Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Publicystyka » Aby z tym skończyć!

Aby z tym skończyć! – Ostatnie słowo w sporze o Maurrasa i Action Française

Jacek Bartyzel

Panu Mirosławowi Salwowskiemu trudno pogodzić się z wytknięciem mu niekompetencji, której dał rozliczne dowody, denuncjując Charlesa Maurrasa i Action Française [dalej: AF]. Świadczy o tym fakt, że „odcina się” w kolejnym numerze „Opcji na Prawo” (zob. Jeszcze o Maurrasie i Action Française, nr 6/2007). W gruncie rzeczy wolałbym już spuścić zasłonę miłosierdzia na jego publicystyczny wybryk, ale skoro nie daje on za wygraną, to cóż: tu l’as voulu, Georges Dandin!

Mój adwersarz przyznaje otwarcie, że pism Maurrasa i AF nie zna z „pierwszej ręki”, a wiedzę o nich czerpie z jednej strony z krytycznych względem nich przedwojennych publikacji katolickich, z drugiej zaś – z wywodów ich apologetów, tj. pp. Jacka Bartyzela i Adama Wielomskiego. Gdyby nasz spór toczył się według reguł obowiązujących w świecie naukowym, to oczywiście byłaby to wypowiedź (samo) dyskwalifikująca, a dalszą dyskusję czyniłaby bezprzedmiotową. Powiedzmy jednak, że dla wypowiedzi publicystycznej można zastosować „taryfę ulgową”. I w tym wypadku jednak żaden autor nie jest zwolniony z elementarnego wymogu krytycyzmu, a nie przyjmowania wszystkiego, co napisane, „na wiarę”. Papier, jak wiadomo, cierpliwy jest i wszystko zniesie. Przedwojenne publikacje katolickie też były różnej jakości i wiarygodności. Przytoczę jeden tylko przykład. Publicysta „Przeglądu Katolickiego” T. Markowski napisał w 1928 roku, że AF była opanowana przez „judeomasonerię”, jej przewodniczący (Bernard de Vesins – gorliwy katolik, wyrzucony z wojska za obronę kościołów przed profanacjami) „naprawdę” nazywał się Chaim Krauskopf, a adwokat AF Marie de Roux – Izaak Klumpflusz. Co się zaś tyczy „apologetów” (zakładam, że autor używa tego słowa w sensie potocznym, jako „bezkrytycznych chwalców”): pomińmy już moją skromną osobę, lecz skoro autor nazywa też Adama Wielomskiego „apologetą” Maurrasa, to chyba nie miał w ręku również jego ostatniej książki – Nacjonalizm francuski 1886–1940 (Warszawa 2007), która, wydana w pięć lat po mojej, jest „ostatnim słowem” nauki polskiej w tej materii.

Świadom do pewnego stopnia, jak widać z jego tekstu, dziwności swojego podejścia do rzeczy, p. Salwowski próbuje się usprawiedliwić, podkreślając trzymanie się jednej z tradycyjnych zasad chrześcijańskich, a mianowicie zaufania do Kościoła. Jak powiada: nie wszystkie z potępionych przez magisterium kościelne doktryn musimy znać szczegółowo, by wiedzieć, że są one złe i przewrotne. Na dowód, że wiele z takich doktryn znamy jedynie w sposób pośredni (z orzeczeń Magisterium właśnie), podaje przykład modernizmu, znanego, jak przypuszcza, większości jego (tradycjonalistycznych) krytyków jedynie z encykliki św. Piusa X Pascendi Dominici gregis. Przy okazji informuje, z niejaką dumą, że nigdy nie miał w ręku wielu zgubnych dzieł autorów takich jak markiz de Sade, Nietzsche (w ortografii p. Salwowskiego – „Nietsche”), Hitler czy Marks.

Kuriozalne i „piętrowe” nieporozumienie, zawarte w tych autodeklaracjach, przywodzi mi na myśl przypadek wskazany przez Vilfreda Pareta w związku z jego definicją elity – socjologiczną, a nie aksjologiczną czy etyczną. Otóż, definiując elitę jako klasę ludzi, którzy w swojej dziedzinie działania – niezależnie od moralnej oceny ich profesji – osiągają najwyższe możliwe wyniki, które można zmierzyć na tabeli wskaźników, na przykład od 0 do 10 punktów, Pareto podaje kontrprzykład człowieka, który – brany pod uwagę w „klasie złodziei” – nie kradnie nie dlatego, że nie potrafiłby, ale dlatego, że jest dżentelmenem. I odpowiada: „Doskonale, udzielamy mu za to pochwały, lecz przyznajemy mu 0 jako złodziejowi”. Dokładnie tak samo jest właśnie z p. Salwowskim. Chętnie udzielimy mu pochwały za pobożność i posłuszeństwo względem Magisterium, musimy atoli powiedzieć, że „wybitnym złodziejem” – czyli, w tym wypadku, interpretatorem doktryn politycznych – to on nie jest.

Przede wszystkim, miesza on albo w ogóle nie dostrzega różnicy pomiędzy dwiema zupełnie odmiennymi sytuacjami. Posłuszne przyjęcie orzeczeń Kościoła do wiadomości, bez własnego badania, jest postawą właściwą i zupełnie wystarczającą zarazem w sytuacji tych spośród „ludu Bożego”, którzy po prostu słuchają. Co innego jednak, kiedy ten lub ów spośród wiernych przyjmuje aktywną rolę publicysty. Wówczas bierze on na siebie obowiązek przeprowadzenia osobistego krytycznego badania przedmiotu, a w razie popełnienia błędów nie ma prawa zasłaniać się autorytetem Kościoła nauczającego. Ustaliliśmy już, że nie wymagam od p. Salwowskiego takiej kwerendy, jaką zobowiązany byłby przeprowadzić naukowiec. Niemniej, nawet autor zwykłego artykułu prasowego, jeśli podjął się pisania – i pryncypialnego krytykowania! – jakiegoś myśliciela, zobowiązany jest poznać przynajmniej jakiś porządny, reprezentatywny ekscerpt z jego dzieł. A także przeprowadzić weryfikację lub falsyfikację twierdzeń zasłyszanych czy nawet przeczytanych w bardzo pośrednich źródłach, którym nie powinien ufać bezgranicznie. Na marginesie dodam, że przynajmniej jednego z autorów, którego brakiem lektury p. Salwowski się szczyci, tj. Nietzschego, warto czytać, i to uważnie, nawet jeśli nie jest się do tego zobowiązanym zawodowo. Trzeba tylko śmiało przedrzeć się przez powierzchowną warstwę antychrześcijańskich odzywek, co dla chrześcijanina uzbrojonego w oręż mocnej wiary nie powinno być takie trudne. W gruncie rzeczy bowiem Nietzsche jest „niebezpieczny” tylko dla chrześcijaństwa „zmieszczaniałego”, letniego i obarczonego przesądami nowoczesności, czyli takiego, którym – jak sądzę – brzydzi się również „nasz Savonarola”.

Lecz p. Salwowski zapomina o rzeczy jeszcze ważniejszej. Aby szczerze powoływać się na zasadę zaufania do Kościoła, trzeba być o Jego orzeczeniach dobrze i wiarygodnie poinformowanym; w tym wypadku bezwzględnie już z „pierwszej ręki”. Właśnie dlatego argument o modernizmie jest nietrafiony. Owszem, jeśli nie jest się specjalistą w tej dziedzinie, można nie znać dzieł Loisy’ego, Tyrrella czy Buonaiottiego, jednak w Pascendi zawarty został obszerny i syntetyczny opis całego tego nurtu, a powody, dla których został on potępiony, zostały jasno wyłożone. Dokładnie tak samo wiemy, dlaczego i za co zostały w swoim czasie potępione luteranizm, komunizm czy hitleryzm; wystarczy zajrzeć do dokumentów Soboru Trydenckiego albo encyklik Divini Redemptoris czy Mit brennender Sorge. Tymczasem, przypadek AF jest nie tylko zupełnie inny, ale wręcz stanowi ewenement w historii Kościoła. Nigdy bowiem ani przedtem, ani potem, nie zdarzyło się, żeby na jakiś ruch – tym bardziej nie zewnątrz-, lecz wewnątrzkatolicki1 – spadły potępieńcze sankcje, bez wyraźnego wskazania przez Urząd Nauczycielski powodów, dla których to uczyniono, tzn. bez wskazania błędów doktrynalnych, jakich ruch ten i jego kierownicy mieliby się dopuścić. Także bez zwyczajowych w takich wypadkach procedur, a przede wszystkim dania oskarżonym możliwości wytłumaczenia się lub odwołania dowiedzionych im błędów – którą to okoliczność p. Salwowski konsekwentnie ignoruje.

Nie przypadkiem użyłem przed chwilą sformułowania: „spadły potępieńcze sankcje”, a nie po prostu, że AF i jej doktryna „zostały potępione”. Rzecz bowiem w tym, że nie ma takiego dokumentu magisterialnego, który by jasno wskazywał i potępiał błędy AF, tak jak to czynił w odniesieniu do, na przykład, ruchu Sillon list Notre charge apostolique czy w odniesieniu do masonerii chociażby encyklika Humanum genus. Jeśli p. Salwowski wskaże mi taki dokument, to gotów jestem ufundować mu prywatnie stosowną nagrodę. Wprawdzie jeszcze najczcigodniejszy z obrońców Maurrasa, św. Pius X, mówił, że ma w biurku wszystko, co trzeba (czyli zapewne doktrynalne uzasadnienie), aby potępić AF, ale nigdy tego nie upubliczniono. Także w 1926 roku nie wyciągnięto tych dokumentów, publikując jedynie sam dekret Św. Officjum o kondemnacji oraz wykaz sankcji. Dlaczego? Bez choćby próby odpowiedzi na to pytanie, zapewnienia o kierowaniu się zaufaniem do nauki katolickiej są nic niewarte. Nie chodzi tu przecież o żadne prawdy wiary, konieczne do zbawienia, do których trzeba przylgnąć sercem i rozumem, nawet jeśli nie są dla umysłu ludzkiego w pełni do pojęcia, lecz o pozbawioną uzasadnienia decyzję administracyjną. Takie „zaufanie” to nie zdrowa postawa katolicka ani nawet „skrajny ultramontanizm”, lecz pospolity, bezmyślny klerykalizm. Inna rzecz, że ten brak uzasadnienia merytorycznego okazał się zbawienny trzynaście lat później, bo wtedy również wystarczyło zwykłe zdjęcie kar, też bez uzasadnienia, a obie strony (i Watykan, i AF) mogły wyjść „z twarzą” z tej nieszczęsnej afery.

Bez przyjęcia do wiadomości tego elementarnego faktu, czyli – powiedzmy jasno: wyjątkowego merytorycznego niechlujstwa kondemnacji z 1926 roku i niespotykanego pośpiechu z jakim to czyniono, co jest jeszcze jedną przesłanką za politycznymi motywami działania – niczego z historii AF nie można zrozumieć. Niestety, p. Salwowski, zadufany w swoje „zaufanie”, zrozumieć niczego nie chce. Dowodem tego jest uporczywe powtarzanie tych samych błędów. Na przykład, kiedy napisał poprzednio, że wszystkie numery dziennika „L’Action Française” z lat 1926-39 też zostały potępione dekretem z 1926 r., pominąłem to litościwie milczeniem, bo uznałem, że autorowi tak „się napisało” z rozpędu czy nieuwagi. Ale skoro powtarza to znowu, trzeba powiedzieć, że ten absurd jest (oczywiście bezwiednym, lecz potwornym w konsekwencjach) oskarżeniem Stolicy Apostolskiej o kapryśną tyranię, godną jakiegoś azjatyckiego despoty. Znaczyłoby to przecież, że a priori potępiono coś, co jeszcze nie zostało napisane! Na domiar, autorzy dekretu musieliby w 1926 roku dysponować profetyczną wiedzą, że „herezje” na łamach dziennika będą gościły dokładnie trzynaście lat! A gdyby tak żmudne negocjacje pojednawcze, które trwały od około 1931 roku, jeszcze się przewlekły i sankcje zdjęto by dopiero, na przykład, w 1949 roku, albo – zważywszy wybuch wojny – w ogóle sprawa zostałaby odłożona ad acta, to co: numery po 1939 roku byłyby już wolne od potępienia? Oczywiście, było zupełnie inaczej: w 1926 roku dziennika nie „potępiono” na zapas, tylko „profilaktycznie” zakazano katolikom jego czytania, rzecz jasna, nie precyzując wtedy, do kiedy ów zakaz będzie obowiązywał. To zaś z kolei, że zdejmując kary kościelne w 1939 roku nic nie wspomniano o numerach dziennika z ubiegłych trzynastu lat, wystarczy wytłumaczyć w kategoriach zdroworozsądkowych: przecież nikt normalny – poza historykami badającymi dane zjawisko – nie czyta gazet codziennych sprzed pięciu, dziesięciu czy trzynastu lat. Inne reguły panowały jedynie w państwie Anglosocu w Orwellowskim 1984, gdzie specjalnie do tego wyznaczeni urzędnicy nie tylko czytali, ale i „poprawiali” wydania gazet sprzed lat; nie podejrzewam jednak p. Salwowskiego, by sugerował podobne zamiary kurialistom rzymskim.

Nieco inaczej z kolei rzeczy się mają z wpisanymi na Indeks książkami Maurrasa. Faktycznie, w 1939 roku nie cofnięto potępienia tych dzieł, co nie znaczy jednak, by wnioski wyprowadzane z tego przez p. Salwowskiego były trafne. Te książki Maurrasa bowiem (przynajmniej cztery z nich) naprawdę zasługiwały na potępienie, bo były antychrześcijańskie, co w Rzymie stwierdzono już (bez podania do wiadomości publicznej) w 1914 roku, jeszcze za pontyfikatu Piusa X. Rzecz jednak w tym, że w książkach tych nie było żadnej „doktryny” – ani AF, bo ta jeszcze nie istniała, ani w ogóle „doktryny”, bo były to dzieła literackie. Trzeba albo złej woli, albo ignorancji, żeby w „bajkach filozoficznych” lub w dywagacjach o „kochankach z Wenecji” (George Sand i de Musset) młodego literata dopatrywać się jakiejś „doktryny” – zwłaszcza politycznej. Poza tym, poglądy Maurrasa w materii religijnej ewoluowały i z pewnością w 1926 roku nie myślał tak, jak wówczas, kiedy – tuż po kryzysie wiary – myślał pisząc Chemin de Paradis. Wszystko to, łącznie ze stwierdzeniem, że doktryna polityczna AF i całokształt autorskiej twórczości Maurrasa przez ponad pół wieku to nie jest jedno i to samo, starałem się uzmysłowić p. Salwowskiemu w poprzedniej polemice. Niestety, jest on zupełnie impregnowany na argumenty rzeczowe. Tak zatem, fakt, że dzieła te nie zostały zdjęte z Indeksu jest zupełnie zrozumiały, tylko że nie pozostaje on w żadnym związku ze sprawą AF. Dlatego też ani Maurras, ani AF, nie domagały się „rehabilitacji” tych książek. Sam Maurras nie chciał ich „rehabilitować”, skoro ich nie wznawiał. Dodam jeszcze, że na Indeksie znalazły się też – z powodów moralno-obyczajowych – niektóre powieści „osoby nr 2” w AF, Léona Daudeta. P. Salwowski najwyraźniej o tym nie wie, a szkoda, bo to przecież sfera jego szczególniejszych zainteresowań. Naturalnie, owych bulwersujących powieści Daudeta też nie zdjęto z Indeksu. Czyżby należało z tego wyciągnąć wniosek, że elementem „doktryny politycznej” AF było szerzenie pornografii?

Osobliwości „metody hermeneutycznej” p. Salwowskiego najjaskrawiej wychodzą na jaw w przytoczonym przez niego (zresztą za mną) – na dowód rzekomego przyznania się AF do doktrynalnych „błędów”, jako koniecznego warunku zdjęcia kar kościelnych – i wytłuszczonym fragmencie deklaracji z 1939 roku. Sposób jego odczytania przez p. Salwowskiego świadczy, że ma on trudności z tzw. czytaniem ze zrozumieniem. Gdyby ów cytat miał stanowić dowód „przyznania się do błędu”, to jak wytłumaczyć fakt, że stanowi on o wiele słabszą wersję deklaracji, którą kierownicy AF złożyli trzynaście lat wcześniej (jeszcze przed potępieniem z grudnia 1926, we wrześniu tegoż roku, kiedy nad AF zbierały się już czarne chmury po wypowiedzi kard. Andrieu), która brzmiała tak: Z pewnością nie jesteśmy bez winy. Na rozległym polu działania kilku z nas mogło popełnić kilka błędów, użyć kilku nieścisłych określeń, pomylić się w kilku szczegółach. Przy okazji zaś zadeklarowali gotowość podpisania w każdej chwili przedłożonego im wyznania wiary. A zatem to, co było niewystarczające w 1926 roku, byłoby wystarczające trzynaście lat później? Wolne żarty. Naprawdę, w 1939 roku liderzy AF przeprosili papieża za polemiki, które prowadzili po potępieniu, zobowiązali się ograniczać swoją działalność do sfery politycznej (co zresztą też już deklarowali w 1926 roku) oraz zawarli zwyczajową formułę o odwołaniu tego, co mogło być (w oryginale: ont pu, a więc w trybie warunkowym!) błędne w ich dziełach. Koniec końców, ten wynegocjowany w 1939 roku sposób rozwiązania „sprawy” AF był rzeczywiście zgodny z głęboką mądrością Kościoła: pozwalał uniknąć kłopotliwego dla autorytetu eklezjalnego przyznania się do braku merytorycznych podstaw potępienia, a jednocześnie wiązał niewątpliwie dość krnąbrny gatunek owieczek silniejszym węzłem posłuszeństwa, lecz bez ich upokarzania. W sensie formalnym zaś rzeczywiście nie było „rehabilitacji” AF, w takim znaczeniu, w jakim konieczna była rehabilitacja Joanny d’Arc, skazanej przecież pod zarzutem herezji. „Rehabilitacja” dokonała się milcząco i de facto, bo nie było formalnego oskarżenia o herezję i legalnego procesu. Ot, i wszystko.

* * *

Nie chciałbym już zanudzać Czytelników drobiazgowym odpieraniem wszystkich wysuwanych przez p. Salwowskiego pretensji pod adresem Maurrasa i AF, a jest ich wiele. Dlatego możliwie zwięźle o głównych z nich.

Naprzód, w sprawie demokracji. Zdaniem p. Salwowskiego, „negatywna absolutyzacja” ustroju demokratycznego przez Maurrasa jest niezgodna z nauką społeczną Kościoła, który dopuszcza tę formę. Właśnie: „dopuszcza”, a i to nie bezwarunkowo. P. Salwowski zdaje się nie rozumieć jednej rzeczy: czym innym jest rozważanie w filozofii bądź teologii politycznej możliwych do akceptowania form ustrojowych, a czym innym stosunek do danego ustroju na płaszczyźnie konkretno-egzystencjalnej. Maurras nie uprawiał ani metafizyki polityki, ani teologii politycznej, lecz „fizykę polityczną”. Kierując się wypracowaną przez siebie metodą „empiryzmu organizacyjnego”, dochodził do potwierdzanej tysięcznymi dowodami konkluzji, że demokracja realna (i republika realna) jest zgubą dla Francji. Czy jest to pogląd słuszny, można się zgadzać lub nie, ale na pewno nie pretenduje on do rangi twierdzenia metafizycznego lub teologicznego. Czy demokracja i republika (we Francji, raz jeszcze podkreślmy, nie in abstracto) jest zgubna także dla religii katolickiej i Kościoła? P. Salwowski daje do zrozumienia, że co najmniej dwaj papieże: Leon XIII i Pius XI nie podzielali tego poglądu, skoro doradzali katolikom ralliement do republiki. Z czym jednak mamy wówczas do czynienia: czy ze sporem doktrynalnym, w którym jedno stanowisko jest teologicznym błędem, a drugie prawdą? Oczywiście, nie. To spór polityczny (i to z dziedziny fizyki, a nie filozofii politycznej), czyli rozstrzygalny na płaszczyźnie empirycznej. Kto miał rację: Leon XIII i Pius XI czy Maurras (i… św. Pius X)? Jesteśmy w tym szczęśliwym położeniu, że odpowiedź znamy, bo znamy historię. Czym odwdzięczyła się katolikom demokratyczna republika za ralliement Leona XIII? – Separacją Kościoła od państwa, wyrzuceniem religii z każdego skrawka życia publicznego, denuncjatorskimi „fiszkami” dla oficerów-katolików w armii. Co dało potępienie AF i ralliement Piusa XI? – Zdominowanie katolicyzmu francuskiego przez chadeków broniących czerwonej Republiki Hiszpańskiej, rozstrzeliwującej tysiącami księży, i „personalistów” z „Esprit”, stawiających moralnie wyżej stalinizm od kapitalizmu. A na marginesie – radziłbym p. Salwowskiemu przemyśleć następującą kwestię: czy wskazywany przez niego ciągły przyrost życzliwości XX-wiecznych papieży do demokracji jest wciąż jedynie kontynuacją klasycznych, tomistycznych dystynkcji, podług których rozważa się i odróżnia starannie istotowe i akcydentalne składniki formy politycznej, czy też raczej kapitulacją wobec niechrześcijańskiej z natury demokracji realnej, zbudowanej w świadomej opozycji nie tylko wobec chrześcijaństwa, ale całej tradycji klasycznej w myśleniu o polityce, dla której kategoriami nadrzędnymi są ład i dobro wspólne, a nie prawa człowieka czy wolność jednostki?

Rad jestem, że chociaż częściowo („nieśmiało” w jego nomenklaturze) p. Salwowski wycofał się z przypisywania Maurrasowi „rasizmu”. Brnie jednak dalej w podtrzymywanie zakłamanej do cna mitologii „sprawy Dreyfusa”. Pisałem o tym obszernie w haśle encyklopedycznym w Encyklopedii „Białych Plam” (t. V, Radom 2001, s. 122-129), więc bardzo krótko. Czy Dreyfus był winien czy niewinien, tego już nigdy się nie dowiemy, bo Sąd Kasacyjny, który go w 1906 roku ostatecznie uniewinnił, nakazał zniszczenie całej dokumentacji. Nie o to jednak w całej „sprawie” chodziło. Gdy Dreyfusa skazano, nikt nie kwestionował jego winy. Sprawa stała się kontrowersyjna, gdy płk Picquart – zresztą antysemita i katolik – nabrał wątpliwości i doprowadził do rewizji procesu. Wówczas jednak okazało się, że nikomu – poza nielicznymi jednostkami – nie chodziło o ustalenie jednostkowej prawdy materialnej. Francja podzieliła się natomiast na dwa obozy: dreyfusardzi uznali, że jest to doskonała okazja, aby „dokopać” reakcji, czyli armii i Kościołowi; antydreyfusardami stali się więc (nieomal) wszyscy, którzy armii i Kościoła bronili. Jednak p. Salwowski, jak zwykle, wszystko plącze, bo to nie AF podjęła kampanię przeciwko Dreyfusowi (ściślej: przeciwko rewizji procesu), tylko powstanie AF było skutkiem sukcesu kampanii dreyfusardów za rewizją. Co się zaś tyczy sformułowania: wszystkimi środkami (tous le moyens) – bezpodstawnie kojarzonego przez p. Salwowskiego z zasadą „cel uświęca środki” (skądinąd przypisywaną jezuitom) – to jak je rozumiał Maurras wyjaśniam, dokumentując to cytatami, w książce Umierać, ale powoli! (Kraków 2002, 2006[2], s. 646 i 704, przypis 607). Do źródeł, panie Salwowski, do źródeł, a nie spekulować!

Muszę przyznać, że dyskutowanie z ostatnim akapitem odpowiedzi p. Salwowskiego, w którym odwołuje się on tyleż bezładnie, co wybiórczo, do pewnych okoliczności związanych z tzw. reżimem Vichy we Francji oraz rumuńską Żelazną Gwardią, jest niemożliwe w granicach elementarnej racjonalności dyskursu. Cały ten fragment to jakiś emocjonalny bełkot deliryka, spełniający może kryteria drukowalności w „Gazecie Wyborczej” albo „Nigdy Więcej”, ale nie szanującego się pisma, jak „Opcja na Prawo”. Zrozumiałem z niego tyle, że p. Salwowski ma mi za złe to, że nie lubię włoskich faszystów. Dziękuję, bardzo mi przyjemnie. Poza tym, należałoby właściwie wzruszyć tylko ramionami i zapytać: „gdzie Rzym, a gdzie Krym”? Cóż do doktryny AF i jej relacji z Kościołem ma nadgorliwość w wyłapywaniu Żydów przez niektórych urzędników państwa francuskiego, które było stopem wielu nurtów ideowo-politycznych, a nie jakąś prostą aplikacją zasad AF? Która rzeczywiście popierała rząd marszałka Petaina, bo to był wówczas jedyny legalny rząd francuski. Zresztą, kto ciekaw szczegółów na temat stosunku Maurrasa i AF do Vichy, do kolaboracji i do Żydów, temu polecam odpowiednie fragmenty mojej, wspomnianej wyżej, książki (s. 536-549). A dlaczego Maurras miałby odpowiadać za antyżydowskie wybryki w Rumunii czasu wojny, to już zupełnie nie do pojęcia. No bo trudno poważnie potraktować argument, że założyciel Żelaznej Gwardii – Corneliu Codreanu, zresztą w czasie wojny już nieżyjący, czytał i cenił Maurrasa. Tak rozumując można by nawet uczynić św. Jana odpowiedzialnym za powstanie wolnomularstwa, jako że masoni używają ewangelii jego imienia do swoich rytuałów. Doradzałbym zresztą chociaż trochę umiaru w szafowaniu epitetami, w rodzaju: „dzika banda sfanatyzowanych i krwiożerczych heretyków” (jeśli już, to chyba „schizmatyków”?). Podczas wojny ruch stworzony przez Codreanu rzeczywiście uległ degeneracji i dopuszczał się rzeczy haniebnych, ale nie powinno się tego rozpatrywać bez uwzględnienia poprzedzającego te wydarzenia kontekstu, do którego należy ciąg brutalnych represji wobec legionistów, w tym bestialskiego zamordowania samego założyciela Legionu Michała Archanioła.

Nawiasem mówiąc i cały ów wywód, i poprzedzające go bardzo jednostronne skupienie się p. Salwowskiego na problematyce żydowskiej, ujmowane z wybitnie „judeofilskiego” punktu widzenia – dokładnie według „politycznie poprawnego” dziś ujęcia – skłania mnie do pewnej refleksji natury, nazwijmy to, historycznej. Jeszcze kilka lat temu teksty sygnowane imieniem i nazwiskiem „Mirosław Salwowski” spotykałem na łamach pisma „Szczerbiec”. Jak wiadomo, jednym z tematów wiodących w tym periodyku była kwestia istnienia komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych, podejmowana z dużą werwą i zaangażowaniem z pozycji nazywanych „negacjonistycznymi”. Dzisiaj natomiast p. Salwowski wszędzie widzi i zwalcza „antysemitów”. Podobną przemianę dostrzec można także w innej sferze – kwestii religijno-eklezjalnych. Kiedyś publikował w (tym samym) piśmie, które bardzo jednoznacznie uważa sedewakantyzm za jedynie dziś konsekwentne stanowisko katolika wiernego Tradycji. Obecnie p. Salwowski co i rusz obnosi się ze swoim gorliwym „wojtylianizmem” i robi jakieś złośliwe przytyki nawet do „lefebvrystów”. Nie oceniam tu żadnego z tych poglądów. Rozumiem, że człowiek może pewne kwestie przemyśleć i zmienić gruntownie przekonania. Jednak takie rzucanie się „od ściany do ściany”, nastraja mnie co najmniej nieufnie. Trudno mi oprzeć się podejrzeniu, że mamy wówczas do czynienia z jakimś poważnym rozchwianiem osobowości.

* * *

Wypada mi jeszcze odnieść się do kwestii osobistych, zajmujących mego Adwersarza. P. Salwowski uskarża się, że go „poniżam i ośmieszam”, wspominając o jego poglądach na temat damskich dekoltów i tańców męsko-damskich. Cóż, muszę przyznać, że zanim napisałem polemikę z jego wynurzeniami odnośnie do Maurrasa i AF, zajrzałem na jego stronę internetową, aby wyrobić sobie pogląd, z kim mam do czynienia. Zresztą jeden tekst na owe tematy znałem już z „Pro Fide Rege et Lege” i mogę wyznać również, że odradzałem ówczesnemu redaktorowi, dr. Górskiemu, jego drukowanie. Lektury te pozwalają mi z czystym sumieniem twierdzić, że choćbym się nie wiem jak starał, to nie dorównałbym p. Salwowskiemu w „ośmieszaniu” go, bo czyni to sam znacznie lepiej, a mój żart, iż jest on „dręczony zjawami lubieżnego sukuba”, znajduje wielokrotne potwierdzenie w płodach jego publicystyki. Jego obsesja na punkcie kobiecej cielesności jest zwierciadlanym odbiciem owego przysłowiowego górala, któremu wszystko kojarzy się z „d…ą Maryni” – tyle że w drugą stronę, bo z nieskrywanym strachem i odrazą.

Nie przyjmuję też pretensji o nieuwzględnianie społecznego statusu mego polemisty, który skarży się na niemożliwość obrony swych przekonań na szerszym forum publicznym. Dyskutujemy przecież w elitarnym, niskonakładowym periodyku, więc szanse mamy równe. A w Internecie p. Salwowski też, jak widać, upowszechnia bez przeszkód swoje przemyślenia i, o ile mogłem się zorientować, są one dyskutowane na różnych forach. Po trzecie wreszcie, p. Salwowskiego oburza zarzucanie mu przeze mnie, jak twierdzi, „herezji” lub „skłonności heretyckich”. Nie jest wprawdzie tego do końca pewien, albowiem nie może się zdecydować czy robię to wprost czy aluzyjnie, lecz nie przeszkadza mu to w domaganiu się ode mnie przedstawienia stosownego orzeczenia władz kościelnych lub dowiedzenia mu sprzeczności jego poglądów z niezmiennym nauczaniem Kościoła. Odgraża się też, że w przeciwnym wypadku będzie uważał moje „insynuacje” za zbliżone jakościowo (Boże, cóż to za język!) do pustego pomówienia albo nawet i oszczerstwa.

I po cóż tyle nadętego pustosłowia, które jest jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący! Po co się tak ciskać, panie Salwowski! Żadnej „herezji” ani nawet „skłonności heretyckich” nigdy Panu nie zarzucałem. Pozwoliłem sobie jedynie zauważyć, że podobni mu charakterem obsesjonaci cielesnej czystości (i tropiciele herezji właśnie) niekiedy kończyli jako heretycy. To obserwacja psychologiczna, a nie teologiczna. W mojej ocenie wizerunek psychologiczny – a nie sama treść ich przekonań – osób tego rodzaju odpowiada dość dokładnie, i pomimo wstrętu do kobiecej cielesności, temu typowi, który właśnie Maurras opisywał jako romantyczne kobiety egzażerowane („skłonne do przesady”, „pobudzone” w wolnym tłumaczeniu). Dlatego na koniec udzielę memu adwersarzowi bezinteresownej porady: „nie egzażeruj się tak, droga Udręko Zbawienna, bo to na cerę szkodzi!”.


1 Dla jasności: przez „ruch wewnątrzkatolicki” rozumiem tu nie stowarzyszenie zainicjowane bezpośrednio przez Kościół i działające na prawie kanonicznym, lecz autonomiczną organizację świecką, która: a) deklaruje swój prokatolicki charakter; b) zależy jej na aprobacie Kościoła; c) jest gotowa podporządkować się orzeczeniom władzy kościelnej, wskazującym popełnione przez nią ewentualnie błędy natury doktrynalnej. Wszystkie te trzy warunki AF spełniała.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.