storm", taki jest też "Ripple in Time". Warte odnotowania!

ZAHNRAD - "Yukio Mishima. Tribute"
Łotewski harsh noise / power electronics w hołdzie Hiraoka Kimitake, znanemu powszechnie jako Yukio Mishima. Cóż można rzec? Mishima postać dla niektórych kultowa, owiana legendą, na którą składają się przede wszystkim: mit romantycznej śmierci w roku 1970 (akt seppuku, będący spektakularną formą protestu przeciw amerykanizacji Japonii i upadkowi jej etosu samurajskiego) i biseksualna kontrowersja. Azjatycki Junger i Codreanu w jednym: uzdolniony, popularny literat, dalekowschodni dandys, a zarazem nacjonalistyczny dowódca i założyciel paramilitarnego stowarzyszenia Tate No Kai (Stowarzyszenie Tarczy) - i tak dalej. Do inspiracji jego postacią i twórczością przyznaje się chociażby Douglas Pearce z Death in June, albumy ku jego pamięci wydali m.in. Thierry Jolif (Lonsai Maikov) i Skoll - włoski bard sceny 'tożsamościowej'. Tyle o Mishimie, przejdźmy do Zahnrad.
Wiele tego nie jest - trzy kawałki, składające się na raptem kilkanaście minut hałasu. Surowe, szorstkie, brudne brzmienie, charczący biały szum i silnie zniekształcone sample (przemówienia, relacje o śmierci Mishimy?). W utworze drugim dodatkowo jednostajny marszowo-militarny rytm, budujący napięcie. Ogólnie: paranoiczna atmosfera, chaos i nieuchronna katastrofa. Można posłuchać...

ZEBAOTH - "Reign of the Self"
"Reign of the Self" to limitowana do pięćdziesięciu pięciu egzemplarzy krótka płyta Zebaoth - pobocznego projektu Panczela Janosa z węgierskiego Kriegsfall-U. A zatem jest to również 'sakralny postindustrial', surowy w brzmieniu i poważny w nastroju, a przy tym nieco bardziej militarny, zrytmizowany, niż nagrania pierwotnego projektu. Sam Panczel Janos określił Zebaoth jako bardziej radykalną wersję Kriegsfall-U, w której 'chrześcijańska i bojowa atmosfera są nawet bardziej wymowne'.
Trzy utwory oparte są o marszowy rytm werbli i kotłów, któremu towarzyszą metaliczne, zgrzytliwe dźwięki, rozbrzmiewające w głębokiej, 'jaskiniowej' (albo fabrycznej) przestrzeni. Całości dopełniają posępne, neoklasyczne melodie i węgierski wokal, deklamujący teksty.
Dziełko rozmiarów niewielkich, ale warto posłuchać. Muzyka ta ma jakiś swój własny styl, rys. Trudno powiedzieć, czy pod szyldem Zebaoth ukażą się jeszcze jakieś nagrania - prócz tego materiału wyszły dotąd jeszcze dwa kawałki, jeden na składance "Where Tattered Clouds Are Stranding", a drugi na kompilacji "Credo in Unum Deum".

POSITION PARALLELE - "Position Parallele"
Position Parallele to twór Geoffreya D., znanego przede wszystkim z - projektu Derniere Volonté specjalizującego się w ustawicznym łagodzeniu militarnej neoklasyki... albo militaryzacji popowych piosenek, jeśli spojrzeć na to z drugiej strony. Zresztą najnowsza płyta Derniere Volonté niewiele już odbiega od tego, co Geoffrey D. serwował trzy lata temu w ramach side-projectu. Ciekawe zatem, czy w obliczu tej zbieżności Position Parallele będzie jeszcze rozwijane? Na razie nic na to nie wskazuje... Album liczy sobie osiem kompozycji i trwa trzydzieści pięć minut. Otrzymujemy zatem ponad półgodzinną dawkę melodyjnego synth-popu, przywodzącego na myśl estetykę modną (podobno) w latach 80-tych. Analogowe, bucząco-brzęczące brzmienia syntezatorów, prosty rytm wybijany przez elektroniczną perkusję - i do tego francuskojęzyczny wokal. Jest w tym nutka romantyzmu i melancholii, posmak 'retro', wpadające w ucho motywy, delikatność i drapieżność. Skojarzenia? Być może Depeche Mode, Welle: Erdball, Kraftwerk... i muzyka ze starych gier na Amigę.
Być może Geoffrey D. nie wzniósł się tym albumem na wyżyny gatunku, niemniej przyzwoicie 'wyrobił normę', a piosenki mogą się podobać. Ciekawe będzie także skonfrontowanie tej synth-popowej wycieczki z "Immortel" - najnowszym materiałem macierzystego projektu Francuza.

WAFFENRUHE vs BUNKERGEIST - "Pflichbewusstsein"
Split dwóch przedstawicieli młodego pokolenia niemieckiego militarnego industrialu. Oba projekty zdają się dążyć do wydobycia z gatunku jedynie jego najbardziej esencjonalnych, wręcz sztampowych elementów - takich jak uporczywie wybijany marszowy rytm, nieskomplikowane motywy melodyczne (sugerujące rzecz jasna nastrój napięcia, wiecowego patosu lub nostalgii za 'latami burzy i naporu'), a do tego oczywiście przemówienia polityczne przywódców 'tysiącletniej Rzeszy' (która przetrwała lat dwanaście) i inne niemieckojęzyczne komunikaty o bojowej treści. Propaganda? Kryptopropaganda? Przestroga? Prowokacja? Czy po prostu ostentacyjne wpasowanie się w utartą konwencję? Jak często w tym gatunku, zespoły nie mówią wszystkiego, a słuchacz może stworzyć sobie własną interpretację.
Sama muzyka jest bardzo syntetyczna w brzmieniu i prosta, niekiedy wręcz toporna w swej strukturze. Utwory oparte są o nieskomplikowane, powtarzające się motywy, wygrywane za pomocą bardzo 'plastikowych' dźwięków. Nie ma w tym wiele finezji, ale (o dziwo!) nie przeszkodziło to obu wykonawcom w wykreowaniu własnej, rozpoznawalnej stylistyki.
Jest to muzyka niezbyt bogata w środki wyrazu i przypadnie do gustu chyba tylko zdeklarowanym wyznawcom nurtu. Ci mogą nawet dostrzec w niej lekko perwersyjny urok... Wystawiam ocenę 'dostateczny' nie dlatego, bym sam nie lubił tego materiału (bo lubię), ale z uwagi na fakt, że wiele osób może być takim graniem rozczarowanych... Choć, któż to wiedzieć może?

NOISES OF RUSSIA - "Invisibility And Labor"
Album nr 76 w katalogu zasłużonego polskiego net-labelu Kaos Ex Machina to prawie godzina industrialnych dźwięków w wykonaniu Hałasów Rosji.
Niezwykle klimatyczna muzyka z pogranicza noise i ambientu, zbliżona nieco do dokonań Bad Sector, podobnie operująca radiowymi zakłóceniami, nostalgicznymi melodiami i słtumionymi, metalicznymi zgrzytami maszyn. Tajemniczy, postindustrialny krajobraz świata fabryk, kominów, hal i laboratoriów. Dobiegające z oddali głosy (komunikaty, relacje, deklamacje w języku to rosyjskim) to czynnik ludzki w tej stalowo-betonowo-krzemowej konstrukcji.
Smutno tutaj, jakoś tak melancholijnie - można pomyśleć, że tak naprawdę spacerujemy wśród ruin, po od dawna opuszczonych korytarzach, a wszystkie dźwięki dobiegają z przeszłości, sprzed lat kilkunastu, kilkudziesięciu. Nieodparcie nasuwają mi się wizualne skojarzenia z Czarnobylem i podobnymi post-przemysłowymi lokacjami. Ale mogą być to także szare sowieckie miasta zagubione daleko na Syberii... albo cokolwiek w tym rodzaju. Bardzo ładna muzyka, dużo noise, dużo ambientu, właściwe proporcje, sprawne wykonanie, przestrzenne brzmienie. Można się zasłuchać.

VON THRONSTAHL - "Conscriptum"
Czekalim, czekalim… i się doczekalim, z niemałym zresztą opóźnieniem. Oto jest: najnowszy album niemieckiej legendy - dwupłytowe cacko, prezentujące to wszystko, co można zaliczyć do 'ubocznego' dorobku zespołu, a więc utwory znane dotąd jedynie ze składanek, utwory niepublikowane wcale, wreszcie wszelkiego rodzaju remiksy i przeróbki. To stragan ze świecidełkami, mamiącymi wzrok i słuch, postmodernistyczny jarmark cudów, ustawiczna gra skojarzeniami i cytatami, gabinet osobliwości, muzyczny kalejdoskop i labirynt pełen drzwi, za którymi kryje się zaskoczenie.
Jest to bowiem muzyka przeładowana, co zresztą od dawna jest typowe dla Von Thronstahl. Wszystkiego jest tu mnóstwo: warstw dźwięku, efektów specjalnych, muzyki, hałasu, śpiewu, przemówień i deklamacji, aluzji i odniesień. To oczywiście zamierzony efekt, taką po prostu strategię przyjął zespół - chodzi o swoiste zwalczanie 'ducha czasów' jego własną bronią. Niemniej momentami ten natłok wrażeń jest męczący, trochę jak sceniczny image Waltera Liberace w interpretacji militarnej.
Nie oczekujcie jednak, że zdobędę się na słowa potępienia, może po prostu po przepełnieniu głowy feerią barw Von Thronstahl włączę sobie coś prostszego, bardziej stonowanego i jednolitego. Zbyt mocno lubię ten zespół, by nie dostrzec na "Conskriptvm" masy cech pozytywnych i trudu włożonego w realizację tego konceptu.
Było dotąd ogólnikowo, przejdźmy do konkretów. Otóż jest tu, jak wspomniałem wcześniej, prawie wszystko. Josef Klumb dwoi się i troi, śpiewa, krzyczy, szepcze i deklamuje, a także melodyjnie zawodzi w tle. Towarzyszy mu muzyka będąca osobliwym konglomeratem monumentalnej neoklasyki, hałaśliwego industrialu, grobowego dark ambientu, rzewnego neofolku, rockowych wygibasów i motorycznego, uporczywego rytmu EBM. Mało tego, w niektórych momentach można odnieść wrażenie, że słyszymy to wszystko w obrębie jednej kompozycji, a nawet jednocześnie. Wszystko tradycyjnie już okraszone jest masą sampli, wywołujących odpowiednie skojarzenia polityczno-historyczne - Von Thronstahl nie szczędzi nam więc przemówień, wspomnień, recytacji i kazań (chyba znów ś.p. ksiądz Milch, którego głos od początków towarzyszy muzyce zespołu). Do tego dochodzą liczne ozdobniki: odgłosy wiwatujących (i protestujących) tłumów, śpiew ptaków, dźwięki burzy, wystrzałów i eksplozji oraz rozmaite inne tego typu. Istotny jest także sposób realizacji albumu - podobnie jak na wielu wcześniejszych nagraniach niejednokrotnie wokal prowadzony jest dwoma ścieżkami (w tym np. jedna poddana jest efektowi sugerującemu np. dobieganie z oddali, albo przez telefon czy radio), zdarza się też nakładanie na siebie śpiewu, przemówienia, muzyki i np. samplowanych chórów. W niektórych kawałkach z upodobaniem zastosowano swoiste 'rozmycie' dźwięku lub niektórych jego warstw, co sugeruje bardziej nostalgiczny nastrój (albo estetykę lo-fi, hehe...).
Utwory są bardzo rozmaite, w dużej mierze zaczerpnięte z wcześniejszych płyt, ale poddane licznym przeróbkom. Klumb wykonuje m.in. piosenkę "Partisan", rozpowszechnioną przez Leonarda Cohena (choć nie przez niego napisaną), czy (po raz bodajże trzeci) "Runes & Men" Death in June - tym razem w wersji z fletem i biciem w bębny. Jest także osławione "Saints Are Coming" The Skids, "Waldgang & Apoliteia" z mało znanej 'jungerowskiej' składanki "Der Waldganger" (dodano ładne pasaże gitary klasycznej), "Germania Incognita" (de facto przerobiona na proste, dynamiczne electro), nieznany mi dotąd utwór poświęcony Alhambrze, trzecia część "Mars Macht Mobil", dziesięciominutowa kompozycja-słuchowisko "Ein Tag Durch Den Tross" i inne tego typu ciekawostki. W ogóle jest to zbiór ciekawostek, często już znanych - ale odkurzonych, przemalowanych, rozmontowanych i złożonych na nowo.
Mimo wszystko, duża rzecz. W jakimś sensie to wielkie malowidło, podsumowanie epoki przy jednoczesnym odwołaniu do przeszłości, podobnie zresztą jak wcześniejsze "Germanium Metallicum" i "Bellum Sacrum Bellum", choć w przeciwieństwie do nich "Conskriptvm" nie jest materiałem konceptualnym. Von Thronstahl próbuje złączyć przeszłość z przyszłością, antyk i średniowiecze z epoką technologii i społeczeństwa masowego, być 'wtedy' i 'teraz' jednocześnie - mniej więcej udaje im się tego dokonać, efekt końcowy jest ciekawy, ale uprzedzam: może oślepiać i ogłuszać nadmiarem barw.

LEBENSESSENZ - "Tu, deorum hominumque tyranne, Amor!"
Lebensessenz, czyli Newton Schner Jr. z dalekiej Brazylii, oprócz opisywanego niniejszym projektu prowadzi także przedsięwzięcie pod nazwą Feurberg, oscylujące gdzieś na pograniczu dark ambientu, post-rocka i neofolku. Z tym właśnie tworem miałem okazję zapoznać się jakiś czas temu (zresztą bardzo przypadł mi do gustu), zaś dopiero niedawno odkryłem Esencję Życia - metodą "od kliknięcia do kliknięcia" (na youtube). Co tu dużo mówić - urzekła mnie ta prosta i urokliwa muzyka.
W zasadzie wszystko sprowadza się tu do melodyjnej gry na klawiszach - w tym Lebensessenz przypomina choćby projekt Sagittarius Corneliusa Waldnera. Oczywiście: niewykluczone, że autentyczni koneserzy europejskiej muzyki klasycznej uznaliby twórczość obu panów za być może sympatyczne, ale w gruncie rzeczy proste wprawki, zarówno w kwestii kompozycji, jak i wykonania. Istotnie, Lebensessenz bazuje na chwytliwych, wpadających w ucho melodiach, utrzymanych w nastroju smutku, nostalgii, tęsknoty, melancholii... i tak dalej, chciałoby się rzec. Są to swego rodzaju fortepianowe piosenki bez słów, przywodzące na myśl pierwszą połowę XIX wieku, romantycznych poetów i ich sentymentalne westchnienia w blasku księżyca. Wiem, że niektórych taka neoklasyczna estetyka odrzuca, że może to pretensjonalne, że może to Chopin dla ubogich..., ale cóż począć, kiedy to takie ładne?
KLAMMHEIM – "Heimwärts"
Neofolk jako zjawisko artystyczne czerpie z pewnych pokładów kulturalnych skojarzeń i konwencji. Dotyczy to zwłaszcza neofolku z niemieckiej przestrzeni językowej, na który to nurt silnie oddziałują wpływy neopoganizujące, volkistowskie, romantyzmu krwi i ziemi. Tak więc niemal obowiązkowo musi być mowa o przyrodzie, ojcowiźnie, co wznioślej brzmiących wartościach, no i parę emocjonalnych słów, poza kontekstem trudnych do zinterpretowania. Pod względem dźwiękowym obecna musi być gitara i dodające rytmowi nieco smaku narzędzia postukujące – przykładowo dzwonki. Wokal płci obojętnej, właściwie to każdy głos ujdzie za klimatyczny, o ile pasuje do gry instrumentów. Tak w sumie można oddać zarys neofolku właściwego, jako nurtu w znacznej mierze stylizowanego na muzykę ludową.
To wszystko zawarte jest w albumie >>Heimwärts<< bliżej mi nieznanego zespołu Klammheim. Przez tą sztampowość nie mogę powiedzieć ani słowa o żadnych innowacjach czy innych możliwych wyróżnikach tego dzieła. Obawiam się, że trudno powiedzieć o tej płytce coś szczególnego, nawet jeśli już wyłowi się ją z mrowia podobnych wydawnictw. Jedyna droga, po której można by dojść do wynalezienia jakichś cech szczególnych, to przebadanie warstwy tekstowej, a przynajmniej tytułów utworów. Trzeba by dojść do tego, by poznane słowa od razu skojarzyły się z daną melodią, która niestety nie należy do wpadających w ucho. Owszem, ma pewien urok, ale słuchacz zatrzymuje się przy nim tylko na chwilę, jakby czegoś tym dźwiękom brakowało. Nie wiem jak to do końca określić, wydaje się tylko, że siła przebicia tego wydawnictwa nie jest zbyt mocna, jak dla mnie.
Pod względem struktury dźwięków, użytych instrumentów i śpiewanego wokalu płytka wydaje się być bez uchybień. Wykonawcy chcieli zagrać chyba coś klasycznego i bez wypaczeń, co w miarę im się udało. Odnośnie tytułów utworów: „Heimat”, „Im Namen der Freiheit”, „Namenlos”, „Schwarzweisse Welt” – w jakiś sposób są one stereotypowe, wiążąc się z ustalonymi sferami zwyczajowego patriotyzmu, rzewnych legend czy literatury. Autorzy albo z braku doświadczenia, albo chęci sprostania kanonom gatunku, zagrali coś kompletnie pozbawionego indywidualnego wyrazu. Bo ich dzieło to jest podobne do kawałków Forseti, Darkwood, Sonne Hagal i tych wszystkich projektów, co tam jeszcze różni Niemcy zdążyli je powymyślać.
Dzieło Klammheim jako takie jest bez zarzutu, jeszcze dwa-trzy lata temu brzmiałoby ciekawie, przynajmniej dla mojego ucha. Tak to strzela się sobie w stopy, przeznaczając efekt swoich wysiłków na przepadnięcie razem z szeregiem podobnych albumów innych grup. I nie jest to wina konkretnych ludzi z Klammheim, ale raczej aktualny trend, polegający na ugrzęźnięciu zespołów neofolkowych w jednym miejscu, przystanięciu i oglądaniu się na utarte już wzorce. Ale to tylko chwilowy kryzys artystyczny, bo jak nie w neofolku, to muzyczny stop tradycji i awangardy odnajdzie się i gdzie indziej, manifestując ducha dobrze pojętej antyświatowości w innym miejscu – odmiennych formach, stylistyce, środowisku.
Ahh, Klammheim okazuje się być debiutującą austriacką grupą bodajże ze Styrii. To tłumaczy ich młodzieńczy idealizm i gatunkowy formalizm. Sama płytka zaś inspirowana jest tęsknotą za małą ojczyzną, zawiera śpiewane wiersze jakichś lokalnych poetów etc. – jest to motyw, przewijający się chyba przez połowę produkcji neofolkowych, którego nie trzeba nawet się specjalnie domyślać. Album został wydany w roku 2009 w limitowanym nakładzie stu pięćdziesięciu sztuk, do których dołączono szesnastostronną książeczkę, mieszczącą w sobie teksty piosenek, klimatyczne zdjęcia i inne tematyczne detale.

Reaktor

SALA DELLE COLONNE - "Cronache"
Włoski militarny industrial - bardzo militarny, i bardzo industrialny, a także (co zresztą typowe dla gatunku) silnie odnoszący się do określonych wydarzeń historycznych, o czym świadczą choćby same tytuły utworów.
Sala Della Colonne gra na swoim debiutanckim albumie bardzo szorstko, zgrzytliwie, nie szczędząc słuchaczowi wszelkiego rodzaju maszynowych szmerów, szumów i dudnień, którym na ogół towarzyszą proste, marszowe rytmy werbli i nieprzesadnie skomplikowane sekwencje melodyczne syntetycznych trąb, skrzypiec czy organów. Zza tej ściany wojennego zgiełku dobiegają co jakiś czas archiwalne przemówienia (np. Lenina), byśmy mieli pewność, że cofamy się w czasie o lat kilkadziesiąt i jesteśmy świadkami przełomowych wydarzeń. Rzecz niezbyt oryginalna, nie w tych czasach, ale do posłuchania. Dla entuzjastów gatunku... czemu nie?

edek - "MNS"
edek z Podkarpacia pojawił się pewnego dnia na forum harshnoise.art.pl i odważnie zaprezentował tam swoje hałaśliwe nagrania. Dzisiejszego ranka założony przez niego wątek zwrócił moją uwagę, wszedłem, kliknąłem, pobrałem - i za zabrałem się za odsłuch.
Miła niespodzianka! Materiał "MNS" (podobno to skrót od "MIDI Noise Songs") trwa dwadzieścia trzy minuty i jest to bardzo sympatyczny, burzliwy, skrzący się i pulsujący harsh noise, pozbawiony chyba poza-muzycznego kontekstu. Po prostu abstrakcyjne malarstwo dźwiękowe, pełne wirujących i przeplatających się ze sobą wstęg białego szumu, trzasków, brzęczeń i hipnotyzujących pisków. Jest ostro, ale bez przesady - np. ja przesłuchałem materiał z przyjemnością, choć od dłuższego czasu jestem wybredny, gdy chodzi o noise - i niezbyt trawię ekstremalne uderzenia w stylu Masonny czy Govt. Alpha. Tymczasem twórczość edka odbieram jako relaksacyjną i psychodeliczną, przypomina mi nagrania Astro, czy polskiego Mr Humanoise. Ładne.

P.S. Prócz pięciu kawałków jest jeszcze "bonus", utrzymany w zupełnie innej stylistyce. Ogólnie taki sobie, ale jako dodatek - może być...


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

UNTERNEHEMEN DREIZACK - "1948"
Jedno z licznych objawień muzycznych duetu J.M. Klumb & Raymond P. Znamy obu panów przede wszystkim z Von Thronstahl, a także z Circle of Sig-Tiu, Forthcoming Fire czy Preussak. W każdym z tych zespołów rozwijali nieco inne koncepcje artystyczne, oscylując pomiędzy delikatnością akustycznego neofolku i patosem marszowej neoklasyki z jednej strony, a buntowniczym wrzaskiem punkowego rock and rolla i przemysłowym hałasem - z drugiej.
Unternehemen Dreizack to surowy mix industrialnego metalu, punk rocka i electro / EBM. Na płytę składa się aż 21 utworów, w większości podobnych do siebie, opartych o zapętlone riffy przesterowanych gitar, dynamiczne sekwencje keyboardu i motoryczny, elektroniczny beat. Do tego dochodzi oczywiście cała masa sampli, bo jak to zwykle u Josefa Klumba - aż roi się tu od rozlicznych społeczno-polityczno-kulturowych nawiązań, nie przypadkiem tytuł nawiązuje do "Roku 1984" Orwella.
Stąd mnogość przemówień politycznych, kazań religijnych, komentarzy radiowych i telewizyjnych, cytatów filmowych etc. W połączeniu z ostrą, niepokojącą muzyką kreuje to paranoiczną wizję świata poddanego manipulacji ze strony mass-mediów i globalnych sił, dla pozoru szermujących frazeologią rozwoju, postępu, demokracji i praw człowieka. New World Order, "pokolenie '68", czerwony terroryzm, narkotyki i popkultura, wszechobecna inwigilacja przy użyciu najnowocześniejszych technik - to wszystko się tutaj przewija, atakowane i obnażone. Czy zacząć się bać? Cóż, podobno przetrwają tylko paranoicy...

MILITIA DEI - "In Nomine Patris Et Filii Et Spiritus Sancti"
Militia Dei to jednoosobowy projekt Jean Francois Hicktera, francuskiego artysty, nagrywającego od roku 2002. "In Nomine Patris..." to jego pierwszy album w ścisłym tego słowa znaczeniu - wcześniej prezentował swoje kompozycje jedynie na profilu MySpace oraz kilku składankach.
To, co tworzy Jean Francois to muzyka specyficzna i być może nie wszystkim przypadnie do gustu. Owszem, sporo tu ostentacyjnego militaryzmu (marszowych rytmów i podniosłego nastroju), ale na przykład brzmienie jest bardzo syntetyczne, co w połączeniu z silnie zrytmizowaną, repetycyjną strukturą utworów daje iście "transowy", czy też "hipnotyczny" nastrój. Efekt jest niecodzienny i daleki zarówno od typowej estetyki "militarno-neoklasycznej" (w manierze np. Triarii), jak i od elektronicznych beatów z dyskotekowego parkietu - choć w pewnym stopniu czerpie z obu tych światów. Paradoks? Bardzo możliwe, ale też zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę religijno-ezoteryczne zainteresowania twórcy, który swoją muzykę postrzega jako rytuał, w którym przeszłość i tradycja splatają się z ultra-nowoczesnością syntezatorów i komputerów, gwarantujących stabilność i dokładność. Maszyny "przyzwyczajone" do grania muzyki tanecznej zostają zaprzęgnięte do wybijania rytmu maszerujących wojsk, wojsk być może z nie tego świata... a sekwencje melodyczne, przypominające niekiedy te z electro i techno, nabierają nowego, niepokojącego wyrazu... Surowa, wciągająca muzyka, wyrażająca symboliczną wędrówkę: z mroków ("Tenebrae") ku światłu ("Lux"). Warto się zapoznać, bo jest w tym rys oryginalności.
Album został wydany w internecie i można go pobrać ze strony wytwórni Morphic Field: http://morphic-field.de/HP/documents/releases.html

DAMIANO MERCURI - "European Music and Ballads from Reneissance and Baroque Era"
Oto solowy album Damiano Mercuriego - muzyka znanego z zespołu Rose Rovine e Amanti. O ile jednak RReA łączy klasykę i folklor z wpływami rockowymi i domieszką elektroniki, o tyle tu mamy do czynienia z formą oczyszczoną, odartą z naleciałości najnowszych czasów. W pewnym sensie to właśnie może być muzyka POST-industrialna, jeśli rozumieć przez to swego rodzaju przekroczenie schematów cywilizacji przemysłowej i komputerowej, sięgnięcie po to, co dałoby się grac nawet na gruzach i bez prądu, byle mieć pod ręką kilka strun i drewniane pudło rezonansowe. Przechodząc do rzeczy, Damiano Mercuri prezentuje nam akustyczne, instrumentalne utwory z XVI i XVII wieku, skomponowane przez kompozytorów angielskich, włoskich i hiszpańskich. Jedynym dźwiękiem są tu drgania strun gitary klasycznej. Żadnego śpiewu, ale też żadnego "neo", pod którym tak często skrywa się "niby", czy "pseudo"... Muzyka Starej Europy w krystalicznej postaci. Bez większej obróbki studyjnej - nie oczekujcie ech, pogłosów, a cóż dopiero jakichś dark ambientów i innych dziwnych rzeczy. W prostocie siła - siła melodii, rytmu, harmonii. Podróż w przeszłość, wizyta na książęcym dworze, wieczór przy dźwiękach subtelnych i delikatnych, wypływających spod palców doświadczonego gitarzysty. A do tego bardzo estetyczne wydanie z przedrukowanym fragmentem renesansowego traktatu muzycznego. Istnieje także limitowane do 30 sztuk wydanie w drewnianym pudełku, wzbogacone o T-shirt z nadrukiem oraz pocztówkę od Damiano.
Rzecz mogłaby się ukazać równie dobrze w "środowisku" miłośników i wykonawców "muzyki dawnej", ale wyszła nakładem wytwórni ze sceny martial / neofolk. A to chyba dobrze - możliwe, że dzięki temu nie zniknie w tłumie, a nawet zainteresuje jakichś "mroczno-zgrzytających" gości. Bo jest to piękne, ale też odmienne od syntezatorowych orkiestr i klawiszków, czy harcerskich ballad w teutońskim duchu, do których... jesteśmy przyzwyczajeni?
Na koniec warto dodać, że 18 lutego 2008 Damiano Mercuri gościł w Warszawie na zaproszenie Włoskiego Instytutu Kultury. Zaprezentował wówczas włoskie kompozycje gitarowe, z epoki renesansu i nie tylko - a więc repertuar zbliżony do tego z recenzowanej płyty. Co ciekawe, po koncercie zagrał dla grupy fanów (w innym lokalu) także utwory z repertuaru RReA i Von Thronstahl.

DERNIERE VOLONTE - "Immortel"
Cztery lata minęły od czasu, gdy Geoffrey D. po mistrzowsku przekroczył granice gatunku albumem "Devant Le Miroir" - i oto otrzymujemy najnowsze jego pełnoczasowe dzieło. W międzyczasie Francuz uraczył nas kilkoma pomniejszymi wydawnictwami (małe winyle, nagrania koncertowe etc.), teraz natomiast serwuje blisko godzinę muzyki, skondensowaną porcję post-militarnego popu.
Dlaczego 'post-'? Ano, powiedzmy sobie szczerze - z militarno-industrialnych korzeni pozostało tu niewiele... być może tylko to nieokreślone 'coś' w nastroju, ta szczypta wzniosłości, momentami wyczuwalna w urokliwych melodiach. Nawet marszowy rytm jest dawkowany bardzo oszczędnie i z pewnością nie stanowi szkieletu albumu.
Ale czy to odejście od estetyki wojennego neoklasycyzmu to coś złego? Prawda jest taka, że stricte militarnej muzyki jest teraz bardzo dużo - ustawicznie powstają kolejne projekty, powielające utarty schemat bicia w tarabany, dęcia w jerychońskie trąby i doklejania do tego mniej lub bardziej kontrowersyjnych przemówień sprzed lat kilkudziesięciu. W porządku - skoro są tacy (np. ja), którzy chcą tego słuchać i których wciąż to rusza... Ale z drugiej strony dobrze, że takie zespoły jak Der Blutharsch, Rome, Von Thronstahl czy właśnie Derniere Volonté przesuwają granice gatunku, włączają do niego nowe elementy, transformują całe to zjawisko w coś nowego, w 'coś więcej'. Geoffrey D. robi to na swój sposób - od początku zdradzał upodobanie do muzyki zwiewnej, melodyjnej, rześkiej, 'wpadającej w ucho'. "Immortel" to kolejny krok w jego procesie twórczym, krok dalej niż "Devant Le Miroir". Brzmienie jest jeszcze bardziej syntetyczne - do tego stopnia, że momentami miałem skojarzenia z ...Welle: Erdball. Ale to akurat dobre skojarzenie, przynajmniej dla mnie. Miłośnikom takich piskliwych i buczących dźwięków o wyraźnym posmaku plastyku może takie granie przypaść do gustu, zwłaszcza że zrealizowane jest zgoła wytwornie. Cóż więcej można powiedzieć? Utwory to po prostu piosenki ze śpiewem w języku francuskim, jednocześnie futurystyczne i staroświeckie. Kawiarnia "Stara Europa" u podnóża oszklonych wieżowców, przeszłość spotyka się tu z przyszłością... a w tle być może odległe wspomnienie czasów marszu i walki...
I jeszcze kwestia techniczna: album ukazał się jednocześnie na CD i winylu, wersja winylowa zawiera dodatkowo utwór "Qu'Avez Vous Fait?".

ICH HATT' EINEN KAMERADEN - "Kampfstoffe LOST"
Debiutancki krążek amerykańskiego projektu militarno-industrialnego, penetrującego głównie obszar dogłębnie już przez militarystów przebadany - a to mianowicie okres II wojny światowej. Ale skoro są tacy, co z przekonaniem i pewnością siebie wielbią 'zwyczajny, prosty punk' albo 'klasyczny oi bez udziwnień' - to powinno być miejsce także dla zwolenników 'typowego, konwencjonalnego martial'. A taki właśnie jest ten album - pełen uproszczonej neoklasyki z keyboardu, terkoczących werbli, grzmiących kotłów, rzewnych melodii klawiszowych, samplowanych przemówień (m.in. pana z wąsem...) i niemieckich pieśni żołnierskich. Do tego kapka industrialnych zgrzytów i rzężeń, voila - w uszach orkiestra końca świata, a gdy zamykamy oczy - spalona ziemia, maszerujące kolumny umundurowanych młodzieńców, finał epoki dokonujący się w językach ognia - i tak dalej...
Zespół (wnosząc na podstawie profilu myspace) oczywiście na wszelki wypadek wyjaśnia, że tu chodzi o historię, o ogólnie pojętą wojnę, że w żadnym razie polityczna propaganda, że odżegnują się od wszelkich złowrogich afiliacji etc. W porządku. W końcu, jak to mówią, 'muzyka powinna bronić się sama' - i nawet się broni, przynajmniej w obrębie tego gatunku. Bez rewelacji, ale norma wyrobiona.

ANTE BELLUM - "Siglo XIX"
Na swoim profilu MySpace (http:///www.myspace/antebellummx) meksykański projekt Ante Bellum deklaruje przywiązanie do 'honoru, tradycji i kultury' zarazem odcinając się od bezpośrednich afiliacji ideologicznych i politycznych (co jest dość typowe). Tytuł albumu, wydanego nakładem coraz prężniej działającego netlabelu La Caverne du Dragon, sugeruje osadzenie tematyki utworów w wieku XIX - i być może rzeczywiście tak jest.
A co dalej? Dalej Ante Bellum wpisuje się w nurt zespołów, podążających najbardziej wydeptanymi szlakami martial industrialu, wprost po śladach mistrzów i klasyków, niekoniecznie im dorównując. Czyli standard: pogrywające do marsza werble, kotły i talerze, oraz towarzyszące im pseudo-skrzypce i pseudo-fanfary z keyboardu lub komputera. Struktura utworów jest dosyć prosta, a ewentualne sample 'poza-muzyczne' dawkowane są nader oszczędnie - ot, tu czy tam usłyszymy nieco zgrzytów, szmerów i stukot podkutych butów. Zwraca natomiast uwagę brak jakichkolwiek przemówień i frontowo-koszarowych przyśpiewek. Można jeszcze dodać, że utwór szósty ("Preludio") wyróżnia się dość dziwnym motywem fortepianowym, w trzecim mamy natomiast na początku ludową melodię irlandzką.
Ogółem muzyka Ante Bellum przypomina nieco dokonania zespołu Argentum (oczywiście neoklasyczno-orkiestralną część ich twórczości). Nic nowego pod słońcem - zdeklarowani sympatycy gatunku (tacy jak ja) mogą to przyjąć, a co z pozostałymi potencjalnymi słuchaczami? Cóż, mogą spróbować... W końcu ściągnięcie albumu z netlabelu i choćby pobieżne przeklikanie go nic nie kosztuje, może poza drogocennym czasem. W końcu, jak wiemy od klasyka militarnego grania, 'Time is thee Enemy".

BLEIBURG - "Indivisibiliter ac Inseparabiliter"
"Indivisibiliter Ac Inseparabiliter" - 'Niepodzielna i nierozdzielna' - dewiza ostatniego cesarza Austro-Węgier, Karola I (na Węgrzech panującego jako król Karol IV), będąca zarazem oficjalną dewizą jego państwa, nie bez przyczyny posłużyła za tytuł płyty niemieckiego zespołu Bleiburg, wydanej pod sam koniec roku 2009. Jest to bowiem materiał poświęcony w całości historii Austro-Węgier, a zarazem dedykowany pamięci generała chorwackiego pochodzenia, Georga von Rukaviny (1777 - 1849), walczącego w służbie Austrii - między innymi przeciwko Napoleonowi. Zdaje się przy tym, że zbieżność nazwisk dziewiętnastowiecznego oficera i 'mózgu' projektu Bleiburg, Stefana Rukaviny, nie jest przypadkowa (jakkolwiek nazwisko to nosi wielu Chorwatów).
Płyta wydana została przez zasłużone już dla muzyki militarnej i neofolkowej izraelskie wydawnictwo Eastern Front w nakładzie tysiąca egzemplarzy. Opakowana jest w plastikowe pudełko i wyposażona w książeczkę, udzielającą podstawowych informacji na temat nagrania i opisującą losy wspomnianego wcześniej Georga von Rukaviny, żyjącego zresztą jeszcze przed powołaniem Austro-Węgier w ścisłym tego słowa znaczeniu (miało to miejsce w roku 1867, osiemnaście lat po śmierci generała).
Album zawiera piętnaście utworów i trwa aż siedemdziesiąt siedem minut - jest to spory kawałek czasu. Czy Stefan Rukavina zdołał go sensownie wypełnić? Spotkałem się swego czasu z nieprzychylnymi recenzjami niektórych wydawnictw Bleiburg (np. "Way of Crosses" czy "The World We Live In") - zespołowi zarzucano nieprzemyślany eklektyzm, a zarazem brak ciekawych pomysłów i sięganie po banalne chwyty. Cóż, na gruncie militarnego industrialu "Indivisibiliter Ac Inseparabiliter" także nie przynosi jakichś szczególnie nowatorskich rozwiązań, czy świeżego spojrzenia. Przeciwnie - jest to po prostu wejście w istniejącą już estetykę, wpasowanie się w pewne schematy. Kompozycje mają prostą strukturę, opartą na jednostajnych motywach, wygrywanych za pomocą elektronicznych brzmień werbli, kotłów, skrzypiec, fanfar i fortepianu. Okazjonalnie pojawiają się też elementy industrialne, ambientowe, czy z obszaru elektronicznych beatów. Cały materiał sprawia wrażenie minimalistycznego, momentami wręcz ascetycznego. Słuchacz, który spodziewałby się tutaj rozbuchanej bombastyczności Triarii czy Von Thronstahl, może poczuć się rozczarowany. Wszystko to nie oznacza jednak, że płyta jest kiepska i nie nadaje się do słuchania - w niektórych utworach można się na przykład natknąć na bardzo sympatyczne motywy melodyczne ("The War to End All Wars", "Ungarische Erde"), ciekawe są też obficie serwowane przez Rukavinę sample (przemówienia, recytacje etc.), dotyczące wydarzeń, z którymi utwory powiązane są poprzez tytuły. Płytę ratuje także sam historyczno-monarchistyczny koncept, jeśli mielibyśmy oceniać ją jako całość.
Podsumowując, mam mieszane uczucia, jeśli chodzi o "Indivisibiliter Ac Inseparabiliter". Jest to kolejny (po meksykańskim Ante Bellum, argentyńskim Argentum, czy niemieckich Waffenruhe i Bunkergeist) ubogi i prosty 'martial industrial', którego lubię słuchać, tak jakby poczciwość tej nieskomplikowanej muzyki miała w sobie coś przyciągającego... Cóż, zapewne ma!

ARGENTUM - "Fascistas Anarquistas"
Ten tajemniczy album (o którym nic nie znalazłem w zasobach wszechwiedzącego Google) wygrzebany został przez mojego znajomego gdzieś w archiwach Soulseeka, prawdopodobnie zresztą w zasobach jednego z członków zespołu.
Argentyński projekt znany jest już z kilku albumów (m.in. "Lucha Y Memoria", "A New Rome Is Coming" czy "We Are the Fire"), wydawanych zarówno w netlabelach, jak i na cd/cd-r. Zespół od kilku lat eksploruje rozmaite style postindustrialnej muzyki (martial, power electronics/noise, dark ambient), część swoich dokonań prezentując także na youtubie (w postaci teledysków i nagrań koncertowych). Argentum to oczywiście nie tylko muzyka, ale także przesłanie - łączące w dość synkretyczny sposób najrozmaitsze idee, które muzycy postrzegają jako 'przeciwne współczesnemu światu'. A zatem radykalny tradycjonalizm w najlepsze splata się tu z 'lewackim' sytuacjonizmem, zamiłowanie do sztuki klasycznej z surrealizmem, futuryzmem i dadaizmem, narodowy rewolucjonizm z anarchią (vide tytuł recenzowanego albumu).
"Fascistas Anarquistas" to dość ekstrawaganckie dziełko, liczące sobie niespełna osiem minut muzyki. W tym nader ograniczonym czasie mieści się aż siedem kompozycji, które można określić jako groteskową, zwariowaną wariację na temat neofolku. Instrumentarium ogranicza się chyba tylko do gitary akustycznej, wygrywającej prościutkie, drapieżne akordy, którym towarzyszy śpiew, a momentami melodeklamacja. Wszystko to brzmi przaśnie, amatorsko, w pewnym sensie - punkowo... Dziwna to muzyka, ma się wrażenie, że nie 'pełnoprawny' album, ale jakiś produkt uboczny, rezultat jakiejś szalonej, spontanicznej sesji nagraniowej. Ciekawostka...!

CIRCUIT WOUND - "Corrosive Landscape"
Bardzo przystępny amerykański harsh noise, zaklęty w dwie suity sporych rozmiarów (każda trwa mniej więcej pół godziny). Przyznam, że po okresie młodzieńczej fascynacji noisowymi prowokacjami i ekstremami wycofałem się nieco z tego gatunku, nabrałem dystansu do większej jego części, wreszcie: zrobiłem się w tej dziedzinie trochę wybredny. Ale "Rdzawy Krajobraz" to akurat taki materiał, który przypadł mi do gustu. Owszem, jest 'harsh', jest surowo, ale bez przesadyzmu - mnie ten dźwięk nawet relaksuje (o ile płyta nie jest odpalona zbyt głośno). Nie jest to ani chaotyczna plątanina, ani ściana - Circuit Wound wypełnia tym albumem środek obszaru, złoty środek pomiędzy monotonią, a brakiem struktury. Dużo się tu dzieje, dużo się zmienia, przeplata, wycisza, nagłaśnia, rozbrzmiewa, wybrzmiewa, niemniej wciąż pozostajemy w pewnych określonych granicach, zmiany są na ogół płynne. Paleta barw jest szeroka - twórca dostarcza nam całą obfitość zgrzytów, pisków, trzasków, szumów, buczeń i brzęczeń, operuje wieloma dźwiękami. Brzmienie jest raczej 'syntetyczne', tzn. nie pobrzmiewa to duszną głębią autentycznej fabryki, ani jakimś ambientem etc., ale to przecież noise i jak najbardziej może tak być. Ciekawa podróż, ładna rzecz, no cóż mogę powiedzieć... Dla miłośników noise - jak najbardziej, a nawet i innym bym polecił.

BLOOD AXIS – Born Again
Po paru latach oczekiwania północnoamerykański projekt Blood Axis – a więc Michael Moynihan z kimś tam – wydał nową płytę, przynajmniej intencjonalnie stanowiącą wyraz „odrodzenia”. Po wysłuchaniu jej trudno jednak doszukać mi się czegoś podobnego. Właściwie to album mi się podoba, o czym decydują różne czynniki… po Blood Axis spodziewałem się jednak czegoś zupełnie innego, znając poprzednie płytowe dokonania grupy, jak np. Blót: Sacrifice In Sweden czy The Gospel of Inhumanity. Blood Axis jest tworem niesztampowym, mieszającym w swej twórczości naprawdę różne wątki, kowerując wykonawców z odmiennych sfer muzyki, wkomponowując w utwory elementy muzyki klasycznej i literatury pięknej. Używana konwencja była naprawdę różna… i niniejsze zabrnięcie w melodyjny neofolk być może stanowi kontynuację tych wolt stylistycznych.
Pod względem muzycznym Born Again stanowi udaną próbę odświeżenia petryfikującego się ostatnio neofolku, a przynajmniej takie rozumienie mi się udziela. Dźwięki z płyty w większości nie przypominają patetycznych deklamacji na tle brzdąkającej gitary. Użyty asortyment instrumentalny z tego co słyszę jest naprawdę szeroki, niestety nie znam się zbytnio na tym, co jakie wydaje dźwięki. Jak się wydaje, Blood Axis sięgnął do archaicznych instrumentów w rodzaju piszczałek czy dud, imitujących około średniowieczną muzykę ludową, czy to nacechowaną sakralnie czy na przekaz legend o bohaterskich czynach. Do tego wrażenia retro dochodzą jeszcze języki śpiewanych tekstów – staro angielszczyzna z wieku dziesiątego oraz średnio-górnoniemiecki z wieku trzynastego, oprócz niemczyzny i angielszczyzny współczesnych. Wprawdzie nie rozumiem za bardzo celu tego zabiegu (jak i znaczenia pieśni), ale słucha się tego w miarę przyjemnie. Oczywiście, jest to dość dziwny chwyt i w pewnych momentach słuchania miałem myśli odstręczające (w rodzaju: czy to jeszcze neofolk, czy kapela rekonstrukcyjna?), ale jakoś da się przebrnąć. A kto wie, a może i zafascynować, ale to dopiero po fizycznym zakupie płyty, bowiem dołączona jest 24-stronna broszurka, w której pewnie przybliżono intencje artystów, może umieszczono teksty utworów, przytoczono inspiracje. Do kupna oczywiście zachęcam, kierując zainteresowanych do sklepu Rage In Eden, choć w swoim przypadku silne początkowo postanowienie zakupu odłożyłem na później, tymczasowo kupując inne dzieła innych wykonawców.
Płyta zawiera tuzin utworów. Ich układ jest ustylizowany tak, żeby przypominał coś w rodzaju rytuału, otwierając się „Inwokacją” a zamykając oczywiście „Ekswokacją”. Pomiędzy nimi zawierają się kawałki wygłaszane w różnych językach, mające określone funkcje w tej para-liturgii. Takie przynajmniej wrażenie sprawiła na mnie ta kolejność następowania po sobie gry różnych instrumentów, nastrojów dźwięku i głosu, obecności, proporcji bądź tonu użytych języków. Już samo użycie starych form języków angielskiego czy niemieckiego wraz ze znanymi „okultyzującymi” inklinacjami Blood Axis nasuwa taką interpretację, jakoby mieli chęć muzycznego odegrania jakichś religijnych obrzędów. Teoria do gruntowniejszego przebadania.
Mimo braku dźwiękowych fajerwerków i odkrywczych nowości płyta jest naprawdę godna polecenia. Zwłaszcza tym, którzy chcą po prostu odsłuchać porcję porządnie skomponowanej, niebanalnej (oczywiście do pewnych granic) muzyki. Chociaż nie ma tu żadnego spektakularnego „odrodzenia”, to przy odrobinie dobrej woli nie ma na co narzekać, a można i skoncentrować się nieco na zawartej w utworach lingwistycznej egzotyce.

Reaktor

34