Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Miscellanea » Aram. Po prostu Aram

Aram. Po prostu Aram

Jacek Bartyzel

Piszę te słowa, kiedy właśnie podano wiadomość, że zidentyfikowano nareszcie wszystkie ciała ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, w tym również mojego Przyjaciela, śp. Arkadiusza Rybickiego. Jakaś to pociecha w tym bezmiarze cierpienia dla Jego Żony, Małgosi, dla Jego dzieci, dla Jego rodzeństwa, dla wszystkich przyjaciół, których miał tak wielu, bo dobrym był człowiekiem, że można będzie przynajmniej wyprawić mu godny, chrześcijański pogrzeb, że będzie miał grób, na którym będzie można postawić krzyż i zasadzić kwiaty, opłakiwać Go tam, ale i przez łzy wspominać wszelkie dobro, które sprawiał.

Dlaczego mówiono do Niego i o Nim „Aram”, dalibóg nie wiem, i chyba tylko najbliższa rodzina i najstarsi z kolegów mogliby to wyjaśnić. Ormianinem przecież nie był, a z Aramem Chaczaturianem też trudno byłoby go skojarzyć. W każdym bądź razie, odkąd Go poznałem i pamiętam – a to już więcej niż trzydzieści lat temu – od razu i zawsze był „Aramem”, nie żadnym „Arkadiuszem”. Z gdańskiego grona Młodopolaków chyba tylko śp. Janek Samsonowicz wyłamywał się z tej konwencji, zwracając się do Niego per „Arku”. Toteż, ilekroć potem, zwłaszcza już w wolnej Polsce, gdy pełnił różne funkcje urzędowe, słyszałem formalne i zgodne oczywiście z metryką: minister Arkadiusz Rybicki, poseł Arkadiusz Rybicki, etc., coś mi zgrzytało w uszach i odruchowo w duchu się zżymałem: „co oni gadają, jaki Arkadiusz; przecież to Aram, nasz Aram, nie wiedzą ci ignoranci o kogo chodzi, już nie pamiętają?”.

Aram Rybicki

Chociaż w pewnym sensie znaliśmy się już wcześniej „na odległość”, jako autorzy „Bratniaka”, to osobiście, o ile dobrze pamiętam, poznałem Go w grudniu 1978 roku, w mieszkaniu Leszka Moczulskiego, kiedy odbywały się równolegle dwa zjazdy zwaśnionych odłamów Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Właśnie w takiej, pełnej napięcia i swarów, atmosferze, ujawniły się od razu istotne cechy charakteru Arama: Jego łagodność, ujmująca uprzejmość, spokój i skromność. Kto otarł się chociaż o opozycję z lat 70. i później, ten wie doskonale, że był to kocioł stale buzujący, niestety nie tylko dyskusjami ideowymi i politycznymi, ale gorszącymi nieraz awanturami. Nie chcę powiedzieć – co byłoby zupełną nieprawdą – że Aram był „letni” i w dyskusje niezaangażowany; przeciwnie, zawsze był aktywnym uczestnikiem dyskusji, ale nigdy nie słyszałem, żeby się kłócił lub choćby nawet podniósł głos. Zawsze merytoryczny, zawsze kulturalny i pełen szacunku dla interlokutora, zawsze też poszukujący przede wszystkim płaszczyzny współdziałania, nastawiony na konkret, na to, co tu i teraz da się razem sensownego zrobić, aby popchnąć naszą sprawę do przodu.

Bo trzeba jeszcze w tym miejscu powiedzieć mocno i jasno: gdyby nie Aram (i Jego brat Mirek, jako szef techniczny wydawnictwa), to najważniejsze w ówczesnych warunkach dzieło naszego środowiska: regularne wydawanie „Bratniaka”, w ogóle nie mogłoby się utrzymać. Nikt z nas nie miał oczywiście na początku bladego pojęcia o profesjonalnym redagowaniu pisma. Olek Hall, Grześ Grzelak, Toni Wręga, ja, później kolejno dochodzący koledzy, to autorzy – indywidualiści: napisać, owszem, ale zebrać to razem, pilnować innych i całości, zorganizować papier, druk i kolportaż, to potrafił tylko Aram. On pierwszy nauczył się elementarza sztuki dziennikarskiej, on to pismo – nie jako luźny i przypadkowy zbiór tekstów, lecz jako skomponowaną i przemyślaną całość – stworzył, szybko zarazem, usuwając się w cień, jak każdy wielki Redaktor.

Jak skromnym i dyskretnym był człowiekiem, świadczy fakt, że o najbardziej heroicznych kartach jego wczesnej młodości dowiadywałem się od Jego gdańskich przyjaciół, a nawet dopiero z dużo późniejszych publikacji – nigdy od Niego samego. Oczywiście, wspominał o tym, co dotyczyło środowiska: nieformalna grupa konspiracyjna w I LO w Gdańsku, grudzień ‘70, Duszpasterstwo Akademickie o. Ludwika Wiśniewskiego, SKS, ale zawsze w kontekście ogólnym, nigdy nie eksponując swojego – a naprawdę wyjątkowego – wkładu. Gdyby nie napomknięcia innych, trudno byłoby nawet przypuszczać, że ten łagodny, zawsze uśmiechnięty kolega, już jako piętnastolatek brawurowo rozrzucał antykomunistyczne ulotki, niszczył propagandowe plakaty, tablice czy portrety Lenina, pisał na murach „Katyń pamiętamy”, a w grudniu 1970 przemawiał na zdobycznej nysce milicyjnej, mówiąc robotnikom, że nie zarobki są najważniejsze, lecz to, że jesteśmy w niewoli sowieckiej. Następnego dnia, biorąc udział w zdobywaniu Komitetu Wojewódzkiego, w ogniu świstających wokół niego kul, sam zdobył kask i milicyjną pałkę. Na szczęście, nie rozpoznany, i tylko przypadkowo zatrzymany czwartego dnia starć, na „dołku” komendy przy Piwnej, odebrał jednak swoją porcję ciosów pałką w brzuch.

Nasze najintensywniejsze i najbardziej serdeczne kontakty miały miejsce w okresie, który sam uważam za najpiękniejszą wiosnę mojego życia: na przełomie lat 70. i 80., w czasie, gdy wokół środowiska „Bratniaka” wykluwał się Ruch Młodej Polski, gdy wspólnie opracowywaliśmy jego Deklarację Ideową, gdy – jeszcze przed Solidarnością – mieliśmy, jako kolejne polskie pokolenie, to niezachwiane przekonanie bycia szczupłym, szturmowym oddziałem Boga rzucanym na szaniec walki o wolną, niepodległą i wielką Polskę. Gościnne mieszkanie Arama i Małgosi na sopockim osiedlu Brodwino, dokąd wraz z moją Żoną kierowaliśmy się zawsze (o ile tylko akurat przymusowo nie skierowano nas gdzie indziej) jadąc na kolejne spotkanie Ruchu czy redakcji, było jedną z tych nielicznych wysepek już wolnej Polski w czerwonym morzu niewoli. Tym, co podówczas szczególnie zbliżało mnie właśnie do Arama, było wspólne źródło ideowo-politycznych fascynacji. Aram, który obronił pracę magisterską z historii, poświęcił ją myśli politycznej przedwojennej grupy konserwatywnej (i zarazem, choć krytycznie, propiłsudczykowskiej) „Buntu Młodych”. Pamiętam jak dziś, kiedy za pierwszą wizytą pokazywał mi z nieskrywaną przyjemnością własny egzemplarz manifestu i programu tej grupy: Polska idea imperialna, będąca wówczas również dla mnie książką „kultową”. To zbliżyło nas w mig i bez słów: konserwatyzm bez balastu lękliwego lojalizmu i „sposobików”, konserwatyzm zdobywczy, konserwatyzm dumnego imperium, które powstaje z naszych gorących serc i chłodnego rozumu, konserwatyzm, dla którego ta „wielka rzecz”, jaką jest Polska, musi zawsze starać się sprostać temu imperatywowi wielkości.

W późniejszych latach kontakt ten stawał się, niestety, coraz luźniejszy. Aram należał do tych osób z naszego środowiska, które najmocniej zaangażowały się w pracę dla związku Solidarność, uznając go za coś w rodzaju „rządu narodowego”. To doprowadziło go – już po wyjściu z internowania w stanie wojennym – do ścisłej współpracy (w gruncie rzeczy spełniania niemal całej „czarnej roboty” jego sekretarza) z Lechem Wałęsą. Czym ona się zakończyła – już za prezydentury tegoż – z właściwą sobie dyskrecją i powściągliwością Aram opowiedział po latach jednym tylko słowem: byłem „zderzakiem”. Po różnych perypetiach z tworzeniem formacji raczej „pastelowego” konserwatyzmu, znalazł się ostatecznie w Platformie Obywatelskiej. Zastanawiałem się niekiedy, jak On, człowiek o takim formacie i zasługach, może czuć się w gronie osób zazwyczaj nie dorastających mu do pięt, samemu będąc jednak w „drugim szeregu”. Co gorzej, autorytet Jego nazwiska wykorzystywano do firmowania tak dwuznacznych przedsięwzięć, jak uzasadnianie z trybuny sejmowej „niemożności” przywrócenia święta Trzech Króli. Odpowiedzi na to pytanie mogę się tylko domyślać, ale jedno jest pewne: był zbyt dumny i skromny zarazem, aby skarżyć się na tę, grubo poniżej jego kompetencji i zdolności, pozycję.

W końcu spotykaliśmy się już tylko z okazji kolejnych rocznic powstania RMP albo w innych, już przypadkowych, okolicznościach. Niepodobna ukryć, że nasze drogi przecinały się raczej niż spotykały, jak wówczas, gdy Aram wystąpił z inicjatywą środowiskowego protestu przeciwko temu, co uznał za „szkalowanie” Jacka Kuronia, czy ledwie przed kilkunastu dniami, gdy ja z kolei poparłem inicjatywę Marka Jurka wyrażającą sprzeciw wobec zmian w ustawie o IPN, którą to Aram referował w Sejmie. Któż z nas mógł przypuszczać, że w trzy dni po podaniu do wiadomości publicznej przez b. Marszałka Sejmu naszego listu, i sprawozdawca ustawy, i prezes IPN, śp. Janusz Kurtyka, zginą razem, w tym samym miejscu i w tej samej chwili?

Okrutna śmierć, która dosięgła obu, i wszystkich innych pasażerów tego ich ostatniego lotu, unieważnia zarówno swoim dramatyzmem, jak oczywistym symbolizmem, wszystkie te różnice. Teraz liczy się już tylko jedno: że na ziemi smoleńskiej, w lesie katyńskim, w miejscu kaźni polskich oficerów, „czas się wstrzymał i odwrócił lica”, bo zginął tam ów 15-letni chłopak, który w noc komunizmu na murach Gdańska pisał „Katyń, pamiętamy”. Zginął Bohater. Mój przyjaciel Aram.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.