Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Eseje i artykuły naukowe » Konserwatyzm i chadecja — dwie drogi ku tej samej przepaści

Konserwatyzm i chrześcijańska demokracja — dwie drogi ku tej samej przepaści

Jacek Bartyzel

Czy jest uprawnione łączenie w parę, jakby na kształt kolektywnych „Żywotów równoległych” Plutarcha, kierunków ideowych, w danym wypadku: konserwatyzmu i chrześcijańskiej demokracji? Teoretyk polityki mógłby przecież wysunąć natychmiast zastrzeżenie, iż porównuje się tu formacje przynależne do różnych paradygmatów ideowych i politycznych (konserwatyzm do tzw. prawicy, chadecja do tzw. centrum), zaś historyk wsparłby tę obiekcję wskazaniem rozbieżności co do genezy, miejsca i czasu narodzin oraz trwałego występowania, a wreszcie kontekstu socjologicznego obu kierunków. A jednak prosta, empiryczna obserwacja życia politycznego państw o względnie stabilnym kształcie ustroju i obyczajów publicznych daje potwierdzenie bliźniaczego, a jednocześnie komplementarnego związku konserwatyzmu i chadecji.

Atoli, te polityczne „bliźnięta” są i mogą być Kastorem i Polluxem dlatego i tylko dlatego, że każdy z nich występuje i działa na swoim ekskluzywnym „polu łowieckim”. Konserwatyzm zrodził się i trwa w krajach anglosasko-protestanckich, chrześcijańska demokracja zaś — w łacińsko-katolickich. Jedyny znaczący wypadek istnienia silnego ugrupowania afiliującego się jednocześnie do formuły chadeckiej i konserwatywnej dotyczy kraju „przepołowionego” już przed wiekami na protestancką Północ i katolickie Południe, tj. oczywiście Niemiec. Warto w tym miejscu zauważyć, że oba kierunki posiadają na swoim gruncie sobie właściwego i równie silnego przeciwnika, z którym zażarcie walcząc wchodzą jednakowoż w coraz bliższe, więc niepokojące związki: dla konserwatyzmu jest to (czy może raczej był…) liberalizm, dla chadecji — socjalizm.

Na pozór, symetrię tego układu zdają się zakłócać dwa fakty. Po pierwsze, sporadyczne występowanie na obszarze łacińsko-katolickim stronnictw o charakterze konserwatywno-liberalnym, dążących przy tym do wytworzenia systemu rotacyjno-dwupartyjnego na wzór brytyjski; po drugie — od zarania słabość, a w końcu zupełny uwiąd chadecji w najważniejszym poniekąd kraju romańskim, czyli we Francji. Argumenty te stracą jednak na sile, kiedy uwzględnimy splot przyczyn i wydarzeń, które przesądziły tak o możliwości dojścia do skutku takiej ekspansji prawicy liberalnej na kraje łacińskie, jak o jej ostatecznym zahamowaniu. Okazji dostarczył tu prawdziwy koniec Starej Europy, który nie dokonał się wcale, jak się powszechnie mniema, w 1789 r.; w rzeczywistości bowiem wybuch Rewolucji obudził tę Starą Europę ze stuletniego odrętwienia pod oświeceniową narkozą i poderwał ją do ostatniej walki, prowadzonej orężnie przez wandejskich szuanów, hiszpańskich „apostolicos” czy papieskich żuawów, a w „bitwie książek” przez de Maistre'a, d'Azeglia czy Donoso Cortésa.

Twierdzenie to może zaskakiwać, a nawet szokować ludzi o szczerze prawicowych przekonaniach i sentymentach, ale zasugestionowanych libertariańskim mitem „pięknego wieku XIX”, kiedy to państwo nie interweniowało w gospodarkę, podatki były niskie, a roztropni monarchowie trzymali „socjałów” tam, gdzie należy, to znaczy w kryminale. Przeocza się tu jednak fakt podstawowej wagi: monarchie te nie były już (z wyjątkiem Austrii) ani katolickie, ani tradycyjne, ani legitymistyczne; należały więc, nolens volens, do Nowego Świata porewolucyjnego.

Wszystko, co najważniejsze, rozegrało się w ciągu kilku dziesięcioleci: w 1830 r. runęła ostatecznie „arcychrześcijańska” monarchia Burbonów we Francji, zastąpiona „trójkolorowym” orleanizmem; w 1833 r. skończyła się, wraz z niedopuszczeniem do objęcia tronu przez Don Karlosa, monarchia „arcykatolicka” w Hiszpanii; w 1834 r., w analogiczny sposób, przez wypędzenie Dom Miguela, kończy się monarchia „arcypobożna” w Portugalii; w 1860 r. zwycięski Dom Sabaudzki z Piemontu obala przy pomocy rewolucjonistów Garibaldiego trony władców Neapolu i Toskanii; a wreszcie, pomiędzy 1860 a 1870 rokiem zdruzgotany zostaje po kawałku najwyższy bastion chrześcijańskiej Europy — Państwo Kościelne, wraz z doczesną władzą pierwszego z monarchów: Papieża.

Triumf liberalnego konserwatyzmu warunkowany był jednak jego zdolnością do wypełniania dwóch funkcji: z jednej strony, „wyczyszczenia” ustroju państwowego z pierwiastka religijnego i „ewolucyjnego” dostosowywania tego ustroju do nowej wiary ogłoszonej w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela; z drugiej zaś — powstrzymywania naporu jeszcze bardziej radykalnych — najpierw demokratycznych, a rychło i socjalistycznych — falang Rewolucji, czyli, inaczej mówiąc, zakonserwowania Rewolucji w jej umiarkowanej i kompromisowej, monarchiczno-parlamentarnej postaci.

Z pierwszego zadania: zniszczenia Społecznego Królestwa Jezusa Chrystusa, prawica liberalna wywiązała się w zupełności. Gorzej było z drugim. We Włoszech Cavour'iańska destra storica potrafiła uczynić papieża „więźniem Watykanu”, ale już w 1876 r. utraciła władzę na rzecz liberalnej lewicy, a pół wieku później przewrót faszystowski pozbawił ją jakiegokolwiek znaczenia. W Hiszpanii konserwatywno-liberalni „izabeliści” i „alfonsiści” pokonali w trzech wojnach domowych tradycjonalistycznych „karlistów”, ale zaprowadzony przez konserwatystę Cánovasa i liberała Sagastę system rotacyjny (turno politico) stał się w końcu łupem anarchistycznej i skrajnej lewicy, proklamującej w 1931 r. Republikę. Takiż sam system zaprowadzony w 1851 r. w Portugalii przez marszałka Saldanhę i jego regeneradores, rozpadł się wraz z zamordowaniem króla i następcy tronu w 1908 r. Kalejdoskopowa zmienność reżimów najbardziej dotknęła oczywiście Francję; tu nawet liberalna monarchia nie przetrwała „Wiosny Ludów”, zaś liberalnej republice udało się, dzięki państwowej i powszechnej oświacie, najgłębiej zdechrystianizować naród; fakt ten wyjaśnia dostatecznie mizerię francuskiej chadecji.

Gdzie szukać źródeł tej de facto rewolucyjnej roli odegranej przez liberalnych konserwatystów w świecie romańskim? Udzielenie prawidłowej, w naszym przekonaniu, odpowiedzi wymaga „targnięcia się na świętość”, trzeba albowiem wskazać na czcigodną Pra-Matkę wszystkich konserwatyzmów kontynentalnych — Brytyjską Partię Konserwatywną, jako na winowajczynię tego stanu rzeczy. Mimo stwarzania mniej lub bardziej ostentacyjnych pozorów nie poszła ona nigdy po linii wskazań Burke'a i nie stała się ogniskową prawdziwie ogólnoeuropejskiej Kontrrewolucji. Nawet William Pitt jr bardziej zwalczał Napoleona jako kreatora hegemonii Francji, aniżeli zasady Rewolucji rozwłóczone po Europie przez Wielką Armię, a przez cały wiek XIX torysowscy mężowie stanu mało co ustępowali whigom we wspomaganiu liberalnych i demokratycznych rewolucjonistów na Kontynencie (z jednym, znaczącym wyjątkiem: nigdy nie udzielono poparcia dążeniom niepodległościowym w katolickiej Polsce). Polityka ta stanie się zrozumiała w świetle faktu, iż Anglia przeszła „na drugi brzeg” antykatolickiej Reformacji już ponad dwa wieki wcześniej, a ostatecznie sto lat (dzięki tzw. Chwalebnej Rewolucji 1688 r.) przed Rewolucją zwaną Francuską. Wprawdzie torysi uformowali się zrazu jako stronnictwo broniące prerogatyw Korony personifikowanej przez króla-katolika Jakuba II Stuarta, ale już na początku XVIII w. zdradzili oni sprawę legitymistyczno-jakobicką i pogodzili się z Hanowerczykami oraz monarchią parlamentarną.

Także w swoich pryncypiach ideowo-społecznych konserwatyzm brytyjski charakteryzował się zawsze niepokojąco dużą dawką „pragmatycznego” oportunizmu. Lord Cecil pisał pięknie (w 1912 r.) o wieńczeniu trzech filarów toryzmu (konserwatyzm naturalny, obrona Tronu o Ołtarza, imperializm) przez religię, której „utrzymywanie na czele zasad narodowego życia jest najważniejszą funkcją konserwatyzmu”, a znany aforyzm głosił, że Kościół Anglikański to Partia Konserwatywna na nabożeństwie. W praktyce jednak bliższy realiom — a i to do czasu — był sformułowany przez R. Peela pierwszy oficjalny program Partii Konserwatywnej (Manifest z Tamworth z 1834 r.), który za główny cel torysów uznawał „opieranie się radykalizmowi i powstrzymywanie (…) dalszych zgubnych wpływów demokratycznych”. Otóż, z „opieraniem się” i „powstrzymywaniem” jest w polityce podobnie jak z „opieraniem się” fałszywych dziewic we frywolnych dowcipach: im bardziej się „opierają”, tym łatwiej ulegają. Toteż konsekwencją zredukowania sensu konserwatyzmu do defensywnej roli „hamulcowego”, było nieustanne kapitulowanie przed kolejnymi przypływami radykalizmu, i miał po stokroć rację Evelyn Waugh pisząc, iż „kłopot z Partią Konserwatywną polega na tym, że nigdy nie próbowała ona naprawdę cofnąć zegara historii”. Próba konserwowania wyłącznie pozycji coraz bardziej spoganizowanych elit doprowadziła do tego, że dzisiaj prawe skrzydło torysów (thatcheryści) głównym lepiszczem swojego światopoglądu uczyniło wolnorynkową religię XIX-wiecznych liberałów (czyli wyszydzaną przez Disraeli'ego „sklepokrację z bankierem jako przewodniczącym i piwowarem jako wiceprzewodniczącym”), zaś skrzydło lewe, które ostatnio przechwyciło władzę w partii, ryczy tym samym już głosem w karnym chórze postępowych osłów na cześć nowej „multikulturowej tożsamości” Brytyjczyków.

Jeszcze głębsza byłą deformacja siostrzanego konserwatyzmu amerykańskiego, od początku zresztą skażonego duchem rebelii, locke'ańskiego indywidualizmu i rousseau'owskiego kontraktualizmu, a rychło i (w pokoleniu Sumnera i Carnegie'ego) wulgarnym darwinizmem socjalnym i mitologią pucybuta-milionera. Jak zauważa tradycjonalista L. Brent Bozell, Ojcowie Założyciele proklamując laickość Konstytucji „stworzyli dom, w którym mógł się rozwijać świecki liberalizm”. Cóż z tego zatem, że w Ameryce pojawiło się wielu świetnych i prawdziwie konserwatywnych myślicieli (często jednak, jak Voegelin czy Molnar, emigrantów z Europy), skoro nie mieli oni nigdy żadnego wpływu na amerykańską rzeczywistość. Ostateczny cios zadała tej wątłej tradycji hałaśliwa dywersja tzw. neokonserwatystów, reprezentujących czysto demokratyczną ideologię.

Znacznie późniejsze narodziny spowodowały, iż autodestrukcja chrześcijańskiej demokracji dokonała się jeszcze prędzej i bardziej spektakularnie — zwłaszcza we Włoszech. Chadecja powstała przecież już w warunkach państwa liberalnego i na gruzach katolickiego ultramontanizmu; od początku zlekceważyła także przestrogę papieża Leona XIII (Graves de communi), by nie nadawać pojęciu „chrześcijańska demokracja” znaczenia ustrojowo-politycznego, a by traktować ją jedynie jako dobroczynną akcję społeczną na rzecz ludu (czyli raczej jako „demofilię”). Faktem jest jednak, że w sytuacji braku prawicowej alternatywy dla odparcia komunistycznego zagrożenia po II wojnie światowej, chadecka synteza tak radykalnie odmiennych źródłowo porządków, jak chrześcijaństwo i demokracja, mogła zyskać wyższe usprawiedliwienie, pod warunkiem wszakże — wyraźnie postawionym przez Piusa XII — by, to co absolutne (Królestwo Społeczne Chrystusa) panowało na tym, co względne (przypadkowa, historyczna forma ustroju). Nie przecząc zasługom takich chadeckich mężów stanu, jak Adenauer czy De Gasperi, trzeba jednakowoż w generalnym bilansie kierować się kryterium ewangelicznym: „po owocach ich poznacie je” — a te owoce są bez wątpienia zgniłe. Świadek niepodejrzany o uprzedzenie, bo „postchadek” Rocco Buttiglione stwierdza bez ogródek: „lata rządów Demokracji Chrześcijańskiej były zarazem latami szalejącej sekularyzacji”, za co współodpowiedzialność ponosi sama chadecja, w której łonie zagnieździł się modernistyczno-liberalny pogląd, iż „jest to partia, która (…) prowadzi katolików do demokracji, przygotowując ich do przystosowania się do systemu reguł i wartości właściwych systemowi demokratycznemu (…), a jej historyczna rola kończy się w momencie, w którym katolicy całkowicie zaakceptują demokrację”. Innymi słowy, to nie „świat” ma zostać nawrócony i przyprowadzony przed tron Chrystusa Króla, ale chrześcijanie muszą uklęknąć przed Wielką Macierzą Demokracją.

Taki właśnie ostateczny sens tej „demokratycznej herezji XX wieku”, której rozsadnikiem stała się chadecja, rozpoznał najwybitniejszy bodaj obecnie katolicki „integrysta”, Jean Madiran. Zauważa on, że „chrześcijańska demokracja była z powołania tym, co miało zastąpić demokrację laicką, aby demokracja stała się możliwa do zaakceptowania. Tymczasem spełniła odwrotną funkcję (…) i przekonuje chrześcijan, by zaakceptowali laicyzm istniejącej demokracji”. Intencjonalnie, to przymiotnik „chrześcijańska” miał legitymizować demokrację; w rezultacie źródło i usprawiedliwienie władzy jest w woli wyborczego „ludu” i suwerennych legislatorów, a „chrześcijańskość” to coraz bardziej kłopotliwy dla polityków chadeckich balast, którego w końcu trzeba się, i dla wygody własnej i w imię respektowania „nadrzędnej (?) racji” pluralizmu, wzorzec.

*

Kto widzi, jak niesłabnącym powodzeniem cieszą się dziś w Polsce etykietki „konserwatyzmu” i „chrześcijańskiej demokracji”, jak co i rusz informują o swoim konserwatyzmie najprzedziwniejsze figury, a inne deklarują wolę „budowania” sto pięćdziesiątej „silnej chadecji” — temu odmalowany wyżej obraz może się wydać nazbyt przyczerniony, a może i karykaturalnie zdeformowany. Jakże to — powie on — przecież popularność tych samookreśleń dowodzi, że formacje te mimo wszelkich burz Nowoczesności przetrwały. Czy jednak chodzi tylko o przetrwanie? Bohater jednej z powieści Bernanosa mawiał: „Jesteśmy konserwatystami. Zgoda. Lecz dlatego, żeby ocalać, a tego świat nie może zrozumieć, gdyż chce tylko trwać. Otóż nie może on już tylko poprzestać na trwaniu”.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.