Wspomnienia z Berezy Kartuskiej
Mieczysław Prószyński, przedruk z pisma "Szaniec Chrobrego", nr 52 (219), V-VI 2001

Autorem wspomnień jest Mieczysław Prószyński (1909-1979), adwokat, kierownik Ruchu Młodych Obozu Wielkiej Polski, jeden z sygnatariuszy Deklaracji Obozu Narodowo - Radykalnego z 14 IV 1934 roku, działacz ONR „ABC", jeden z pierwszych więźniów Berezy Kartuskiej i niemieckich obozów koncentracyjnych.

Z aresztu - w ręce policji
W czerwcu 1934 r. zabito w Warszawie ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego i chociaż zamachowcy niekoniecznie musieli rekrutować się spośród sfer opozycyjnych, to obóz sanacji postanowił fakt ten wykorzystać dla likwidacji wrogich sobie ośrodków politycznych. W Warszawie i na prowincji rozpoczęły się masowe aresztowania. Aresztowano wtedy i mnie, jako młodego prawnika uchodzącego na terenie akademickim za tego, który nie uważał, by Polska zaczynała swój wiek złoty dopiero za czasów BBWR i by tylko ten blok mógł kierować życiem polskim. Sędzia śledczy do spraw szczególnej wagi i prokurator delegowany do sprawy o zabójstwo Pierackiego badali mnie kilkakrotnie. Wreszcie po 3 - tygodniowym przyśpieszonym śledztwie umorzono całe postępowanie dotyczące zorganizowania zamachu stanu, lub kierowania zamachem na zamordowanego ministra.
16 lipca 1934 r. wezwano mnie do kancelarii więziennej i oświadczono, iż prokurator przesłał nakaz zwolnienia - w południe tego dnia będę wypuszczony na wolność, a wraz ze mną 6 kolegów przetrzymywanych pod tymiż zarzutami. Rzeczywiście, w południe pojedyńczo zabierano nas do odbioru depozytów i około godziny 1-ej, po wręczeniu nam nakazów zwolnienia oświadczono, że jesteśmy wolni.

Proszę pamiętać, że żyliśmy w państwie, w którym metody perfidii i podstępy gestapo były obce i nie budziło we mnie wątpliwości, iż nakaz zwolnienia jest oczywiście dokumentem dla władz więziennych i policyjnych nakazującym wypuszczenie mnie na wolność; podejrzenie wzbudziło tylko, iż w kancelarii, w czasie załatwiania moich formalności, widziałem jednego z oficerów t.zw. dwójki i kierownika brygady politycznej urzędu śledczego, którzy w sposób dyskretny interesowali się procedurą mego zwolnienia - ale traktowałem to jako przypadkowe, nic nie znaczące spotkanie, mając zaufanie do decyzji sędziego do spraw szczególnej wagi i prokuratora.
Straż więzienna, bez żadnych zastrzeżeń wypuściła mnie z gmachu więzienia przy ul. Daniłowiczowskiej. Zdziwiło mnie, iż cały placyk przed więzieniem otoczony jest policją mundurową i agentami urzędu śledczego. W tej chwili podszedł do mnie kierownik brygady politycznej i oświadczył, iż nakaz zwolnienia nie obowiązuje policji, która zatrzymuje mnie do swojej dyspozycji. Stanowiło to dla mnie novum w naszych stosunkach prawno-sądowych; bo zdawałoby się, iż decyzje władz sądowych są wiążące dla policji, a przesłanki dla sędziego śledczego miarodajne i wystarczające dla organów bezpieczeństwa.
Odprowadzono mnie do lochów Urzędu Śledczego. Tego samego dnia uroczyście fotografowano nas, zatrzymując do decyzji ministra spraw wewnętrznych. Gdy szedłem przez korytarz do fotografii, spotkał mnie jeden z oficerów straży więziennej, który oświadczył (powodując się chęcią rewanżu za pomoc okazaną mu dla odbycia kuracji w Zakopanem, w okresie kiedy był jeszcze studentem Uniwersytetu Warszawskiego), iż kilkunastu ludzi zostało skazanych na wywiezienie do nowo utworzonego obozu izolacyjnego w Berezie Kartuskiej i że transport ma odejść jeszcze tej nocy, a w chwili obecnej odbywają się aresztowania, jak on określił, wśród skrajnej lewicy, podejrzanych o wybitną działalność na terenie związków zawodowych.
Podzieliłem się tą wiadomością ze swoimi współtowarzyszami, którzy starali się przekonać mnie, że to nieprawda; wtedy wprowadzono trzech nowych skazanych na pobyt w Berezie, członków partii komunistycznej. W nocy odtransportowano nas na Dworzec Wileński. W samochodach więziennych po 2 skazanych w jednym samochodzie, w asyście 8 policjantów, przewieziono nas na dworzec.

Peron był oczyszczony z publiczności, posterunki policji uniemożliwiały wszelkie porozumienie się z kolejarzami. Wprowadzono nas do wagonu. Ci sami policjanci i w tym samym składzie, mieli rozkaz jechać z nami do miejsca wyładowania.

"Rycerze w granatowych mundurach"
Na stacji kolejowej najbliższej Berezie kilkunastu nas skazanych „powitała” kompania policji mundurowej, kilku policjantów konnych, komendant obozu, inspektor policji Grefner, a nadzorował naczelnik wydziału bezpieczeństwa z Brześcia, z województwa. Marszem przyśpieszonym odprowadzono nas do koszar w Berezie Kartuskiej. Przyjęcia dokonał p. Wacław Kostek-Biernacki. Żywność, którą mieliśmy z paczek, zabrano nam, przeprowadzono surową rewizję, zabierając wszystko prócz butów, ubrania i bielizny, którą mieliśmy na sobie - zabrano wszystko nie wyłączając medalików, krzyżyków, chustek, paska itp., traktując to jako „niebezpieczną broń” w rękach więźnia. Nie dziwiło mnie, wtrącę tu uwagę, w parę lat później, jak widziałem podobne postępowanie Niemców w stosunku do Polaków, bowiem tę ostrość władz obozowych, przekreślających prawo człowieka do wierzeń religijnych, poznałem już w okresie tzw. sanacji moralnej.

Cele nasze mieściły się w budynkach pokoszarowych, okna zabite deskami, pozostawiając tylko mały otwór wielkości połowy wietrznika. Budynek otoczony potrójnymi zasiekami z drutu kolczastego, na rogach gniazda karabinów maszynowych, dziedziniec koszarowy otoczony murem z gęsto rozstawionymi wartami i prócz tego gęste patrole dookoła obozu. „Włodarz” tej ziemi, liryk - jeżeli chodzi o stanowisko w literaturze, psychopata nie gorszy od „dygnitarzy” z obozów niemieckich, wojewoda Kostek - Biernacki oświadczył, iż obóz ten ma regulamin cięższy, aniżeli więzienia dla tzw. ciężkich przestępstw i ma być przestrogą nie tylko dla tych, co zostali osadzeni, ale dla całego społeczeństwa, że jedynie wola marszałka Piłsudskiego ma być podstawą postępowania dla każdego z obywateli, inaczej znajdzie się za tymi drutami.
Nie były to wesołe momenty, ale pocieszałem się myślą, że jak wspaniale obóz sanacji musi przygotowywać się sam i cały naród, na wypadek jakiejkolwiek wojny i z jaką gorliwością i ofiarnością będą ci ludzie służyli ewentualnie zagrożonemu państwu, jeżeli w tak drobnych sprawach tyle wykazywali staranności. To mi pozwalało na zachowanie spokoju przy próbach dokonywanych przez policję z nami. Pierwszą próbą: to był zakaz wydania nam przez pierwsze dwa dni jakiegokolwiek jedzenia i wody, a był to lipiec gorący i słoneczny. My byliśmy pierwszą ekipą, która miała organizować ten obóz. Ci, którzy przeszli „organizacje” nowych obozów niemieckich, wiedzą co to znaczy. Druga próba: to była próba nerwów. W stosunku do mnie wyglądała ona w ten sposób: wprowadzono mnie do piwnicy, do lochu gdzie leżała słoma. Podoficer policji wprowadził mnie do wnęki i kazał uklęknąć z podniesionymi rękami. Po chwili weszło 2 policjantów, którym kazał załadować broń, miało to stworzyć pozory, iż szykują się do egzekucji. Po parominutowej ciszy, ten sam podoficer oświadczył mi, że jeżeli będę usiłował uciekać, to mnie zastrzeli...; dał sienniki i kazał napychać słomą dla osadzonych w mojej celi.


Wspomnienia...
Ciąg dalszy...

W tym samym stylu przeżyłem potem doświadczenia, ale już w gestapo, w Alei Szucha w Warszawie, tylko nie wymagano tam ode mnie, bym się odnosił z miłością do tzw. „rycerzy w granatowych mundurach", jak ich nazwał w jednym ze swoich pism p. Zygmunt Nowakowski. Służbę w Berezie Kartuskiej pełnili właśnie ci „rycerze", absolwenci Szkoły Policyjnej w Wielkich Mostach. Za pilną służbę obiecano im, że zostaną komendantami posterunków.

Spaliśmy po 30 w izbie przeznaczonej dla 12, na siennikach leżących na podłodze cementowej. Wstawaliśmy w lecie o godz. 4-ej, zimą o 5-ej. Pracowaliśmy tak długo, by zdążyć przed zachodem słońca do koszar. Przerwy obiadowej była godzina. Wszystkich skazanych obowiązywał bezwzględny zakaz rozmowy między sobą tak w czasie pracy, jak i w czasie przerwy od pracy. Kostek-Biernacki specjalnie przestrzegał tego i karał surową ciemnicą. Rano dostawało się 1/4 litra gorzkiej kawy i 15 dkg. chleba, który miał starczyć na cały dzień. W południe 1/2 litra zupy, rzadkiej zupy! W niedziele jedynie gotowanej na minimalnej ilości mięsa. Wieczorem 4 razy w tygodniu 1/2 litra zupy, 3 razy w tygodniu 1/2 litra kawy. Zakaz otrzymywania paczek, zakaz otrzymywania i wysyłania korespondencji więcej niż raz na miesiąc obowiązywał nas przez cały czas. Tekst listu, który można było wysłać, zasadniczo składał się z 3 zdań: „jestem zdrów, czy jesteście zdrowi, bądźcie zdrowi". Nawet wiadomość o śmierci bliskich była wykreślana z listów.
Do wozu towarowego wojskowego dla wykonania pracy wyznaczano 5 skazanych, bez ciężaru wszystkie czynności winny być wykonywane biegiem. Przez pierwsze 6 tygodni nie myliśmy się, nie mając ani ręczników, ani mydła. Konewka wody musiała starczyć mniej więcej dla 80 ludzi do mycia się. Policjanci mieli prawo przeprowadzania tzw. luźnej musztry w czasie pracy. Zakaz bicia nie obowiązywał w stosunku do nas; skwapliwie z niego korzystali „rycerze w granatowych mundurach". W celach przez całą noc świeciło się światło, co pewien czas kontrola dyżurujących policjantów przez okienko w drzwiach. Krótko o tym regulaminie napisałem, bo dzisiaj gdy tysiące przeszły przez obozy - mogą zrozumieć jak surowy i bezwzględny był ten regulamin obowiązujący w Berezie. Głód, terror, stałe milczenie, brak pomocy lekarskiej i od czasu do czasu pogadanki p. Grefnera lub Kostka - Biernackiego o tym, że Polska jest mocarstwowa, że patrioci są tylko w obozie sanacji, że na nich ciąży wielki obowiązek obrony kraju, są predestynowani do tego przez Piłsudskiego i stąd ich prawo do gnębienia tych wszystkich, którzy nie są z nimi - tworzyły atmosferę tego obozu. Każdy z nas na plecach miał numer na szerokość i wysokość pleców, by oficerowie objeżdżający i kontrolujący skazanych mogli z daleka widzieć numer pracujących więźniów. Często się zdarzało, że Kostek-Biernacki przebrany za Poleszuka lornetował zza krzaków lub chałup, jak pracują skazani i czy nie rozmawiają - niespostrzeżony ani przez straż, ani przez więźniów. Nie dziwiło mnie też potem w Majdanku, gdy te metody stosował znany kat Thumann. Znałem je już z polskiej rzeczywistości, tylko ze wstydem muszę powiedzieć, iż nie byłem dobrym patriotą i z tej polskiej „wynalazczości” wcale nie byłem dumny.

A teraz kilka szczegółów charakterystycznych: Jednym ze sposobów ciemiężenia więźniów w Berezie były tzw. nocne rewizje. Do cel wpadali policjanci, w różnych dniach tygodnia -w nocy -(ale obowiązkowo raz na tydzień rewizja nocna musiała się odbyć) - wszyscy musieliśmy się rozebrać do naga i biec przez korytarz do specjalnej sali, gdzie z podniesionymi rękami czekaliśmy na przebieg rewizji w celach. Rozstawieni policjanci na ławach bili przebiegających gumami, a bili dobrze. Z powrotem ta sama historia. W celi zastawaliśmy słomę wyrzuconą z siennika i powywracane wszystko do góry nogami, nikt nie śmiał mieć nic, nie wyłączając kawałka papieru czy gałgana, za co bito do utraty przytomności. W 5 minut cela musiała być uporządkowana, inaczej groziły nam karne ćwiczenia. Ćwiczenia te, ludziom starszym wyciskały łzy z oczu. Drugi wypadek, który charakteryzuje metody! Którejś niedzieli Kostek-Biernacki zawołał mnie do kancelarii. W pokoju tym był również komendant obozu Grefner. W ręku trzymał Kurier Warszawski otwarty w dziale nekrologów. Zapytano mnie jak ma na imię moja ciotka, która mnie wychowywała po śmierci rodziców, ile ma lat, czyją jest żoną i kto ewentualnie zawiadamiałby o jej śmierci. Rozmowa na tym się skończyła, pytać o nic nie było wolno. Wyszedłem nie wiedząc czy rzeczywiście był nekrolog w Kurierze Warszawskim, o czym nie chciano mi powiedzieć - czy to jest metoda wychowania „państwowotwórcza". W każdym razie byłem więcej niż zaniepokojony o los mojej ciotki. To była inteligentna metoda, której autorami był szef żandarmerii l-ej Brygady p. Kostek-Biernacki i szef żandarmerii I -ej Brygady legionów p. major Grefner, przewyższająca metody majora SD, który badał mnie w warszawskim gestapo. Do strzyżenia brano nie fryzjerów, a właśnie niefachowców, dając wybrakowane wojskowe maszynki, przy czym „pomagał” przy tym strzyżeniu policjant z gumą w ręku. Komendę „padnij” trzeba było wykonać regulaminowo i schodząc ze schodów.
Za uchybienia regulaminowe Kostek-Biernacki wyznaczał karę karceru. 27 listopada 1934 r. odsiedziałem takie 3 dni w karcerze. W lochu tzw. prochowni siedziało się w celi gdzie część podłogi zalana była wodą; ciemno dzień i noc. Karę odbywało się w drelichu letnim, bez prawa zabrania ze sobą koca. Pierwszego dnia dostałem 1 litr gorącej wody przez cały dzień i 10 dkg. chleba, drugiego dnia normalne wyżywienie, trzeciego to samo co pierwszego. Ukarany byłem za zapytanie się, w czasie tzw. wieczorowej przerwy od pracy jednego ze studentów, czy nic nie wie o losie mojej siostry aresztowanej po moim wywiezieniu.

Piszę o tych rzeczach, które ja widziałem, prawdopodobnie w późniejszym okresie regulamin w Berezie uległ zmianie. Tak liczne interpelacje w Sejmie i w Senacie oraz broszury na ten temat, które ukazały się za granicą, zmusiły władze do zmiany regulaminu. Twierdzę przy moim dość dużym doświadczeniu obozowym, iż był to najcięższy regulamin obozowy jaki przeszedłem. Pytano mnie nieraz i sam siebie pytałem, czemu przypisać, że siedząc pół roku nie stwierdziłem by ktokolwiek umarł z pośród więźniów. Myślę, że wytłumaczenie znajdę tylko w doskonałym nastawieniu i ogromnej solidarności wszystkich osadzonych. Przez cały czas nie zdarzyło się, by na tle różnicy przekonań - mimo iż byli ludzie i z prawicy i lewicy - miały miejsce jakieś zatargi lub łamano solidarność. Puchliśmy z głodu, ludzie ponuro często patrzyli sobie w oczy, myśląc o stosunkach, co zapanowały w Polsce, ale w stosunku do władz mieli zachowanie pełne godności i solidarności. Miałem możność, przed wojną, mówić o tych rzeczach z dwoma byłymi premierami rządów sanacyjnych, w czasie wojny mówiłem na ten temat z wieloma ludźmi z tego obozu i okazało się, że albo tak mało interesowali się tym, co się dzieje w Polsce, że nie chcieli wiedzieć o bezeceństwach, które miały miejsce w Berezie, albo gdy poznali tę metodę w czasie okupacji niemieckiej, zrozumieli jak wyglądała „okupacja” sanacyjna i woleli się bronić tym, że nie wiedzieli, niż przyznać się, iż dopuścili do zwyrodnienia życia politycznego.


Mieczysław Prószyński

31