Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Klub Konserwatywny » Stanowisko wobec uchwalonej dnia 2 kwietnia 1997 r. Konstytucji RP

Stanowisko wobec uchwalonej dnia 2 kwietnia 1997 r. Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej

Klub Konserwatywny

Łódź, 10 maja 1997 r.

Uchwalona przez Zgromadzenie Narodowe, głosami lewicowej większości Konstytucja ignoruje nie tylko – jak wskazywano już z wielu stron – istnienie prawa naturalnego, poprzez uznanie, w duchu pozytywizmu prawniczego, za jedyne źródło prawa spisanych norm prawa stanowionego (art. 87), ale również, a nawet przede wszystkim, jedynego Twórcę i Dawcę prawa naturalnego, czyli Boga; odrzuca zatem i przekreśla nadprzyrodzone źródło władzy państwowej, będące zarazem legitymizacją jej suwerenności i jedynym rzeczywistym ograniczeniem tej władzy, zabezpieczającym ją i poddanych przed wynaturzeniem w tyranię. Wprawdzie Imię Boże pojawia się w preambule Ustawy Konstytucyjnej, ale w takich sformułowaniach i odniesieniach, które czynią to powołanie wręcz bluźnierczym; wyrażają one bowiem religijny, metafizyczny i moralny relatywizm i subiektywizm, którego korzenie tkwią w indyferentyzmie masońskim, stawiającym na jednej płaszczyźnie wiarę i niewiarę, oraz Boga prawdziwego i bogów fałszywych.

Trzeba zatem w tym miejscu z całą mocą przypomnieć, że podstawą opartego istotnie na „prawdzie, sprawiedliwości, dobru i pięknie” ustroju państwowego nie może być, pospolity w każdych warunkach i w każdym czasie, fakt rozmaitości indywidualnych mniemań co do istnienia bądź nieistnienia Boga, albo co do rządów Bożej Opatrzności nad światem, albowiem państwo nie jest prostą, arytmetyczną sumą izolowanych oraz różniących się przekonaniami jednostek, lecz organiczną wspólnotą, międzyosobowym bytem relacyjnym, uniwersalną „osobą zbiorową”; dlatego właśnie państwo jako całość, w swoich organach władczych jest zobowiązane do uznawania swej podległości Prawu Bożemu, do respektowania społecznego panowania Jezusa Chrystusa.

Tymczasem, wolą Ustawodawcy deklarującego „bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych” (art. 25 ust. 2) Rzeczpospolita, która zasłużyła sobie ongiś na miano Regnum Orthodoxum, ma być de facto państwem, w którym religią panującą będzie, zamiast katolickiej, oświeceniowo-laicka religia „praw człowieka i obywatela”. Świadczy o tym zarówno samo wyeksponowanie tych „praw”, rozdętych do monstrualnych rozmiarów ponad 50 artykułów niemal całego II rozdziału Ustawy Konstytucyjnej, jak i sposób ich zdefiniowania. Analiza antropologicznych podstaw zawartych sformułowań dowodzi niezbicie, że osoba ludzka jest przez twórców tej Konstytucji zredukowana do poziomu abstrakcyjnej i egoistycznej jednostki, nie posiadającej żadnego zakorzenienia we wspólnotach naturalnych na czele z rodziną, oraz do masy nieodróżnialnych pod żadnym względem, bo dysponujących jednym i takim samym głosem „obywateli”. Najwyraźniej, dla autorów Konstytucji człowiek-jednostka nie rodzi się w już istniejącym społeczeństwie z jego tradycją, obyczajami, wiarą i kulturą (a przede wszystkim w rodzinie, która jest zalążkiem społeczeństwa), ale pojawia się znikąd i egzystuje gdziekolwiek, jak wolny atom, krążący po orbicie swoich arbitralnie ustanawianych roszczeń, nazywanych „prawami człowieka”, do których zaspokojenia nastręcza mu się państwo, oferujące jednostce – zwłaszcza tej najbardziej bezbronnej, czyli dziecku – „ochronę” przed… religią, moralnością, sprawdzonymi normami obyczajowymi i rodzicami.

Jest sprawą najwyższej wagi pojąć, że najgroźniejsze i moralnie perwersyjne zapisy tej Konstytucji, takie jak: brak pełnej ochrony życia (przed aborcją i eutanazją) (art. 38); zakazy „dyskryminacji” otwierające drogę legalizacji zboczeń (art. 32); pozbawianie rodziców władzy rodzicielskiej (art. art. 48 i 53), także poprzez poddanie rodziny – pod pozorem ochrony „praw dziecka” – nieograniczonej ingerencji ze strony biurokracji państwowej (art. 72) – nie są tylko incydentalnymi wypaczeniami zasadniczo słusznej jakoby i zdrowej idei praw człowieka, lecz prostą i nieuchronną konsekwencją samej tej zgubnej, fałszywej, sprzecznej z naturą, a wymyślonej w czasach Oświecenia koncepcji, wedle której istnieje jednostka abstrakcyjna, poza kontekstem społecznym i kulturowym, absolutnie niezależna i równa pod każdym względem innym jednostkom, mająca zawsze te same, co pozostałe jednostki, prawa i własnowolnie je definiująca. Ta koncepcja świadomie zapoznaje prawdę, iż człowiek to istota, której natura została skaleczona przez grzech, a przez to może być – tak dla siebie samego, jak i dla bliźnich – niebezpieczna, i właśnie dlatego potrzebuje koniecznie poskramiających jej złe narowy autorytetów: moralnych, obyczajowych i instytucjonalnych, a więc także i stojącego ponad empirycznymi jednostkami autorytetu politycznego – Państwa. To właśnie na gruncie ideologii praw człowieka (i tylko na tej podstawie) można postawić na jednej płaszczyźnie naturalne uprawnienie (a inaczej mówiąc: obowiązek) rodziców do zapewnienia dzieciom wychowania religijnego i moralnego z wykoncypowanymi przez zdeprawowany rozum „prawami” dziecka do kwestionowania władzy rodzicielskiej (art. art. 48 i 72), a arbitrem zawieranej przez rodziców i dzieci „umowy” czynić funkcjonariusza rządu, zwanego „rzecznikiem praw dziecka”. Ta sama więc dokładnie zasada – rzekoma równość ludzi i ich indywidualnych „praw” – która doprowadziła wcześniej do demokratycznej destrukcji ustroju politycznego, dzisiaj staje się narzędziem anarchizacji rodziny!

Z tych samych źródeł wypływa zgęszczenie demoliberalnych fikcji w konstrukcji ustroju politycznego, począwszy od (powtórzonej za tzw. Małą Konstytucją) mętnej definicji Rzeczypospolitej jako „demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej” (art. 2), poprzez zideologizowanie polityki państwowej nakazem jej kształtowania „metodami demokratycznymi” (art. 11) oraz utwierdzeniem najszkodliwszej, bo hiperdemokratycznej, proporcjonalnej ordynacji wyborczej do Sejmu (art. 96 ust. 2) i zablokowaniem możliwości oddemokratyzowania Senatu (art. 97 ust. 2), a skończywszy na usankcjonowaniu najświeższej mody ideologicznej, zwanej „cywilną i demokratyczną kontrolą” nad siłami zbrojnymi (art. 26 ust. 2), co w przekładzie na język naturalny oznacza podporządkowanie stanu żołnierskiego obecnym w parlamencie partiom politycznym. Wszystkie powołane tu artykuły Konstytucji, jak również nieustanne przewijanie się w jej tekście demokratycznej frazeologii, dowodzi, że mamy do czynienia z konstytucjonalizacją demokracji, czyli podniesieniem ideologicznej fikcji do rangi naczelnej normy prawnej. A przecież „demokracja” nie jest żadnym bytem realnym, tylko zmyśleniem zawistnych wobec wszelkiej wyższości duchowych pariasów, przeczących uniwersalnemu i naturalnemu prawu hierarchiczności. Uczynienie z demokracji konstytucyjnej „normy norm” jest zatem groźne zarówno z tego powodu, że funduje ustrój państwa na ontologicznie fałszywej przesłance, jak i dlatego, że prowadzić może do uznania tych wszystkich, którzy demokratycznej psychozie nie ulegli i frazesowi o „władzy ludu, dla ludu i przez lud” wiary nie dają, za wrogów państwa ex definitione.

Szczególny niepokój budzić musi monstrualnie rozbudowany w tej Konstytucji system tzw. praw ekonomicznych, socjalnych i kulturalnych (art. art. 64-76), podtrzymujący pasożytniczą egzystencję socjalistycznego potworka zrodzonego w PRL-u; wszechobecnego, lecz pozbawionego prawdziwego autorytetu dystrybutora dóbr i niewolnika grup interesu. Utrzymywanie po tysiąckroć skompromitowanych reliktów socjalizmu w postaci „płacy minimalnej” (art. 65 ust. 4), blankietowych gwarancji „równego” dostępu do „publicznej” opieki zdrowotnej (art. 68) i „bezpłatnego” szkolnictwa (art. 70), jak również pozbawione normatywnej wartości (a wyrażane niechlujnym ideologicznym żargonem) „popieranie”, „uwzględnianie”, czy „realizowanie” rozmaitych „programów”, działań i zamierzeń utrwala władzę klasy urzędniczej i „eksperckiej”, a nawet każe się spodziewać systematycznej rozbudowy państwa „opiekuńczo-garnizonowego” i ucisku fiskalnego. W tym kontekście zwraca uwagę brak wyraźnego zakazu tworzenia deficytu budżetowego (art. 240). Z drugiej strony pominięta została całkowitym milczeniem fundamentalna kwestia reprywatyzacji mienia zagarniętego w drodze komunistycznych wywłaszczeń, co podważa wiarygodność wszelkich gwarancji tyczących praw własności (art. 64).

Uchwalona Konstytucja, choć nominalnie przeznaczona dla Państwa, nie spełnia tego podstawowego warunku, jakim jest nadanie państwu suwerennej władzy publicznej, ustanowienie Zwierzchnika Państwa, będącego egzystencjalnym reprezentantem Narodu. Wychodząc od nieżyciowej monteskiuszowskiej fikcji trójpodziału władz: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej (art. 10), a zapoznając tę oczywistość, iż prawdziwie realna władza musi być jednolita, niepodzielna i upersonifikowana w jednostce będącej Głową Państwa, ustanawia ta Konstytucja faktycznie „sejmokrację”, czyli ustrój, który już raz przywiódł Polskę do zguby, a drugi raz – tuż po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. – omal nie spowodował jej natychmiastowej utraty. Niepomni tych doświadczeń twórcy obecnej Konstytucji przyznali Sejmowi – czyli naprawdę partiom – nawet decydujące o „być lub nie być” Narodu i Państwa prawo stanowienia o wojnie i pokoju (art. 116). Wolą ustrojodawców Państwo Polskie nie będzie miało Głowy, Suwerena i rzeczywistego Strażnika Konstytucji, albowiem Prezydent Rzeczypospolitej określany jest tylko jako Jej najwyższy „przedstawiciel” (art. 126), a w ogólnej konstrukcji ustroju jako – wspólny z Radą Ministrów – gestor jednej z trzech funkcji władzy, nazywanej „władzą wykonawczą” (art. 10). Wprawdzie katalog tzw. prerogatyw osobistych Prezydenta, tj. nie wymagających kontrasygnaty odpowiedniego ministra jest dość obszerny (art. 144 ust. 3), to jednak nie zawiera on najbardziej podstawowych kompetencji władczych, takich jak powoływanie według własnego uznania odpowiedzialnego przed Głową Państwa rządu, rozwiązywanie Sejmu, czy veto bezwzględne wobec ustaw i uchwał sejmowych. W swoich zwykłych czynnościach Prezydent jest faktycznie ubezwłasnowolniony, gdyż wykonywa je zawsze „w porozumieniu”, „na wniosek”, czy „za pośrednictwem” innych organów. W sytuacji kryzysu Państwa, a zwłaszcza zagrożenia zewnętrznego, najbardziej tragiczny w skutkach może okazać się brak realnego zwierzchnictwa Prezydenta nad Siłami Zbrojnymi (sprawowanego – w myśl art. 134 ust. 2 – „za pośrednictwem” Ministra Obrony Narodowej, a więc przedstawiciela partii, która akurat może być partią antypaństwową), oraz niemożność podjęcia samodzielnej decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego (art. 229) lub wyjątkowego (art. 230). W obu wypadkach Prezydent może to czynić – nawet w sytuacji zaistniałej już „zbrojnej napaści” na terytorium – Rzeczypospolitej – jedynie „na wniosek” Rady Ministrów, a podpisane już rozporządzenie Prezydenta o wprowadzeniu stanu wojennego lub wyjątkowego musi być przedłożone w ciągu 48 godzin Sejmowi, który może je uchylić (art. 231) – pomimo trwania „zbrojnej napaści”! Trudno nazwać ów zapis inaczej, jak zachętą do zdrady narodowej. Najwidoczniej także autorzy Konstytucji nie wiedzą, iż Suwerenem jest ten, kto dysponuje stanem wyjątkowym; albo też wiedzą i świadomie, z rozmysłem pozbawili Rzeczpospolitą władzy suwerennej i moralnie odpowiedzialnej przed Bogiem i Narodem.

Warto atoli przy sposobności zauważyć, że na miejsce Suwerena widzialnego i spersonifikowanego Konstytucja wprowadza „suwerena” ukrytego i nieuchwytnego, w postaci zapisu o zakazie „istnienia partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową” (art. 13) – ponieważ suwerenem tym będzie nieznany obywatelom z imienia organ decydujący o tym, kto jest „nazistą”, „faszystą” czy „komunistą”, kto „sieje” nienawiść rasową i narodowościową (mogą to być na przykład obrońcy niezawisłości i integralności terytorialnej Rzeczypospolitej), a zatem gremium lub osoba mająca władzę desygnowania wroga publicznego.

Jednak złem największym tej Konstytucji jest niespotykany w tym brzmieniu nawet w Konstytucjach państw już wchodzących w skład Unii Europejskiej zapis przewidujący możność przekazania „na podstawie umowy międzynarodowej” przez Rzeczpospolitą Polską „organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencji organów władzy państwowej w niektórych sprawach” (art. 90 ust. 1). Zapis ów, w połączeniu z przewidywaną także możliwością uzależnienia budżetu państwa od zagranicznych banków komercyjnych (art. 220 ust. 2) prowadzi wprost do stopniowej likwidacji niepodległości Państwa Polskiego, a z samej Konstytucji czyni potencjalnie tylko wewnętrzny regulamin polskojęzycznego „landu” w kosmopolitycznym „superpaństwie”. Tak jawny akt narodowego zaprzaństwa winien być traktowany jako zbrodnia stanu.

(—) Dr Jacek Bartyzel
Prezes Klubu Konserwatywnego w Łodzi

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.