Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Eseje i artykuły naukowe » Jak robi „się” rewolucję

Jak robi „się” rewolucję

Jacek Bartyzel

Wydana w ubiegłym roku przez gdańską oficynę ARCHE Rewolucja francuska Pierre`a Gaxotte`a jest dziełem dla polskich czytelników zarazem rewelacyjnie nowym, jak — przynajmniej dla niektórych — déja vu. Jej pierwsze polskie wydanie ukazało się bowiem już przed wojną, pod — co zabawne, zważywszy jej wydźwięk — ceremonialnym tytułem Wielka Rewolucja Francuska. Ale obecna edycja nie jest zwykłym wznowieniem, ponieważ Wydawca nie tylko zlecił poprawienie starego przekładu Jana Furuhielma, lecz wziął za podstawę ostatnią autoryzowaną edycję oryginału z 1970 roku, która w stosunku do pierwotnej wersji została powiększona o ponad sto stron. Trudno nie pochwalić też powabnej szaty edytorskiej, ładnej i nie męczącej wzroku czcionki, a zwłaszcza powściągliwej elegancji dwubarwnych, znakomicie dobranych rycin z epoki.

Jako że Wydawca poskąpił z kolei miejsca na szerszą informację o autorze, mało w Polsce znanym, warto na początek zaprezentować właśnie jego.

Piotr Gaxotte urodził się 19 listopada 1895 w Revigny-sur-Ornain (departament Meuse). Uczył się w elitarnych liceach: Bar-le-Duc i Henryka Wielkiego w Paryżu, a w latach 1917-1920 odbył studia historyczne w niemniej cenionej École Normale Supérieure. Po ukończeniu studiów, z wielkim entuzjazmem objął stanowisko profesora historii w Liceum Karola Wielkiego, a następnie w Évreux. Zaprzyjaźniony ze znanym wydawcą Artemiuszem Fayardem, został przez niego przedstawiony w 1921 roku twórcy szkoły Action Française — Karolowi Maurrasowi, i oczarowany jego geniuszem natychmiast porzucił tak dotąd ulubioną pracę dydaktyczną, aby na kilka lat zostać sekretarzem mistrza francuskiego rojalizmu narodowego. Nigdy już nie powrócił do szkolnictwa, ale po ukończeniu „terminu” u Maurrasa zajął się edytorstwem i dziennikarstwem. Rozpoczął wydawanie kolekcji „Wielkie Studia Historyczne”, redagował tygodnik „Candide”, a w 1930 roku objął redakcję nowopowstałego tygodnika prawicowego „Je suis partout” („Jestem wszędzie”). Kiedy jednak w 1937 „desantu” na to pismo dokonali „romantycy faszystowscy” (R. Brasillach, P. Drieu La Rochelle, L. Rebatet), Gaxotte, pozostając wierny tradycyjnemu konserwatyzmowi, wycofał się z redakcji. Po wydanej w 1928 roku La Révolution française, a jeszcze przed II wojną światową, Gaxotte opublikował kolejne książki, potwierdzające jego markę największego, po Jakubie Bainville`u, historyka ze szkoły maurrassiens: Le siecle de Louis XV (1933) i Frédéric II (1938).

W czasie wojny Gaxotte, jak niemal wszyscy patrioci francuscy, wyjąwszy garstkę gaullistów, popierał do 1942 roku marszałka Pétaina, widząc w nim „tarczę Francji”. Konsekwentnie odmawiał natomiast publikowania w prasie cenzurowanej przez Niemców. Kiedy pod koniec 1942 Niemcy pogwałcili ustalone warunki zawieszenia broni, wkraczając do zone libre, Gaxotte przyjechał do Lyonu specjalnie po to, aby namówić Maurrasa do zaniechania dalszego wydawania dziennika „L`Action Française” w tak drastycznie zmienionych warunkach. Jednak Maurras odrzucił tę sugestię, uważając, że skoro Marszałek nie zszedł z posterunku, to również rojaliści winni trwać u jego boku do końca.

Po wojnie Gaxotte, szczęśliwie wolny od podejrzeń o „kolaborację”, mógł spokojnie kontynuować swoje prace pisarskie. Przez kilka lat był edytorialistą „Le Figaro”, a przede wszystkim ogłaszał kolejne książki historyczne: La France de Louis XIV (1946), Histoire des Français (1951), Histoire de l`Allemagne (I-II, 1963) i publicystyczne: Principes d`action (1956) i Aujourd`hui, theme et variations (1965). 29 stycznia 1953 został przyjęty do Akademii Francuskiej. Dożył wieku sędziwego, umierając tuż po 87 urodzinach — 21 listopada 1982 roku. Pozostawił dwa tomy pamiętników: Mon village et moi i Les autres et moi.

*

Rewolucja francuska, choć była dziełem debiutanckim, zajmuje naczelne miejsce w dorobku Gaxotte`a, stanowiąc najlepsze opracowanie tego tematu z pozycji konserwatywnych. Jej wartość polega w równej mierze na odsłonięciu istotnych przyczyn rewolucji, jej mechanizmów, a wreszcie skutków i ujść, jak na rozbiciu w puch mitów jej dotyczących, a fabrykowanych od początku przez samych prowodyrów tych wydarzeń, dalej zaś przez niezliczonych jej apologetów, których łzawe bajdurzenia o jutrzence Nowego Świata „wolności, równości i braterstwa” wbijane są do głów milionów nieszczęsnych ofiar przymusu szkolnego. Że dzieło Gaxotte`a sytuuje się na antypodach oficjalnej historiografii porewolucyjnego establishmentu, to rzecz oczywista; bardziej godny podkreślenia jest fakt, że przeciwstawia się ono rozpowszechnionej nawet pośród ludzi zachowujących trzeźwość sądu, znanej tezie Tocqueville`a (wyłożonej w Dawnym ustroju i rewolucji) o swoistej ciągłości zachodzącej jakoby pomiędzy centralizmem administracyjnym monarchii Burbonów, a rewolucją i napoleońskim cezaryzmem. Chociaż Tocqueville w najmniejszym stopniu nie żywił sympatii do rewolucji czy cezaryzmu, jego błyskotliwie wywiedziona, lecz mocno wątpliwa teza działała paraliżująco na zdolność do stawiania kontrrewolucyjnego oporu, ponieważ gdyby prawdą byłoby, że jakobini i cezaryści jedynie zmultiplikowali i „dokończyli” dzieła centralizacji i budowania państwa biurokratycznego, to ich rola w historii byłaby, przynajmniej do pewnego stopnia, usprawiedliwiona. Podatność na tę hipotezę wzmaga również powszechne niezrozumienie tego, czym w istocie była przedrewolucyjna „monarchia absolutna” we Francji, która nie tylko że nie miała cech „despotycznych”, ale w rzeczywistości nie weszła nigdy w fazę tzw. absolutyzmu oświeconego, będącego (w józefińskiej Austrii czy fryderycjańskich Prusiech) pierwszym awatarem nowoczesnego państwa, uprawiającego „inżynierię socjalną”.

Tak odmienny od Tocqueville`owskiego, obraz Francji przed rewolucją, jaki wyłania się z pierwszego rozdziału książki Gaxotte`a (nb., rzadko znaleźć można tak mistrzowską syntezę w miniaturze — bagatela! — 1500 lat historii), jest natomiast historyczną egzemplifikacją teoretycznego modelu porządku organicznego, zaprezentowanego przez Edmunda Burke`a. To, że ustrój polityczny i społeczny Francji przedrewolucyjnej przedstawiał sobą organiczną jedność i harmonijność, było zasługą dwóch sił państwowo- i kulturotwórczych: Korony i Kościoła. Francję ancien régime`u przyrównywa Gaxotte do olbrzymiej i prastarej budowli, do której każde pokolenie dodawało swoją kondygnację, nie niszcząc poprzedniej, a choć ogólny plan tak wielkiego gmachu „stał się z biegiem czasu nieco pogmatwany, […] niektóre skrzydła były zaniedbane i groziły ruiną, inne znów niewygodne lub zbyt wykwintne”, to „całość jednak tchnęła zamożnością, fasada miała wygląd wspaniały, a życie w gmachu było lepsze i bujniejsze niż gdzie indziej” (s. 11). Niewyobrażalna wręcz dla współczesnych, scentralizowanych państw demokratycznych, była także autonomia stanów, korporacji, prowincji, trybunałów, parlamentów i innych „ciał pośredniczących” między państwem a rodziną i jednostką. Monarchia ancien régime`u była w istocie tysiącem małych, arystokratycznych oraz ludowych republik, spajanych taktownie i cierpliwie przez administrację nieliczną, ale sprawną, uczciwą i o delikatnych manierach. Wieloma wymownymi przykładami Gaxotte unaocznia, jak bardzo pojęcie rządu biurokratycznego, opartego na armii urzędników i zunifikowanym ustawodawstwie, było najzupełniej obce rządowi monarchicznemu, jak wiele natomiast, na czele z prawami zwyczajowymi, znajdowało się w rękach instytucji społecznych i poszczególnych poddanych instrumentów do ustawicznego szachowania rzeczywistych i potencjalnych posunięć centralizacyjnych rządu. Ta „absolutystyczna” władza była w istocie na każdym kroku krępowana tysiącami najrozmaitszych praw nabytych i przywilejów. To dopiero w kontraście do „absolutnego” monarchy, który musi nieustannie targować się i paktować z poddanymi, powołującymi się na „prawa fundamentalne” królestwa, nigdy w całości nie spisane; który nie może doprosić się, aby handlarze śledziami raczyli wynieść się z dziedzińca Luwru, możemy zmierzyć ogrom dystansu dzielącego tamten świat od naszego współczesnego świata PESEL-ÓW, PIT-ÓW, NIP-ÓW i REGON-ÓW (nie wspominając już o „standardowych uregulowaniach” ponadpaństwowych), od państwa „demokratycznego i na wpół socjalistycznego”, które tak plastycznie opisuje Gaxotte: „Dziś wyobrażamy sobie, że władza to urzędnik siedzący za biurkiem i zaopatrzony w tak szerokie pełnomocnictwa, iż może uczynić z nas żołnierzy i posłać pod grad pocisków na pola bitew. […] Urzędnik prowadzi spisy, rejestruje, kontroluje. Zna nasze dochody i sporządza inwentarz odziedziczonych spadków. Wie dobrze, czy posiadamy radio, psa, czy samochód. Uczy nasze dzieci i ustala cenę chleba. Produkuje zapałki i sprzedaje nam tytoń. Jest przemysłowcem, przedsiębiorcą okrętowym, kupcem, ubezpieczycielem i lekarzem. Jest właścicielem kolekcji obrazów, lasów, kolei żelaznych, szpitali oraz banków i fabryk. Zagarnia w swoje ręce dobroczynność. Jeśli należymy do płci męskiej, każe stawić się przed sobą, waży nas, mierzy i bada funkcjonowanie naszego serca, płuc i śledziony. Nie możemy uczynić kroku lub gestu bez jego wiedzy i interwencji, do której zawsze znajdzie powód” (s. 17). Oto wolność, którą „wywalczyli” nam rewolucjoniści.

Rewolucja tedy — co przyznał nawet, cytowany przez Gaxotte`a, lewicowy historyk Albert Mathiez — „nie wybuchła w kraju wyczerpanym, lecz w państwie kwitnącym i w chwili jego pełnego rozwoju” (s. 30). Ale dlaczego w takim razie w ogóle do niej doszło? Czyżby w ogóle nie miała ona żadnego sprzyjającego podłoża społecznego i ekonomicznego, które tak do znudzenia eksponuje historiografia oficjalna, nie tylko marksistowska? Owszem, miała, odpowiada Gaxotte, tyle tylko, że zupełnie przeciwstawne karykaturalnemu wizerunkowi wycieńczonego chłopa, dyszącego pod ciężarem „feudalnego ucisku” siedzących na jego grzbiecie butnego szlachcica i tłustego katabasa. Zresztą, bieda, jak słusznie zauważa autor, może być powodem rozruchów, ale nigdy nie rewolucji. Jednak we Francji przed rewolucją nie było biedy jako zjawiska powszechnego, a ostatnie pół wieku przed nią trwał nieprzerwany wzrost gospodarczy, który uczynił społeczeństwo francuskie najzamożniejszym społeczeństwem ówczesnego świata. W rękach Francuzów znajdowała się połowa gotówki będącej w obiegu europejskim. Bogaciły się wszystkie warstwy społeczeństwa: mieszczanie, kupcy, przedsiębiorcy, chłopi, z wyjątkiem jednej, która nie była beneficjantem tej nieustającej prosperity: prowincjonalnej, wiejskiej szlachty! Wielu ubogich ziemian wiodło żywot, który byłby nie do zniesienia dla ich formalnych poddanych, w zrujnowanych pałacach i dworach, pozbawionych umeblowania, na ziemiach obciążonych długami hipotecznymi. Z wyjątkiem kilku miejscowości w górach Jury i Bourbonnais, nie istniała już we Francji pańszczyzna, a chłopi władali co najmniej połową gruntów uprawnych w kraju. „Feudalizm” w znaczeniu ustroju społeczno-gospodarczego de facto już nie istniał, a rzekoma „wielogłowa i nienasycona hydra podatkowa” to nazbyt pochopny wniosek, wysnuty w nieświadomości istnienia różnych nazw tych samych danin, których w rzeczywistości nie było więcej niż cztery czy pięć. Daniny pieniężne były zresztą śmiesznie symboliczne, jako że ich wysokość ustalono jeszcze w średniowieczu, a „bezwzględnym feudałom” nie znane było pojęcie „indeksacji”; danin w naturze dawno już zaniechano pobierać.

Nad tym bogatym społeczeństwem władzę sprawowało jednak ubogie państwo. To rząd królewski, a nie społeczeństwo, był niewypłacalnym bankrutem, wskutek kosztów prowadzenia polityki mocarstwowej, utrzymywania tłumu dworaków w Wersalu — na których pieniądze, aby utrzymać ich w ryzach, trwoniono tak, jak w demokracji trwoni się je na pozyskiwanie głosów tłumu wyborczego; wreszcie szarlatańskich reform rzekomego uzdrowiciela finansów, a naprawdę spekulacyjnego fantastę Neckera. Bez wątpienia, Francja około 1789 roku potrzebowała poważnej, gruntownej, i nade wszystko upraszczającej przestarzały, skomplikowany system podatkowy, reformy skarbowej, a także zniesienia pozostałości martwego już systemu feudalnego. Zamiast tego, zorganizowana i świadoma swoich zupełnie odmiennych celów, lecz długo ich nie ujawniająca, mniejszość zafundowała krajowi krwawą rewolucję, która nie tylko odebrała Francji jej tradycyjny, monarchiczno-katolicki ustrój, ale w ostateczności, po błyskotliwych fajerwerkach wojen imperialnych, cofnęła ją głęboko w rozwoju społecznym i gospodarczym, sprowadziła na powrót, dawno zapomniane, głód i analfabetyzm oraz nieodwołalną utratę pozycji pierwszego mocarstwa świata, którą dało jej czterdziestu królów. „Osiągnięcia” rewolucji, najlepiej podsumował, widzący zaledwie początek tego szału autodestrukcji, cytowany przez Gaxotte`a, Burke: „Francuzi okazali się największymi na świecie mistrzami w dziele zniszczenia. Obalili całkowicie swoją monarchię, zburzyli Kościół, handel i manufaktury. Uczynili dla nas, swoich rywali więcej, niżby dokonało dwadzieścia bitew pod Ramillies. Gdybyśmy całkowicie pokonali Francję, gdyby leżała powalona u naszych stóp, to i wówczas wstydzilibyśmy się (posyłając komisję w celu uregulowania ich spraw) narzucić Francuzom tak bezwzględne i zgubne warunki, jakie sami sobie narzucili” (s. 241).

Główna teza Gaxotte`a odnośnie do genezy rewolucji brzmi zatem tak: to nie kryzys społeczny czy gospodarczy, lecz kryzys umysłu i woli doprowadził do jej wybuchu. Kryzys intelektu był po stronie rebeliantów, kryzys woli dotknął władzę, a przede wszystkim samego, nieszczęsnego Ludwika XVI, który — odurzony haszyszem sentymentalnych i wywrotowych doktryn — nie umiał zdobyć się na ocalenie państwa przez skartaczowanie zbuntowanej hałastry, chociaż osobistą winę okupił godnym przyjęciem męczeńskiej śmierci.

Intelektualny i moralny kryzys, jaki ogarnął Francję w wieku XVIII, odsłania Gaxotte w konfrontacji z umysłowym i duchowym rozkwitem poprzedzającego go Grand Siecle, który był harmonią ładu oraz triumfem zrównoważonych rozumu i woli nad tym, co Maurras nazywał „ciemnym królestwem fizyczności” (obscur royaume physique). Francuz XVII wieku był katolikiem i konserwatystą, cenił hierarchię i dyscyplinę, znał słabość swojej skażonej grzechem natury, więc nie opierał ani wiedzy, ani moralności na uczuciach i pragnieniach. Miał zmysł rzeczywistości, zdrowy rozsądek, cenił to, co uniwersalne, niezmienne i nieprzypadkowe, miłował wieczną prawdę. Ideał ten, uosobiony w Ludwiku XIV, z jego rozsądkiem, umiarkowaniem, punktualnością, metodycznością, opanowaniem i szlachetnością uczuć, schodził po stopniach w dół do wszystkich jego poddanych, przenikał wszystkie dzieła epoki — tak samo architekturę Wersalu, jak komedie Moliera, instrukcje królewskich ministrów, co kazania Bossueta. Wiek XVIII natomiast, wraz z całym jego „oświeceniem”, był niczym innym, jak umysłowym przewrotem, stanowiącym prostą negację zasad ładu wcielonego w chrześcijańską monarchię Burbonów; także kolejnym przypływem tego buntowniczego, indywidualistycznego, anarchicznego ducha, płynącego z protestanckiej Genewy, który już dwa wieki wcześniej zniszczył jedność zachodniego chrześcijaństwa. Zanim rewolucja polityczna i społeczna spustoszyła majestatyczną, 1500-letnią budowlę państwa, przez kilka dziesięcioleci trwała nieustanna, „kontrkulturowa” rewolucja deprawująca umysły, moralność i obyczaje. Ten niszczycielski indywidualizm objawił się i w antypolitycznych mrzonkach królewskich wychowawców, odpowiedzialnych za wszczepienie Ludwikowi XVI przekonania, że rządzenie ludźmi jest czymś niegodnym, i w bezmyślnej anglomanii, idealizującej ustrój zupełnie obcy duchowi francuskiemu, na dodatek źle rozumiany, i w rozplenieniu się „nazbyt paryskich Irokezów”, paplających o szlachetnych i bezgrzesznych dzikusach. Przede wszystkim jednak w prymitywnej (a w zakresie rzekomo wielbionego przyrodoznawstwa — wręcz obskuranckiej i zacofanej, tylko dlatego, że autorami nowszych odkryć naukowych byli przeważnie księża i zakonnicy), lecz niesłychanie skutecznej, antyreligijnej i antymonarchistycznej propagandzie Encyklopedystów. Ci pierwsi „zawodowi intelektualiści” wynaleźli dwie, wciąż niezawodne, metody utwierdzania umysłowego terroru lewicy intelektualnej: przedstawiania ideologii jawnie zaprzeczających choćby tylko zdrowemu rozsądkowi, jako twierdzeń „naukowych” i „filozofii”, a traktowania obrazoburczości wypowiadanych twierdzeń, jako wystarczającego probierza „głębi” i „oryginalności” myśli, oraz mistrzowską autoreklamę, aż do prestidigitatorskiej umiejętności przedstawiania siebie jako „ofiar tyranii”, podczas gdy w rzeczywistości „prześladowani” mają dostęp do wszelkich instrumentów represjonowania, zamykania ust i negatywnej stygmatyzacji swoich przeciwników. To właśnie podkopujący każdym swoim artykułem Kościół i monarchię Encyklopedyści cieszyli się protekcją naczelnego cenzora Malesherbesa, który łamał prawo po to, aby zapewnić dystrybucję Encyklopedii i innych wywrotowych druków, podczas gdy ich nielicznym oponentom — jak Fréronowi, nieustannie cenzurowano prokościelne i prorojalistyczne riposty.

Ta „wspaniale zorganizowana zgraja” marnych literatów i pseudofilozofów zasługuje z jednego jeszcze powodu na miano intelektualistów, w obiegowym znaczeniu osobników kompletnie oderwanych od rzeczywistości. Na czele ze swoim największym „guru” — Janem Jakubem Rousseau, rozpoczynają oni zwycięski pochód tych wszystkich kolejnych falang doktrynerów, konstruktywistycznych inżynierów społecznych, których ambicją jest najpierw wymyślić model społeczeństwa i państwa jak najbardziej oddalony od realnego życia, a następnie par force go zrealizować. Przez kilkadziesiąt lat zadanie przetłumaczenia ideologii na język rzeczywistości, zmuszenie świata do jej przyjęcia wydaje się fantastycznym rojeniem owej „republiki literatów”, która jeszcze około 1720 roku istniała jedynie w wyobraźni, ale już w ćwierćwieczu 1750-1775 znalazła ona swoją materializację w mnogości pokrywających kraj salonów literackich, akademii, czytelni, liceów, muzeów, towarzystw „patriotycznych”, stowarzyszeń „rolniczych”, w których wylewa się potoki słów w dyskusjach na każdy temat, a wszystko to inspiruje i koordynuje sieć lóż masońskich na czele z Wielkim Wschodem — ta najważniejsza kuźnia i kwatera główna rewolucji, zdynamizowana przez „przebiegłego grubasa”, „arcykapłana filozofów”, amerykańskiego posła Beniamina Franklina. Bez zrozumienia tych przygotowań nieuchronnie dajemy się omamić pseudosocjologicznymi wyjaśnieniami o „ludziach, masach, sankiulotach, proletariacie, klasie robotniczej”, chcąc jednak „właściwie zrozumieć wydarzenia rewolucyjne, musimy odrzucić ich werbalną otoczkę — dekoracyjną i mylącą, dokładnie ustalić kto i w jaki sposób naprawdę pociągał za sznurki, wprawiał w ruch całą tę maszynerię, jaki był aparat rewolucji, kim byli przywódcy, wykonawcy, uliczni podżegacze i mordercy…” (s. 295).

Rewersem frenetycznej i planowej zarazem aktywności sprzysiężonej przeciwko monarchii i Kościołowi elity rewolucyjnej był postępujący już od połowy wieku paraliż władzy i zanik woli rządzenia. Trzeba podkreślić, że rojalista i konserwatysta Gaxotte nie oszczędza w swoich wyrokach ani monarchy, ani tych, którzy powinni być podporą istniejącego porządku: arystokracji, duchowieństwa, a w szczególności prowincjonalnych parlamentów, będących potężną siłą nacisku notabli z sądowniczej noblesse de robe, wykazującej wyjątkowy wręcz egoizm partykularny (to zresztą „obywatelskie nieposłuszeństwo” notabli było pierwszą rebelią, poprzedzającą o rok „właściwą” rewolucję). Zaraza była nawet w samym centrum „Grenady”: przecież Wielkim Mistrzem Grand Orient, a więc faktycznym przywódcą buntu, był królewski kuzyn, książę Filip Orleański. Samobójcza bezmyślność wielu wysoko urodzonych, których jedyną troską było nie nudzić się, wysłuchujących w swoich wykwintnych salonach tyrad reformatorów obiecujących słuchaczom pozbawienie ich wszystkiego, życia nie wyłączając, nie przestaje zdumiewać, i powinna dawać do myślenia tym, którzy i dziś nie przestają bredzić o heroicznej jakoby walce, stoczonej o dopuszczenie do inscenizacji obrazoburczego Wesela Figara, gdy tymczasem na jego prapremierze obecny był cały dwór, oklaskujący „burnymi apłodismientami” antyszlacheckie tyrady. Siły (teoretycznie) Starego Porządku: parlamenty, szlachta, duchowieństwo, które hodowały w swoich salonach żmiję rebelii, w latach 1787-88 wypowiedziały pierwsze posłuszeństwo Koronie, dając najgorszy przykład motłochowi, a w 1789 dokonały samobójstwa, godząc się na zastąpienie reprezentacji stanowej indywidualistyczno-egalitarną, były więc „uczniami czarnoksiężnika”, rozpętującymi demoniczne moce, nad którymi wkrótce utracą kontrolę, i których staną się pierwszymi ofiarami.

Sama Korona też faktycznie abdykowała już ze swoich suwerennych uprawnień w drugiej połowie panowania Ludwika XV, który przywrócił parlamentom prawo remonstrancji, tj. krytyki dekretów królewskich, ale apogeum proces ten osiągnął za panowania nazbyt poczciwego, zaślepionego optymizmem co do „dobroci” natury ludzkiej, oraz zarażonego najgorszą ze wszystkich trucizną pacyfizmu, Ludwika XVI, który wstydził się rozkazywać ludziom. Z pewnością to o nim myślał Rivarol, pisząc: „Jeżeli Książę jest pobożny, naówczas spowiednik musi być mężem stanu”. Niestety, ostatniemu władcy ancien régime`u zabrakło takiego spowiednika, a on sam, brzydząc się przelania choćby jednej kropli krwi swego ludu, spowodował niechcący przelanie jej hektolitrów. Nie tylko sam „szturm na Bastylię” był do rozpędzenia niewielkim wysiłkiem, ale nawet jeszcze sławetny marsz „głodnych kobiet” (faktycznie pijanych ulicznic, zwerbowanych za sutą zapłatą) na Wersal, mógł opanować byle kapitan grenadierów. I wówczas, i jeszcze nawet przed ucieczką króla do Varennes, „istniał jeden tylko sposób powstrzymania rewolucji: wziąć karabin i wyjść na ulicę. Ale pięćdziesiąt lat sceptycyzmu i łzawej filozofii nie pozawalały bronić się w ten sposób” (s. 273) — i te słowa Gaxotte`a są najlepszym wyjaśnieniem przyczyn powodzenia rewolucji.

*

Dramat rewolucji, unaoczniany przez Gaxotte`a, to wypadkowa kryzysu finansowego państwa, dekadenckiej lekkomyślności i egoizmu sił społecznych Starego Porządku, utraty przez Koronę zdolności do suwerennego rządzenia, kryzysu intelektualnego, wywołanego przez oświeceniowy racjonalizm oraz świadomego i planowego dążenia sił tej duchowej rebelii przeciwko ładowi naturalnemu do wywrócenia tradycyjnego porządku i zbudowania na jego gruzach świata wymyślonego. Rewolucja jest więc produktem intelektualnej gnozy, poczyna się w umyśle, ale kończy wyzwoleniem sił, nad którymi spekulujące dotąd swobodnie w złudzeniu „lekkości bytu” czyste „ja” nie jest w stanie zapanować. Wśród wymienionych wyżej przyczyn rewolucji nie ma jednak nie tylko mniemanej nędzy „zrozpaczonego ludu”, ale również udziału jego samego jako aktywnego promotora rewolucji. I nie jest to przeoczenie, ani przypadek: Gaxotte doskonale unaocznia, a dowód ten można rozciągnąć i uogólnić na wszystkie rewolucje, które się kiedykolwiek zdarzyły, że „lud” nigdy nie jest podmiotem rewolucji, że rewolucje zawsze robione są przez elitarne mniejszości, z reguły te, które są — jak to nazwał Kajetan Mosca — „zbiegami z klasy rządzącej”, a które jedynie posługują się, nie tyle „ludem”, co lumpenproletariacką hołotą — tym, co w ówczesnej Francji nazywano „kanalią” (la canaille). W tym sensie trafne jest spostrzeżenie Juliusza Evoli, że rewolucja 1789 roku była spuszczeniem z łańcucha europejskiego plebsu. Właśnie „plebsu”, a nie „ludu” (chłopów, rzemieślników, drobnych posiadaczy), który jest bardzo często — ku wściekłości zawodowych rewolucjonistów i patentowanych „przyjaciół ludu” — ostatnią rezerwą kontrrewolucji, a przynajmniej, nawet jeśli chwilami daje się ponieść prowodyrom zamieszek, to w końcu zawsze pragnie spokoju i pracy, i z ulgą wita każdego, kto to minimum porządku zapewni.

Skoncentrowaliśmy się tu świadomie na wyświetleniu przyczyn rewolucji, będącym w dziele Gaxotte`a zaledwie uwerturą czy też parabazą do wstrząsającej, nie-ludzkiej komedii idei, które zabijają, ponieważ kwestia ta zbija częstokroć z tropu nawet ludzi instynktownie wstrząsanych dreszczem obrzydzenia na wspomnienie rewolucyjnych bestialstw, ale zatrzymujących się w pół drogi przed zajęciem postawy konsekwentnie kontrrewolucyjnej, bo obezwładnionych tłumaczeniem rebelii rzekomą niesprawiedliwością Starego Porządku. Dopiero jednak całość tego monumentalnego fresku, odsłaniającego, scena po scenie, wszystkie akty rewolucyjnego dramatu, aż po finałową kodę 18 brumaire`a, w którym komisaryczny (a wkrótce i suwerenny) dyktator, przywracający jaki taki porządek, kroczy — jak w szekspirowskim teatrze — pośród samych trupów, daje pełne rozpoznanie grozy tej dziejowej tragedii nie tylko Francji, lecz całej Europy, jaką było zamordowanie królestwa św. Ludwika. Dzieło Gaxotte`a można oczywiście czytać z pożytkiem na wiele sposobów: w celu czysto poznawczym, znajdując bogatą w szczegóły i wszechstronną dokumentację wypadków oraz analizę motywów działania bohaterów; dla urody stylu, reprezentującego najświetniejsze cechy francuskiego pisarstwa historycznego; dla wyśledzenia zdemaskowanych tam wszystkich mitów, upiększających legend i najordynarniejszych kłamstw propagandystów rewolucji. Oprócz samego kluczowego „mitu założycielskiego” o „zdobyciu” Bastylii i uwolnieniu więzionych tam „ofiar tyranii”, wymieńmy tu chociażby: fałsz o powszechnej nienawiści do instytucji monarchii i równie powszechnym republikanizmie; kłamstwo o rzekomej zdradzie króla, który w rzeczywistości wyjechał potajemnie z Paryża jedynie po to, aby odwołać się do narodu przeciwko tyranii klubów i Zgromadzenia; analogiczne kłamstwo o kontrrewolucyjnej solidarności z Ludwikiem dworów europejskich, faktycznie zadowolonych z upadku monarchii francuskiej, a niemrawą i nieudolną „interwencję” traktujących jedynie jako okazję do załatwienia własnych interesów, odmawiających zaś realnej pomocy kontrrewolucji w Wandei czy Tulonie (nb. ta sama gra pozorów powtórzy się w XX wieku jako „interwencja” Ententy przeciwko bolszewikom rosyjskim); legenda o obronnym charakterze wojny rewolucyjnej i zwycięstwie uzyskanym dzięki zapałowi i wierze w „słuszną sprawę”, podczas gdy wojna ta od początku była rewolucyjną „krucjatą” pod hasłem zagłady państw europejskich, a zwycięstwa armii rewolucyjnej były tyleż następstwem błędów przeciwnika, co propagandowej dywersji w jego szeregach (znów analogia do rozkładowej agitacji „pacyfistycznej” bolszewików w armiach państw centralnych, jak również te same, śmiercionośne skutki dla narodów „wyzwalanych”). Wspomnijmy też mity fabrykowane przez oportunistyczną „prawicę”, usprawiedliwiające jej trwającą nadal kolaborację z zasadami rewolucji: o „łagodnej” pierwszej fazie rewolucji; o „cnotliwych”, liberalnych żyrondystach; o patriotyzmie i odrazie do przemocy Dantona (ten fałsz walnie uatrakcyjniony w naszych czasach świetnym artystycznie filmem Wajdy); o niosących oliwną gałązkę pokoju i pojednania thermidorianach, którzy w rzeczywistości ratowali jedynie (jak później Malenkow czy Chruszczow) własne głowy przed kolejką do gilotyny, a „wrogom ludu” zamienili szybką śmierć pod ostrzem gilotyny na łaskę powolnego konania na febrę w bagnach Gujany; spełniający podobną funkcję, choć głoszony także — ale tu jako nagana — przez radykalną lewicę, mit o „burżuazyjności” rewolucji francuskiej, podczas gdy jakobińska „góra” była już protokomunistyczna, a „wściekli” księdza-renegata Roux, „hebertyści” i „babuwiści” to komuniści tout court, zaś Robespierre wycofał się z popierania antywłasnościowych haseł Roux, i posłał go na gilotynę dopiero wtedy, gdy ten chciał zastąpić (jak trockiści) centralistyczną władzę Konwentu rozproszoną władzą rozlicznych komitetów. Robespierre także dlatego, zdaniem Gaxotte`a, wybijał się ponad wszystkich innych hersztów, że pierwszy odgadł naczelne prawo każdej rewolucji: nie mieć nigdy wrogów na lewicy.

Przy tym wszystkim Gaxotte w najmniejszym stopniu nie idealizuje wrogów rewolucji, a o lekkomyślności emigracyjnej „Koblencji” pisze wręcz z pogardą. Bardzo powściągliwie i nieomal zdawkowo pisze też o kontrrewolucji czynnej, nie wahając się przyznać, że w warunkach wojny domowej zaciera się nieraz granica pomiędzy partyzantką a bandytyzmem. Nawet „kultowej” dla kontrrewolucjonistów epopei Wandei poświęca zaledwie kilka kartek, a nazwisko najsłynniejszego szuana bretońskiego — Cadoudala pada zaledwie raz, i to mimochodem.

Lektura Rewolucji francuskiej nie zawiedzie także tych czytelników, którzy — przesiąknąwszy mentalnością demokratyczną, i nie wyobrażając sobie, by władza mogła być legitymowalna inaczej, jak przez procedury wyborcze — niepokoją się „poparciem” ludu dla rządzącej szajki morderców, wyrażanym przy urnie. Okazuje się, że zarówno jakobini jak thermidorianie opanowali wszystkie znane nam z „demokracji ludowych” sposoby „wygrywania” wyborów: odbieranie przeciwnikom reżimu paszportów, umożliwiających powrót do swoich kręgów wyborczych; przepędzanie umiarkowanych kandydatów z miejscowości, gdzie chcieli kandydować; likwidację gazet opozycyjnych; odraczanie wyborów „na prośbę” delegatów ludu; uchwalanie banicji członków zgromadzeń elektorów podejrzewanych o przynajmniej obojętność wobec rewolucji; okrążanie lokali wyborczych przez uzbrojone bandy zbirów; wtrącanie do więzienia niepożądanych posłów, którym udało się mimo wszystko wejść do Zgromadzenia. Cóż tedy dziwnego, że w pierwszych wyborach powszechnych, na 7 mln uprawnionych do głosowania absencja, dobrowolna lub wymuszona, objęła aż 6 mln 300 tysięcy osób. Nie jest żadną przesadą ani paradoksem stwierdzenie autora, iż „z chwilą upadku monarchii naród francuski wycofuje się z życia publicznego”, a „nad wielkim milczącym narodem panuje mały gadający ludek jakobinów” (s. 372).

Najbardziej inspirujące wydają się jednak w dziele Gaxotte`a wszystkie te wątki, które rozpracowują nie tylko partykularne, ale uniwersalne mechanizmy każdej rewolucji politycznej, społecznej, religijnej i obyczajowej. W pierwszym rzędzie dotyczy to spraw naocznych: wszechobecności terroru, sadyzmu i kłamstwa. Gaxotte zauważa, że w rewolucji „zwykły” sadyzm i pospolity bandytyzm, będący następstwem przyciągania elementów wykolejonych i kryminalnych przez rewolucyjną destabilizację, przeplata się zawsze z bezwzględnością motywowaną ideologicznie przez fanatyzm wierzących w słuszność swoje „sprawy”. Motorem przechodzenia chaotycznych aktów gwałtu i „spontanicznych” zbrodni pierwszej fazy rewolucji w terror permanentny i planowy, a w końcu w metodyczne ludobójstwo metodami „przemysłowymi” (genocyd wandejski to właśnie jego pierwszy historyczny przykład) jest jednak zawsze ten drugi czynnik. Kiedy czytamy, że uwięzionych w Rennes cechowano jak bydło literami: „F” (fusiller — rozstrzelać) lub „G” (guillotiner — zgilotynować), to niechybnie staje nam przed oczami obraz selekcji Żydów na rampie oświęcimskiej; kiedy słuchamy słów prokuratora Carriera: „Raczej zamienimy Francję w cmentarz, niż odstąpimy od zamiaru odrodzenia jej na nasz sposób”, to przypominamy sobie słowa Lenina: „Lepiej, żeby zginęło 9/10 Rosjan, niż gdyby 1/10 nie miała ujrzeć zwycięstwa komunizmu”. Jakobini, tak samo jak bolszewicy i narodowi socjaliści, nie ukrywają, że chodzi im nie o to, aby karać jednostki za konkretne czyny, lecz aby wyeliminować całe kategorie „wrogów ludu”.

Rewolucjoniści paryscy okazali się także wynalazcami nowoczesnych, błędnie przypisywanych zazwyczaj dopiero XX-wiecznym totalitaryzmom, metod kłamstwa i bezczelnej, perfidnej propagandy. Gaxotte zwraca w tym kontekście uwagę na zastosowaną przez spiskujących klubistów już w czerwcu 1789 metodę „urabiania” opinii publicznej przez hipnotyzowanie niezorientowanej, co się święci, większości tajemniczym zaimkiem bezosobowym „się”: Ksiądz-apostata (późniejszy „biskup” konstytucyjny) Grégoire wspominał: „'Czy jednak — odezwał się ktoś — poglądy dwunastu, piętnastu osób mogą wpłynąć na głosy tysiąca dwustu deputowanych?' Odpowiedziano mu, że zastosowanie formy bezosobowej w połączeniu z zaimkiem 'się' działa magicznie. Będziemy mówili: król zamierza to i tamto, lecz wśród patriotów uważa się, że należy podjąć następujące kroki. 'Się' może równie dobrze odnosić się do czterystu, jak do dziesięciu osób. I to działało” (s. 294). Działało — ponieważ klubiści opanowali wybornie wiedzę i taktykę, których autorstwo znów przypisuje się mylnie dopiero Leninowi: utożsamiania „woli powszechnej” czy „dyktatury mas” z wolą ewidentnej, lecz zdecydowanej i świadomej swoich celów mniejszości zawodowych rewolucjonistów oraz obezwładniania oponentów i popychania ich w pożądanym kierunku poprzez wmawianie im, że są „zapóźnieni” i osamotnieni, toteż zagrożeni niechybnym znalezieniem się na „śmietniku historii”. Zaiste, „ukąszenie heglowskie”, zabobonna cześć okazywana „dialektyce historii” oraz konwulsyjny strach przed zmieleniem w trybach nieubłaganej „historycznej konieczności” były starsze nie tylko od Lenina i Marksa, ale nawet samego Hegla.

Niemniej interesującą, a czysto bolszewicką, metodą kłamstwa był sposób, w jaki prawnicy z Konstytuanty poradzili sobie z własną uchwałą, zakazującą Francji podbojów, która już po miesiącu okazała się niewygodna, gdy pojawiła się okazja do aneksji papieskiego Awinionu. Znaleziono wytłumaczenie, że rezygnacja z zaborów dokonywanych „wedle dawnych zwyczajów” nie jest jednoznaczna z wyrzeczeniem się prawa, a właściwie obowiązku, przyjęcia na swe łono ludów, które wyciągają ku Francji ramiona, zgodnie z nową teorią samostanowienia narodów. Taki podbój nie jest ujarzmieniem. Jest „wyzwoleniem”.

Sądzicie, że to dopiero Stalin wynalazł sztuczkę z „najbardziej demokratyczną konstytucją świata” z 1936 roku, która wprawiła w zachwyt postępowych fellow-travellers z całego świata, oddychających z ulgą, że psujące im obraz raju na ziemi, „nieprzyjemne” zapisy z poprzedniej konstytucji o liszeńcach skazanych urzędowo na śmierć głodową (przez pozbawienie kartek żywnościowych), tracą ważność? Jesteście w błędzie: wynaleźli ją jakobińscy autorzy konstytucji z czerwca 1793, niemniej liberalnej od poprzedniej, starszej o dwa lata. Zaś trzy miesiące później odbyły się procesy (według specjalnie uproszczonej procedury) i egzekucje żyrondystów, rzeź Lyonu i Tulonu, a „piekielne kolumny” Westermanna weszły do Wandei. Mniej więcej ten sam odstęp czasowy, który dzielił konstytucję stalinowską od procesów moskiewskich.

Wspomnijmy jeszcze choćby o kilku innych, nowoczesnych „drobiazgach”: obsesji szukania szpiegów i zdrajców, zastąpieniu w postępowaniu sądowym dowodów rzeczowych „dowodami moralnymi” winy, wprowadzeniu kar za „szeptankę”, periodycznych „weryfikacjach obywatelskich” oraz drobiazgowych kwestionariuszach, zawierających pytania typu: „Czym zajmowałeś się przed rewolucją? Czym zajmujesz się obecnie? Co zrobiłeś dla Rewolucji? Czy byłeś szlachcicem, bankierem, maklerem?” (s. 398). Nie przeoczmy także ogromnych postępów na drodze do gospodarki etatystycznej w postaci zniesienia tajemnicy handlowej, upaństwowienia handlu zagranicznego, ustanowienia tabeli cen maksymalnych, wprowadzenia obowiązkowych kontyngentów, zakazu handlu złotem, przejmowania bezpośrednio przez państwo wielu obszarów produkcji, a wreszcie udręk życia codziennego, zwiastujących „realny socjalizm”: racji żywnościowych, kolejek do piekarń, mleczarń, składów węgla, ustawiających się o 3 nad ranem, zakazu sprzedawania ryb w dni postne, dekretów przeciwko spekulantom i lotnych „czerezwyczajek” do walki z „kułakami”.

I jeszcze jedno podobieństwo, tym razem do „postkomunizmu”: kiedy Terror się skończy, kiedy zbrodnie zostaną ujawnione, kiedy nadchodzi „wolność”, nagle jednocześnie okazuje się, że „nie ma winnych”, że nikt konkretnie, osobiście za nic nie odpowiada, że żaden z żyjących członków rzeźnickich Konwentów i Trybunałów do żadnej zbrodni ręki nie przyłożył, a nawet o niczym „nie wiedział”. Zamiast „rozdrapywać rany”, lepiej korzystać z odzyskanej wolności, pogrążając się w wyuzdanych orgiach szaleństw i prostackich rozrywek. Nigdy za czasów ancien régime`u — nawet w uchodzącej za szczyt perwersji epoce Regencji — Paryż nie widział takiej „armii elegantów”, jak po Thermidorze, za rządów Dyrektoriatu. Kwitnie hazard i rozpusta, zawrotne tempo przybiera pęd ku rozwodom. Małżeństwo staje się formalnością do tego stopnia lekceważoną, że żołnierze kwaterujący na leżach żenią się zimą, a wiosną, odchodząc na wojnę, rozwodzą, zaś niektóre kobiety w ciągu pięciu lat pojmują pięciu mężów. Pewien obywatel, który poślubił po kolei dwie siostry, wystąpił o zgodę na ślub z ich matką. Gaxotte, pisarz „staromodnie” powściągliwy, powiada, że nie sposób zacytować ówczesnych raportów policyjnych o powszechnej deprawacji i rozwiązłości. Ludzie także już nie jedzą, lecz obżerają się — oczywiście, ci, których na to stać. Cytowany przez Gaxotte`a Mercier pisze: „Obżarstwo legło u podstaw obecnego społeczeństwa. Można by rzec, że cierpienia ubogich zaostrzają apetyty bogaczy. Nigdy restauratorzy nie robili tak świetnych interesów. Opuszczając Francję, a niejednokrotnie i doczesny świat, wielcy panowie oraz purpuraci pozostawili swych kucharzy. Ich talenty służą teraz ludziom, którzy w ostatnim czasie doszli do pieniędzy” (s. 474). Ci ostatni nie muszą się obawiać ani nędzarzy z przedmieść, ani dawnych właścicieli, którym zagrabili ich dobra: konstytucja roku III (1795) oznajmiła, że „własności nie wolno odebrać, bez względu na to, w jaki sposób została nabyta”. Widmo „reprywatyzacji” zostało oddalone, żadne protesty Unii Właścicieli Nieruchomości nie zagrożą „zdobyczom rewolucji”, to znaczy jej dzielnym beneficjantom, którzy już zmęczyli się gilotynowaniem, i chcieliby w końcu zażyć przyjemności tego świata. Przepraszam, sam już nie wiem czyją historię recenzuję: rewolucji i postrewolucji francuskiej, czy komunizmu i postkomunizmu, ale czyż nie łatwo się pomylić? Powiedzmy zatem na koniec otwarcie: Rewolucja francuska jest nie tylko znakomitym pomnikiem dziejopisarstwa. Jest również książką współczesną, dalej aktualną.

Pierre Gaxotte, Rewolucja francuska (przeł. Jan Furuhielm, poprawki i uzupełnienia: Andrzej Zawilski i Ewa Kuczkowska), Wyd. ARCHE, Gdańsk 2001, ss. 573.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.