Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Eseje i artykuły naukowe » Patriotyzm w kulturze politycznej

Patriotyzm w kulturze politycznej

Jacek Bartyzel

Na poziomie elementarnym i powszechnie zrozumiałym patriotyzm to pewna dyspozycja psychiczna, prymarnie emocjonalna, lecz nie irracjonalna, będąca miłością do Ojczyzny (patria), do kraju ojców (patres). Od tej miłości nieodłączna jest gotowość do poświęcenia na jej rzecz innych – bez wątpienia cennych, a tym cenniejszych, im bardziej egzystencjalnie ważnych dla każdego istnienia poszczególnego, niemniej właśnie partykularnych – wartości, takich jak pomyślność własna lub bliskich, majętność, osobista kariera, życiowe pasje, zdrowie, a nawet – gdy to konieczne – życie. Zapewne nazbyt „spiżowa” była słynna rzymska maksyma, w tej jej części, gdy mówiła, że umierać za ojczyznę jest słodko; przeczy temu realne, egzystencjalne doświadczenie niezliczonych jednostek i zbiorowości, którym przychodziło umierać za nią w goryczy – zwłaszcza z powodu osamotnienia, niezrozumienia, obojętności, a jakże często i zdrady tych, którym ufali; niemniej zawsze taka (samo)ofiara jest wypełnieniem obowiązku, jaki posiadamy wobec ojców, braci i synów (i, oczywiście, matek, sióstr i córek) danej nam Ojczyzny, toteż nie ma przesady ani egzaltacji w drugim członie owej starożytnej maksymy, iż za ojczyznę umierać jest zaszczytnie.

Patriotyzm to najbardziej naturalna z ludzkich postaw i zachowań, albowiem zgodna po prostu ze społeczną naturą człowieka, z tym, że człowiek nie jest – jak mówili Grecy – ἴδιος („idiotą”), to znaczy nie może żyć w izolacji od innych ludzi; tym bardziej nie jest κρετίνος („kretynem”), mniemającym, że życie samotne jest lepsze. Żyć w samotności może tylko albo istota nadludzka, albo znajdująca się poniżej bytu człowieczego. Aby wypełnić całą potencjalność swojego człowieczeństwa, aby ją zaktualizować, człowiek musi żyć i współdziałać z innymi osobnikami swojego gatunku, czyli w jakiejś (ludzkiej) wspólnocie. Historia ludzkich skupisk i społeczności unaocznia zaś dobitnie, że oprócz wspólnoty podstawowej – rodziny, najbardziej typową, trwałą, konieczną i wytwarzającą w naturalny sposób najsilniejsze wzajemne zobowiązania jest ta wspólnota, która zresztą z rodziny powstała i na jej wzór się ukształtowała, czyli wspólnota ojczysta, wspólnota ludzi wywodzących swoje istnienie od jednego przodka/ów (gentes, nationes) i na tym budująca swoją tożsamość – Patria.

Te podstawowe memorabilia (i imponderabilia) są zupełnie wystarczające dla zdefiniowania patriotyzmu jako powszechnie ważnego zobowiązania do życia godziwego we wspólnocie. Ażeby jednak rozpoznać patriotyzm jako przejaw (i rdzeń zarazem) kultury politycznej, konieczne są bardziej szczegółowe i wnikliwe dookreślenia. Spróbujemy to uczynić badając w jakich wymiarach ludzkiej bytowości i ludzkiego doświadczenia ta dyspozycja, ów habitu patriotyczny jest ześrodkowany. Bez wątpienia zaś ześrodkowują tę dyspozycję: 1) ojczysty kraj – ziemia, terytorium wraz z wytworami materialnej i duchowej twórczości ludzi je zamieszkujących, „rzeźbiącymi” niejako naturę – ziemię; 2) „dzieci ojczyzny”, czyli naród; 3) suweren – „ojciec ojczyzny”, który kieruje wspólnotą i tworzy z niej porządek polityczny – państwo; 4) panujący w ojczyźnie porządek moralno-społeczny, oparty o zasady cywilizacji, którą przyjął i w której żyje naród.

Ojcowizna – „mała ojczyzna” – Ojczyzna

Znakomity pisarz kolumbijski, Nicolás Gómez Dávila, powiada w jednym ze swoich scholiów: „Ojczyzna jest – pozostawiając na boku nacjonalistyczną gadaninę – tylko tą przestrzenią, którą człowiek ogarnia wzrokiem, kiedy wejdzie na wzgórze obok swojego domu”1.

Ta refleksja stanowi bardzo dobry punkt wyjścia do rozważań nad patriotyzmem. Unaocznia ona jego rudymentarny moment zakorzenienia w tym, co własne, swojskie, dotykalne, intymne, z czym człowiek zżywa się od najdawniejszych chwil swojego dzieciństwa. Przywołuje obraz domostwa (na ludzką miarę), zagrody, podwórka, lipowej alei, drogi wijącej się wśród pól i lasów, dzwonnicy kościoła górującej nad horyzontem… Ale jakże często jest to również smutna konstatacja, że tego świata już nie ma, i to nie tylko w tym sensie, że jego obraz zatarł się w naszej pamięci. Nie ma go już nie tylko pod przymkniętymi powiekami, ale faktycznie, w empirycznie dostępnej rzeczywistości. Gdy patrzymy na świat wokół nas, widzimy potworne Μέγαπόλις („Megalopolis”): ohydę szarych blokowisk, jednakowych i poustawianych jak pudełka od zapałek, pomiędzy którymi dogorywają gdzieniegdzie resztki równie brzydkich i smutnych kamienic czynszowych, a w centrach – którymi ten świat tak się chlubi – zimną, abstrakcyjną niby doskonałość modernistycznych biurowców i jarmarczną krzykliwość domów towarowych oraz przybytków wulgarnej rozrywki. Czy można kochać taki krajobraz…? Być może, ale z pewnością ta miłość jest wystawiona na bardzo ciężką próbę. Prędzej gotowi będziemy uwierzyć temu wyznaniu: „Przestało być dla mnie ważne, gdzie mieszkam, od chwili, gdy ujrzałem, jak umierają wielkie domy, i jak rozległe, samotne pola mojego dzieciństwa pokryły się ludzkimi i przemysłowymi odpadkami”2.

Jako że dyspozycja patriotyzmu rozwija się na gruncie rzeczywistości dostępnej dla ludzkich zmysłów, na konkretach, na tym, co substancjalne, widoczne, słyszalne, a przez to bliskie i znajome, człowiek nie może żyć tylko w świecie abstrakcji, pojęć – a zatem także patriotycznych haseł, apeli i zaklęć. Pojęcia służą do zrozumienia rzeczywistości, najpierw wszakże – jak nauczał Stagiryta – musi być to, co w zmysłach, by później mogło zaistnieć w rozumie. Dlatego realny, a nie deklaratywny patriotyzm jest ufundowany na konkretach, doświadczalnych zmysłowo. Nie tylko mądrze, ale i wzruszająco pisał o tym – jakże często oskarżany o oschłość rozumu! – francuski rojalista, Charles Maurras:

„Ojczyzna, to pola, mury, wieże i domy; to ołtarze i groby; to żywi ludzie, ojcowie, matki i bracia, dzieci, które bawią się w ogrodach, chłopi, którzy sieją pszenicę, ogrodnicy, którzy hodują róże, kupcy, rzemieślnicy, robotnicy, żołnierze; na świecie nie ma nic bardziej od niej konkretnego”3.

Temu patriotyzmowi substancjalnemu, patriotyzmowi konkretu – a w gruncie rzeczy patriotyzmowi sensu proprio – próbuje się dzisiaj przeciwstawiać tak zwany patriotyzm konstytucyjny albo obywatelski, jako jedyną „dopuszczalną” i zgodną ze „standardami” obowiązującymi w cywilizowanym świecie postać ekspresji uczuć i postaw patriotycznych. Jako wzór do naśladowania w tym względzie podaje się zazwyczaj oparty jakoby wyłącznie na utożsamieniu się z artykułami Konstytucji USA (i fundującymi ją zasadami rządu ograniczonego, podziału władz, praw obywatelskich etc.) patriotyzm amerykański oraz skopiowany zeń, w specyficznych warunkach powojennej okupacji, konstytucyjny patriotyzm w Republice Federalnej Niemiec, mający być panaceum na zbrodnicze wybujałości patriotyzmu niemieckiego w ideologii i praktyce hitlerowskiej III Rzeszy, podporządkowany zatem jawnie formułowanemu zamysłowi „przezwyciężania przeszłości”.

Co się tyczy drugiego przypadku, to – pomijając wyjątkowość sytuacji, niemożliwą i bezcelową do przeszczepiania tam, gdzie źle przeżywany i źle ukierunkowany patriotyzm nigdy nie osiągnął stadium szowinistycznego delirium zbrodniczej „woli mocy” – po dziesięcioleciach praktyki można już śmiało powiedzieć, że lekarstwo zamiast uleczyć organizm przez wycięcie tkanki zwyrodniałej, zniszczyło tkankę zdrową w podstawowych i niezbędnych do życia organach, a tam, gdzie konstytucyjny skalpel dotrzeć nie zdołał, pozostały i kwitną komórki rakowate. Ta (większa) część obywateli RFN, która została poddana skutecznie konstytucyjnej reedukacji, nie jest już w ogóle Niemcami i niemieckimi patriotami (tym bardziej zaś – co w tym środowisku kulturowym bodaj ważniejsze – patriotami Prus, Bawarii czy Hanoweru), tylko mówiącymi po niemiecku kosmopolitami, „obywatelami Europy” lub świata; ta zaś mniejszość, która na reedukację okazała się odporna, choćby dlatego, że przez większą część życia poddana była (żyjąc w dzisiejszych landach wschodnich, czyli w byłej NRD) naciskowi innej ideologii – też z gruntu antypatriotycznej, lecz w inny sposób niż demoliberalizm, swoją frustrację społeczną potrafi artykułować tylko w hasłach i zachowaniach będących współczesną mutacją patriotyzmu etniczno – rasistowskiego. Albo obywatelscy kosmopolici – albo neohitlerowscy skinheadzi: oto rzeczywisty rezultat sztucznego przeszczepu źle zrozumianego wzoru.

Źle zrozumianego – albowiem szerzone przez jednych z rozmyślnie złą wolą, a bezrefleksyjnie przyjmowane za prawdę przez innych, twierdzenie o li tylko konstytucyjnym, w literalnym, prawniczym i abstrakcyjnym sensie, charakterze patriotyzmu amerykańskiego jest wierutnym fałszem, a w najlepszym razie przeinaczeniem wynikającym z niezrozumienia. To prawda, że Konstytucja – jak również Deklaracja Niepodległości – zajmuje w amerykańskiej świadomości i w amerykańskiej edukacji patriotycznej miejsce szczególne, centralne, przybierając w niektórych swoich manifestacjach wręcz postać i znamiona publicznego kultu. Ich ekspozycja ułatwia także – a raczej ułatwiała, bo dzisiaj, wskutek parcia, podsycanej świadomie przez wrogie swojemu własnemu krajowi kręgi lewicowo-liberalne, separatystycznej ideologii wielokulturowości, rzeczy mają się już zgoła inaczej – asymilację niezmiernie zróżnicowanej etnicznie, kulturowo, społecznie i wyznaniowo masy imigrantów do amerykańskiej tożsamości, której standardy wyznaczała bezdyskusyjnie i władczo biała, anglosaska i protestancka elita tego narodu. Lecz szukanie źródeł, przyczyny amerykańskiego patriotyzmu w literze, artykułach, paragrafach, a nawet w „duchu” czy ideologii tych dokumentów jest „stawianiem wozu przed koniem”, są one bowiem jedynie skutkiem już zaistniałych przyczyn: sprawczej (narodu: in concreto – jego już posiadającej samowiedzę odrębności elity), materialnej (ziemi, kochanej jako własna) i celowej (pragnienia wybicia się na niepodległość i życia razem, według własnych obyczajów i praw). Najpierw byli konkretni ludzie – koloniści, którzy poczuli się odrębną od metropolii angielskiej (z której w większości, choć nie wyłącznie, się wywodzili) wspólnotą, zamieszkującą konkretne, umiłowane przez nich i wrastające w ich dusze terytorium, i którzy wreszcie poczuli wolę życia samodzielnego i niepodległego od zniewalającej ich (przynajmniej w ich przekonaniu, bo można by o tym dyskutować) tyranii; dopiero potem ta już zaktualizowana w czynie niepodległościowym wola znalazła swój instytucjonalny i legalistyczny wyraz w Konstytucji i w instytucjach Republiki, które ta Konstytucja ustanawiała. Tę pierwotność patriotycznej samowiedzy i woli znakomicie unaocznia – także poprzez naturalność przesadnego resentymentu antyangielskiego – słynny film Mela Gibsona Patriota. Dodajmy, że to samo umiłowanie wolności i pragnienia życia po swojemu, a nie pod dyktando wszystko wiedzącego lepiej centrum, ten sam konkretny patriotyzm lokalności przeciwko abstrakcyjnemu patriotyzmowi urzędowych strażników Konstytucji, kilkadziesiąt lat później wyraził się w tragicznej epopei Konfederacji Południa. To wnukowie uczestników wojny o niepodległość, z Wirginii czy Karoliny, walczyli nie tylko o – zgodną z Konstytucją – suwerenność Skonfederowanych Stanów Południa, ale również, a może przede wszystkim, o swój sposób życia, ukształtowany w tych stanach przez odrębną od przemysłowej, miejskiej i liberalnej Północy cywilizację rolniczego, ziemiańskiego i patriarchalnego Południa.

Zakorzenienie w konkretnym terytorium zamieszkałym przez konkretnych ludzi czujących się wspólnotą jest koniecznym warunkiem realnego patriotyzmu. To terytorium, ta ziemia, może być czasem utracona przez naród albo przez jego – i to częstokroć przez najbardziej aktywnych patriotycznie – synów i córki, wskutek zaboru, okupacji, wygnania czy emigracji. Nawet jednak dla emigrantów pozostaje ona przynajmniej „jako wieczna pokusa, by tu powrócić” (Charles Maurras). Trzeba wszelako zauważyć, że terytorium narodowe nie jest czymś statycznym: podlega ono zmianom, nieraz (jak w naszym wypadku) ogromnym, w toku dziejów. Ta konkretna ziemia nie zawsze była „naszą” ziemią, albo wczoraj „nasza”, dzisiaj już jest „cudza”. Żadnemu narodowi, prócz starotestamentowego Ludu Przymierza, Bóg nie dał konkretnego obszaru we władanie, a i ten lud, wskutek swojej niewierności, dar ten utracił. Ziemska kolebka prawie każdego narodu była nasamprzód terytorium zdobytym – cudzym albo niczyim, bezludnym – przez praprzodków, których trudno nazwać już narodem, co najwyżej plemieniem albo wręcz drużyną jakiegoś watażki. Zjawisko zakorzenienia, przywiązania, identyfikacji z określonym terytorium było zawsze procesem długim, powolnym i ewolucyjnym, analogicznym też do tworzenia się i przyrastania coraz to wyższych postaci wspólnoty. Jeżeli naród i państwo pojmujemy, zgodnie z tradycją klasyczną, jako rodzinę rodzin, to należy pamiętać, że najstarszy był ród, z którego wyodrębniła się rodzina rodowa, a dopiero na końcu rodzina „nuklearna”, autonomiczna od rodu. Jednakże – w życiu już osiadłym – identyfikacja z terytorium postępuje w porządku odwrotnym. Pierwsze i najbardziej elementarne jest uczucie przywiązania do domostwa i gospodarstwa rodzinnego – οίκος, które jest przekazywaną z pokolenia w pokolenie ojcowizną. Dopiero później, wraz z intensyfikacją kontaktów, rozszerza się poczucie tego, co moje i nasze – na sąsiedztwo, w którym żyją krewniacy z tego samego pnia rodowego; na gminę (słowiańskie opole), w której łączą się dążenia i interesy wielu rodzin i rodów; dalej na prowincję, ziemię czy region, którego mieszkańcy są zazwyczaj depozytariuszami nigdy nie wygasłej tradycji odrębnego bytu politycznego, jeśli nie udzielnego (hrabstwa, marchii, księstwa, niekiedy nawet królestwa albo wolnej republiki), to przynajmniej związku plemiennego; dopiero na końcu – i nie zawsze, jeśli proces budowy suwerennego państwa narodowego nie został zakończony! – rozszerza się ono na całość terytorium państwowego. Taki porządek identyfikacji odpowiada ściśle etapom scalania mniejszych jednostek terytorialnych i niższych związków społecznych (rodów, plemion, związków i państewek plemiennych) przez władzę budującą państwo (jak Piastowie przyłączający do swojej ziemi Polan państewka Kujawian, Ślężan czy Wiślan) i uruchamiającą zarazem proces narodotwórczy, który jest znacznie powolniejszy i późniejszy od tworzenia struktur państwowych, albowiem wymaga zarówno pełnego uformowania zróżnicowanej i hierarchicznej struktury społecznej, jak i pojawienie się poczucia jedności ogólnonarodowej we wszystkich stanach i warstwach.

Wniosek, jaki się nasuwa z powyższego, jest taki, że wielość odniesień patriotyzmu do kręgów zakorzenienia winna być traktowana jako oczywistość i w pełni akceptowana – to nie jako „dopust”, który trzeba „znosić” („tolerować” w zwyczajnym sensie tego słowa), lecz jako błogosławieństwo i dar różnorodności. Patriotyzm jest tym bogatszy i pełniejszy, im bardziej nasycony treścią uczuć, przeżyć i lojalności ze wszystkimi szczeblami wspólnot terytorialnych i osobowych, w których egzystuje jaźń poszczególna, a więc poniekąd jest on gradacyjny. Ów „gradualizm” patriotyzmu rozpina się zazwyczaj pomiędzy trzema stopniami: ojcowizny – często poszerzonej solidarnie o krąg sąsiedzki i przyjacielski; lokalnej lub w innych wypadkach nawet prowincjonalnej, „małej ojczyzny” (tego, co Niemcy nazywają Die Heimat) oraz Ojczyzny sensu proprio, Ojczyzny „dużej”, identycznej w normalnych warunkach z samoistnym, suwerennym, narodowym państwem. Pomiędzy tymi ogniwami może i powinna panować harmonia, której nie przeszkadza jednakże różne rozłożenie akcentów – zależnych od doświadczeń osobistych, rodzinnych. Niekiedy mała ojczyzna zrasta się przez wieki tak mocno w doświadczeniu indywidualnym i zbiorowym z Ojczyzną sensu proprio, że jej utrata staje się ciosem nie do zniesienia dla poczucia i możliwości zakorzenienia – i niemożnością psychicznego zidentyfikowania się z innymi nabytkami, choćby jako „rekompensatą”; okolicznością obiektywnie to uzasadniającą jest silne nasycenie utraconej małej ojczyzny pomnikami cywilizacji rdzennej – jak barokowe kościoły i rezydencje magnackie Kresów Wschodnich, będące par excellence polskim stylem narodowym, a bijąca w oczy kulturowa obcość pomników architektury na ziemiach „odzyskanych”4. To właśnie istota dziejowego doświadczenia naszej Ojczyzny – Polski, której terytorium państwowe po tysiącu lat powróciło do punktu wyjścia.

Harmonia współwystępowania kręgów patriotycznego zakorzenienia może atoli być, i bywa, zakłócana z dwu przeciwstawnych stron.

Z jednej strony jest ona kwestionowana, niepokojona, a w końcu brutalnie niszczona przez unifikacyjny i uniformistyczny centralizm nowoczesnego państwa, zrodzonego w krwawych orgiach rewolucji (anty)francuskiej 1789 roku. Jego skrajną manifestacją był Wielki Terror pod rządami jakobinów, podczas którego z nieskrywaną furią niszczono wszystko, co nosiło na sobie ślad jakichkolwiek odrębności prowincjonalnych, wszystko (od dialektu po kształt architektury), co mogło przypominać, że Francuzi są także Prowansalczykami, Owerniakami, Alzatczykami czy Burgundami. Nie jest to jednak bynajmniej jakiś odosobniony wybryk frakcji jakobinów, lecz trwałe dziedzictwo, realizowane jedynie łagodniejszymi metodami, republiki demokratycznej; bez względu na warianty form ustrojowych poszczególnych, „numerowanych” republik francuskich, konstytucja każdej z nich oznajmia już na samym początku, że Francja jest „Republiką jedną i niepodzielną” (une et indivisibile). Oznacza to niezmienną trwałość dziedzictwa rewolucji, która kilkoma dekretami zniszczyła wielobarwny kobierzec prowincjonalnych, lokalnych, stanowych i korporacyjnych odrębności, przywilejów i wolności, zastępując go – z szaloną precyzją politycznego geometry – siatką 83 kwadratowych części, liczących 18 mil na 18 mil i nazwanych departamentami (rządzonymi od Napoleona przez mianowanych prefektów), podzielonych z kolei na 1720 okręgów, nazwanych gminami, podzielonych wreszcie na jeszcze mniejsze jednostki (w liczbie 6400), nazwane kantonami. Sens i (antynarodowe) skutki tego antyregionalistycznego szaleństwa „narodowego” glajchszaltungu – wprowadzonego w życie zanim nastał Wielki Terror! – przenikliwie rozpoznał już w 1790 roku pierwszy wielki kontrrewolucjonista, Edmund Burke:

„Jego twórcy szczycą się swą geometryczną strategią, swym dążeniem do pognębienia wszelkich regionalnych idei i uczynienia z Gaskończyków, Pikardyjczyków, Bretończyków, Normandczyków po prostu Francuzów, mających jedną ojczyznę, jedną duszę i jedno Zgromadzenie. Lecz bardziej prawdopodobne jest, że zamiast stać się Francuzami, mieszkańcy tego kraju wkrótce w ogóle utracą ojczyznę. Żadnego jak dotąd człowieka poczucie dumy, skłonności i prawdziwe oddanie nie wiązały z iluś tam milami kwadratowymi. Żaden człowiek nie będzie się chlubił tym, że mieszka w kwadracie nr 71 lub w jakimś innym numerze. Nasze publiczne uczucia mają swe źródło w naszych rodzinach. Chłodne stosunki nie stworzą gorliwych obywateli. Uczucia te rozciągamy na sąsiadów, na utarte lokalne więzi. Służą im gospody i miejsca popasu. Taki podział kraju, uformowany przez nawyki, a nie przez nagłą decyzję władzy, tworzy w wielkim kraju wiele małych ojczyzn, mogących wzbudzić serdeczne przywiązanie. To stronnicze upodobanie nie wygasza umiłowania nadrzędnej całości. Być może ono właśnie otwiera drogę ku wyższym i rozleglejszym horyzontom, za których sprawą jedynie człowiek może przejąć się pomyślnością kraju tak rozległego jak Francja równie mocno jak własną. To stare przesądy i niewyrozumowane nawyki, a nie geometryczne właściwości kształtu sprawiają, że ludzi obchodzi to wielkie terytorium i dawne nazwy jego prowincji”5.

Analogiczny błąd „odgórnego”, nie liczącego się z historycznie ukształtowanymi tożsamościami partykularnymi (zogniskowanymi także wokół prawowitych dynastii lokalnych) legł, między innymi, u podstaw tak zwanego zjednoczenia Włoch w latach 1861-70, będącego spełnieniem celów elitarnego, nacjonalistyczno-liberalnego ruchu literacko – politycznego, zwanego Risorgimento (Odrodzenie). To „zjednoczenie” było w istocie najazdem armii Królestwa Piemontu na suwerenne państwa Toskanii, Parmy, Neapolu i inne – oraz oczywiście Państwa Kościelnego – a potem brutalną okupacją, wyzyskiem ekonomicznym i złośliwym prześladowaniem religijnej (katolickiej) oraz regionalnej tożsamości mieszkańców anektowanych prowincji, którym nowe, scentralizowane państwo liberalne nie pozwalało już być Wenecjanami, Toskańczykami czy Neapolitańczykami. Wymowne świadectwo nonsensu tworzenia narodu tą metodą – ignorowania tego, co substancjonalne i odgórnej „inżynierii politycznej” – dał w (spóźnionej) refleksji jeden z wybitnych przedstawicieli Risorgimento – markiz d’Azeglio, któremu po „zjednoczeniu” wymknęło się stwierdzenie: „Zrobiliśmy Włochy, a teraz musimy zrobić Włochów”. Separatyzm, dotykający współcześnie – o, ironio! – prowincje „jednoczącej” Północy, a nie „jednoczonego” Południa, dowodzi, że pomimo unifikacyjnych wysiłków podejmowanych przez wszystkie kolejno panujące na Półwyspie Apenińskim reżimy: liberalną monarchię, państwo faszystowskie i republikę demokratyczną, Włochów nie „zrobiono” w gruncie rzeczy nadal. Za to w ongiś papieskim Rzymie, na wzgórzu Janiculum na Zatybrzu, do dziś stoi pomnik Garibaldiego z szablą w dłoni wymierzoną w kierunku Watykanu, który nie pozwala zapomnieć, jaki naprawdę był dalekosiężny cel Risorgimento

Z drugiej strony, ład „wielopiętrowego” zakorzenienia osoby we wspólnotach lokalnej, regionalnej i ogólnonarodowej (państwowej) jest zagrożony przez przeciwstawną centralistycznej „urawniłowce” tendencję partykularno – separatystyczną. Jest zresztą rzeczą charakterystyczną, że te wyolbrzymione i nieuzasadnione aspiracje do samoistnego bytu państwowego są w dobie obecnej wspierane i podsycane przez najbardziej centralistyczną i unifikacyjną dziś siłę, którą nie jest już – jak w okresie dziejów od rewolucji (anty)francuskiej do II wojny światowej – zdemokratyzowane państwo narodowe, lecz kosmopolityczny, technokratyczny i biurokratyczny „paneuropeizm”, pracowicie wcielany w życie w instytucjach Unii Europejskiej. Należy wszelako odróżnić zdrową i jakże często pełną niekłamanego samozaparcia dążność wielu środowisk etnicznych i regionalnych do ponownego wydobycia spod gruzów unifikacyjnego barbarzyństwa państwa absolutystycznego, a potem demokratyczno – jakobińskiego, rdzennej tożsamości bretońskiej, normandzkiej, okcytańskiej, katalońskiej, lombardzkiej, flamandzkiej, kornwalijskiej, hanowerskiej, szwabskiej, kaszubskiej czy mazurskiej, i tą drogą wzbogacenia kultury ogólnonarodowej, od nieszczerego i instrumentalnego wykorzystywania sztandarowego hasła regionalistów: „Europy Stu Flag” do zadania ostatnich ciosów państwu narodowemu, jako głównemu „zawalidrodze” do ziszczenia utopii „narodu europejskiego”.

Sednem błędu separatystycznego jest egoizm etniczny, który grupę będącą grupą pośrednią (dzielnicę, szczep, niekiedy nawet narodowość – tam, gdzie ona naprawdę istnieje, jak w wypadku Katalończyków czy Flamandów) traktuje jako najwyższą i wyłączną. Swoje słuszne prawo do istnienia i pielęgnowania własnej odrębności w wielości wypacza ona wówczas w arogancką i egoistyczną odmowę dzielenia odpowiedzialności z innymi dzielnicami, szczepami czy narodowościami, które historia złączyła w jeden naród i jedno państwo, będące ich wspólnotą przeznaczenia. To historia właśnie uczyniła Królestwo Lilii wspólnotą przeznaczenia Normandczyków, Lotaryńczyków, Burgundów czy Gaskończyków; Monarquía Hispánica – wspólnotą przeznaczenia Kastylijczyków, Aragończyków czy Basków; Rzeszę – wspólnotą przeznaczenia Bawarów, Sasów czy hanowerskich Welfów; Rzeczpospolitą – wspólnotą przeznaczenia Wielkopolan, Małopolan, Żmudzinów czy Rusinów, gdzie „Litwin i Mazur jedną bracią są”. Natomiast sztuczne tworzenie czy wręcz wymyślanie narodów czy choćby „narodowości”, ale o separatystycznych dążeniach (jak na przykład „narodowości górnośląskiej”, wmawianej autentycznej grupie regionalnej, jaką byli i są Ślązacy – przyznajmy, że istotnie traktowani po macoszemu przez ich polską Macierz, której dowodów heroicznej wierności tyle okazali), jest takim samym „konstruktywizmem” politycznym, jak tępienie regionalizmów przez jakobińskich demokratów, tyle że w drugą stronę.

Naród – „dzieci Ojczyzny”

Jakkolwiek etymologicznie „ojczyzna/ojcowizna” wywodzi się od tego, co ojcowskie, od Ojca, najbardziej spontaniczne skojarzenie łączy jej wyobrażenie z Matką. Ta spontaniczność ma podłoże jak najbardziej naturalne. „Matka–Ojczyzna” to przecież „Matka–Ziemia”, ziemia–rodzicielka, lecz nie jakaś abstrakcyjna Gaja z dawno umarłej mitologii, sztucznie wskrzeszanej przez ideologie wojującego ekologizmu czy enwiromentalizmu, tylko ta, jak skonstatowaliśmy to już powyżej, konkretna, nasza ziemia: polska dla Polaka, francuska dla Francuza czy węgierska dla Madziara. Ziemia, na której od pokoleń żyli, pracowali, kochali, radowali się i cierpieli ludzie tej samej mowy, tych samych obyczajów, tej samej pamięci historycznej, tych samych, nieżyjących już przodków i tej samej nadziei pozostania tutaj nadal, już nie fizycznie, w swojej indywidualnej, skończonej przecież, egzystencji, lecz w osobach swoich potomków. Widzimy zatem jasno, że ziemia i naród – łańcuch pokoleń minionych, żyjących obecnie i tych, które dopiero nadejdą – to w istocie jedno. Ojczyzna, jak mawiał francuski pisarz – nacjonalista, Maurice Barres, to „ziemia i umarli” (la terre et les morts), to „wspólne posiadanie starożytnego cmentarza i pragnienie zachowania go niepodzielnym”.

Ci ludzie – już umarli, żyjący i jeszcze nie narodzeni – tworzą Naród, dzieci Matki – Ojczyzny. Etymologia tego słowa (łac. natio) jest wyjątkowa jasna, gdyż łączy się jednoznacznie z rodzeniem i z-rodzeniem się, a zatem z macierzyństwem i na-rodzinami dziecka/dzieci. Dokładnie to znaczenie posiada wiele języków narodowych, zwłaszcza wywodzących się z pnia latyńskiego, ale również na przykład język polski. U jednego z naszych pisarzy renesansowych czytamy nawet – brzmiące już dziś archaicznie, lecz przecież nadal bez trudu zrozumiałe – zdanie: „macierz położyła już swoje narody spać”. „Swoje narody” – a więc tych, którzy z niej, z jej łona się na-rodzili, z-rodzili.

Wszelako, gdy mowa o narodzie i jego na-rodzeniu – a raczej bezustannym na-radzaniu się – z Matki Ojczyzny, nie może tu chodzić tylko o biologię, o „krew i kość z krwi i kości naszej”; tak samo jak ziemią nie jest tylko jej fizyczna, geologiczna faktura i zagospodarowany na niej materialny dobytek, „stan posiadania” jej „właścicieli”, lecz także to wszystko, co z ziemi ojczystej czyni duchowe podniebie, otrzymane jako dar Boży, dany temu narodowi nie tyle w „posiadanie”, co we „włodarstwo” z Bożej poręki. Gdy tego wszystkiego zabraknie, „ziemia” i „krew” zamieniają się w upiorną, pogańską, materialistyczną, deterministyczną, biologiczną mistykę Blud und Boten, której złowrogich następstw nie trzeba dowodzić. Naród tedy to oczywiście także Bios, bo ludzie nie są z czystej pneumy, ale to także coś więcej, coś co czyni z człowieka istotę zdolną do transcendowania, do przekraczania swoich fizycznych uwarunkowań. Jak pisał publicysta narodowo-katolicki, związany w okresie międzywojennym z tak zwaną „młodą endecją” – Michał Pawlikowski, „naród jest to społeczeństwo, którego trzon stanowią ludzie pokrewni sobie pod względem biologicznym”, ale również…

„…związani moralnie poczuciem wspólności i pierwszeństwa wszystkich wzajemnych obowiązków wobec siebie przed obowiązkami wobec innych, poczuciem więzi organicznej z przeszłymi swymi pokoleniami i troską o pokolenia przyszłe”6.

Zrozumienie i przyjęcie na siebie przez jaźń indywidualną tych obowiązków oraz natury więzi łączących ją z ziomkami i rodakami wszystkich pokoleń prowadzi ją do wielorakich odkryć, dotyczących zarówno jej samej, jak i zbiorowości. W pierwszym rzędzie uczy ono – co szczególnie ważne w wypadku osobowości młodzieńczych, rozwijających się i chłonnych wiedzy, lecz tym samym narażonych na niebezpieczeństwo zbyt pochopnego kwestionowania wszystkiego, co „podejrzane” dla krytycznego rozumu – pokory wobec wielkości pokładów kultury wytworzonej już i zakonserwowanej w grupie naturalnej, do której jednostka ta przynależy. Normalnie – to znaczy poznając historię i kulturę swojego narodu – dojrzewający młody człowiek odkrywa, że, jak to ujął francuski tradycjonalista Paul Bourget, „dzieło rodzinnej ziemi i umarłych jest mądrzejsze od rozumu indywidualnego”7. Z drugiej strony, dokonuje on także odkrycia, że „każde pokolenie [narodu] jest tylko piętrem dobudowywanym do wznoszonego przez stulecia gmachu społeczeństwa”8.

Harmonijne rozwiązanie pozornej – a celowo wyolbrzymianej przez prądy antynarodowe, kosmopolityczne – sprzeczności pomiędzy rozwojem indywidualnej osobowości, pomiędzy „kulturą Ja” a zakorzenieniem we wspólnocie, w „kulturze My”, nie może tedy polegać ani na odwróceniu się jednostki „wyższej”, subtelnej, od kultury, której wyrafinowany smak zdołała ona już poznać i docenić (albowiem takie odwrócenie się – i zwrócenie się ku rzekomo regenerującej, prostackiej „krzepie” – jest zawsze fałszem „gombrowiczowskiego” bratania się z parobczakiem), ani na pseudoarystokratycznej wzgardzie dla „zapyziałego” zaścianka. Tym rozwiązaniem może być wyłącznie poprawna analiza rzeczywistości, prowadząca do – być może czasem zdumiewającego samą jednostkę – odkrycia, że wszystkie najsubtelniejsze odcienie jej jaźni mają swoje źródło właśnie w doświadczeniu i w dorobku jej przodków. „Kocham nade wszystko mój świat wewnętrzny, ale w nim odkrywam świat narodowy – staję się przeto dzieckiem narodu”9. Im bardziej jesteśmy sobą, tym bardziej jesteśmy narodem; tym samym –

„Kultura «Ja», dzięki której zaczyna się pasjonujące odczucie Człowieka Wolnego, jest aktem wiary prowadzącym ku odkryciu korzeni dyscypliny, która podporządkowuje rozwój jednostki rozwojowi wspólnoty”10.

Myśliciele rozważający zagadnienie tożsamości narodu niejednokrotnie odwoływali się do sławnego powiedzenia Buffona: „człowiek to styl”, ekstrapolując je na pojęcie narodu. Pomiędzy nimi nasz historyk i twórca oryginalnej koncepcji psychologii dziejowej – Jan Karol Kochanowski podkreślał, że każdy uformowany w pełni naród posiada swój własny, niepowtarzalny styl, co znaczy, że może istnieć o tyle tylko, o ile jest i pozostanie sobą, o ile zdoła przechować i rozwinąć swój typ „psycho-dziejowy”11. Oznacza to, że istnienie narodu nie jest bezwzględnie zdeterminowane nie tylko w swojej genezie (nie „musi” on powstać), ale również w trwaniu i przetrwaniu (ani nie „musi” upaść, ani koniecznie pozostać sobą). Podług słynnej definicji Ernesta Renana naród to codzienny plebiscyt, w którym jego członkowie nieustannie potwierdzają wolę swojego wspólnotowego istnienia12. Znaczy to jednak również, że pewnego dnia mogą, z jakichkolwiek powodów, ów plebiscyt… zbojkotować, albo udać się do innego „punktu głosowania”. Ten „dzień” jest oczywiście myślowym skrótem, ponieważ w rzeczywistości stanowi on tylko moment – jakże często nawet prawdziwie eksplozywny – ujawnienia się długotrwałego i wieloprzyczynowego procesu wyzbywania się poprzedniej tożsamości i nabywania nowej. Tak jednak bywa: ojciec mógł być głęboko przeświadczony, że jest gente Ruthenis, natione Polonus, syn z problemem samookreślenia mógł mieć już problem, albo po prostu nad tą kwestią się nie zastanawiać, ale wnuk mógł już stać się zajadłym etno-nacjonalistycznym Ukraińcem, nienawidzącym z całej duszy Lachów.

Jako exemplum tej tezy o prawdopodobnych przemianach narodowej tożsamości rozważmy raz jeszcze, niezwykle interesujący w tym kontekście, przypadek narodu amerykańskiego. Uświadomienie sobie przez kolonistów swojej odrębności od Anglików uznaliśmy za czynnik przesądzający o uformowaniu się, zaistnieniu nowego narodu. Aliści, kilkadziesiąt lat później, niezwykle dramatyczne i krwawe (rozmiarem strat ludzkich wielokrotnie przewyższające wojnę o niepodległość z Koroną Brytyjską) starcie Południa z Północą daje podstawy do twierdzenia, że było ono nie tylko konfrontacją dwóch odrębnych sposobów życia, koncepcji ekonomicznych (protekcjonizmu Północy i leseferyzmu Południa) czy politycznych (pojmowania Unii jako umowy „każdego z każdym” – według federalistów z Północy contra pojmowaniu jej, przez konfederatów z Południa, jako umowy suwerennych stanów), ale również13, jeśli nie przede wszystkim, walką o miejsce na amerykańskiej ziemi dla nowego narodu, który już zaczął uświadamiać sobie swoją odrębność – narodu Południa (Southern, Dixie).

W fakcie, iż mieszkańcy Dixielandu zaczęli postrzegać siebie jako innych i różnych od narodu Jankesów nie było zresztą nic zaskakującego, jeśli wziąć pod uwagę, że fenomen ten miał rozliczne uwarunkowania w przeszłości. Północ (Nowa Anglia, New Hampshire czy Nowy Jork), była kolonizowana przez kalwinistycznych purytanów i inne skrajne sekty independenckie, tzn. przeciwstawiające się hierarchicznemu Kościołowi Anglii, postrzeganemu jako wciąż „skażony” duchem znienawidzonego papizmu. Wielu z nich było także radykałami w sensie politycznym i kontraktualistami; wszakże Fundamental Orders of Connecticut z 1638 roku uchodzi za pierwszą w dziejach nowożytnych konstytucję demokratyczną, a niektórzy genezę tej mentalności egalitarno – kontraktualistycznej widzą już w słynnej umowie „Pielgrzymów” z Mayflower (1620). Południe natomiast – o czym świadczą nawet nazwy niektórych kolonii, a później stanów (Wirginia, Karolina czy Georgia) – było zasiedlane przez rojalistów, w tym wiernych do końca Stuartom legitymistów, bardziej też zróżnicowanych wyznaniowo; głównie episkopalistów (czyli amerykańskiego odpowiednika anglikańskiego High Church) i baptystów, ale gdzieniegdzie również katolików. Nadto, na Południu istniał mocny „podkład” etniczny i cywilizacyjny starszych na tym obszarze kultur romańskich: francuskiej (Luizjana) i hiszpańskiej (Floryda, Teksas). Wszystkie te czynniki wytworzyły nie tylko odmienność, ale i większą bujność form życia Południowców od monotonnego i formalistycznego rygoryzmu kalwińskiego, któremu poddane było życie Jankesów. Gdyby zatem Konfederacja nie poniosła ostatecznie klęski w owej pierwszej w historii „demokratycznej wojnie totalnej”14, i gdyby nie nastąpiła po tym 30-letnia, ciężka okupacja Południa, eufemistycznie nazwana „Rekonstrukcją”, z ogromną dozą prawdopodobieństwa, graniczącą z pewnością, powstałyby nie tylko dwa północnoamerykańskie państwa (Unia i Konfederacja), ale i dwa narody: naród jankeski i naród dixie.

Przypadek amerykański pozwala nam naświetlić jeszcze jedną, wielkiej wagi kwestię, tyczącą się narodu. Do swoiście amerykańskiej mistyki politycznej należy, jak wiadomo, słynna fraza otwierająca Deklarację Niepodległości: „My, Naród” (We, the People). Można ją wszelako interpretować na dwa sposoby. Interpretacja pierwsza (przyznajmy, że bardziej rozpowszechniona) ujmuje ów zwrot w duchu demokratycznym, rewolucyjnym i antymonarchicznym. „Naród” jest w tym wypadku rozumiany jako synonim „Ludu” w sensie egalitarystycznej i kontraktualistycznej ideologii Jana Jakuba Rousseau, to znaczy jako „suweren”, od którego pochodzi wszelka władza, którego wola (volonté générale) jest jedynym źródłem prawowitości, i do którego należy również realne zwierzchnictwo. „My, Naród” jest wówczas antytetyczną negacją monarchicznej formuły „My, Król” oraz religijnej legitymizacji władzy monarchicznej (król z łaski Bożej). Istnieje jednak również druga interpretacja tej formuły, którą można nazwać właśnie sensu proprio „narodową”. W tym wypadku „My, Naród” znaczy tyle, co „my, naród amerykański”, czyli nie – angielski lub jakikolwiek inny. Jako odrębny naród deklarujemy wolę samoistnego bytu państwowego – jeśli nawet pod berłem króla Brytanii, to z prawem do niepodległości w ramach Commonwealth, tak jak Kanadyjczycy czy Australijczycy.

Okoliczność, iż pierwsza interpretacja cieszy się większym wzięciem i jest forsowana w dobie powszechnego panowania demokratycznej ideologii, nie oznacza, że jest ona również trafniejsza. Uczestnicy wojny o niepodległość, na czele z Ojcami – Założycielami Stanów Zjednoczonych, mieli oczywiście różne przekonania, i niektórzy z nich (jak Franklin, Jefferson czy Samuel Adams) byli wyznawcami demokracji. Jednakże wielu – i to mających decydujący wpływ na kształt Konstytucji USA Founding Fathers, jak John Adams czy „federaliści” – do „rządów ludu”, nazywanego przez nich bez ogródek „czeredą” lub „motłochem”, miało nieskrywaną odrazę. Niektórzy, jak sam George Washington czy Alexander Hamilton, byli nawet co najmniej krypto-monarchistami, a w każdym razie bardzo długo lojalistami i wcale nie dążyli do rewolucji. Nie byli oni wrogami króla, lecz wyzyskującej naród administracji kolonialnej, która nie chciała zgodzić się na reprezentację Ameryki w Izbie Gmin oraz na stworzenie sformalizowanej arystokracji ze wstępem do Izby Lordów. Te argumenty amerykańskich patriotów podzielał przecież – i wspierał piórem – także „ojciec” współczesnego konserwatyzmu Edmund Burke, którego trudno posądzać o antymonarchizm, demokratyzm i kontraktualizm. Wreszcie, Konstytucja USA przyznała prezydentowi Republiki realne kompetencje szersze nawet niż króla Anglii.

Zważmy nadto, że sposób rozumienia formuły: „My, Naród” posiada również niepospolitej wagi konotacje w naszej polskiej rzeczywistości, a to z powodu włączenia jej do pamiętnego przemówienia pierwszego prezydenta III Rzeczypospolitej Lecha Wałęsy w amerykańskim Kongresie, co wywołało pośród słuchaczy entuzjastyczną owację. Otóż, jeśli zastosujemy do niej interpretację pierwszą, to jej konsekwencje byłyby nader niepokojące. Oznaczałoby to bowiem, że polski, ogólnonarodowy ruch Solidarności, będący główną siłą sprawczą pokonania komunizmu, miał w istocie charakter i cel li tylko społeczny i ustrojowy; oznaczałby dążenie do demokratyzacji systemu panującego w PRL, a jego rezultatem byłaby prosta transformacja od niedemokratycznego „socjalizmu realnego” do demokratycznego „państwa prawa”. Dalszą – i logiczną w tym układzie rzeczy – konsekwencją byłoby potraktowanie władzy komunistycznej, władzy pierwszych sekretarzy: Gierka, Kanii czy Jaruzelskiego, odpowiedzialnych za „uchybienia” względem demokracji, jako odpowiednika władzy monarchicznej, też przecież z istoty niedemokratycznej. Tym sposobem zaś musielibyśmy dojść i do takiego absurdu, jak uznanie, że legitymizacja władzy komunistycznej opierała się o sankcję nadprzyrodzoną i tradycyjną, no bo przecież przeciwstawną legitymizacji demokratycznej, „z woli ludu / narodu”. Nic dziwnego, że taka interpretacja bardzo odpowiada lewicy, i ongiś opozycyjnej, i dzisiejszej postkomunistycznej, obecnie zresztą solidarnych, od SLD po Partię Demokratyczną, od Olejniczaka po Onyszkiewicza. Pozwala ona bowiem zachować ciągłość między PRL a III RP, a kwestię walki narodu z komunizmem sprowadzić do niezgody na niedemokratyczność władzy aparatu komunistycznego (co przecież „naprawiono” przy Okrągłym Stole), uniknąć natomiast fundamentalnego pytania o obcość tamtej władzy, rządzącej z zagranicznego, moskiewskiego nadania. Co więcej, taka interpretacja jest aż tak pojemna, że i obecnie może być, i jest nagminnie, wykorzystywana przez lewicę do zwalczania i oczerniania prawicy, jako nowych „totalitarystów”, pod których rządami Polska ponoć „brunatnieje”; do przedstawiania walki o „tolerancję” dla gejów i homoparad jako dalszego ciągu walki Solidarności o demokrację i prawa człowieka.

Ta perwersja jest nie ostatnim powodem, dla którego należałoby zdecydowanie optować za interpretowaniem słów zacytowanych przez prezydenta Wałęsę w znaczeniu stricte narodowym:, że oto, „my, naród skonfederowany w Solidarności” przeciwstawiliśmy się antynarodowej, przywiezionej na czołgach Armii Czerwonej i służącej do końca nie dobru narodu, lecz interesom obcego imperium, władzy, po której pokonaniu należało zbudować własne państwo narodowe, niepodległą Rzeczpospolitą.

Suweren – „ojciec Ojczyzny”

Fałszywej, rewolucyjno-jakobińskiej definicji narodu jako – tworzących „suwerenny” lud – jednostek żyjących tu i teraz, na określonej części kuli ziemskiej i w przypadkowym momencie historycznym, konserwatywny romantyk niemiecki – Adam Heinrich Müller przeciwstawił głębsze ujęcie, którego symbolicznym skrótem jest termin współprzestrzenność (jako pojęcie polemiczne do redukcjonistycznej współczesności). Szło tu o uwyraźnienie znanego nam już – z przytaczanych myśli Burke’a, Bourgeta czy Pawlikowskiego – pojmowania narodu jako „subtelnej wspólnoty długiego szeregu minionych, obecnych i przyszłych pokoleń (…), przejawiającej się w sposób naoczny we wspólnym języku, we wspólnych obyczajach i prawach, w splocie różnorodnych instytucji użytkowania dóbr”; atoli Müller do tej enumeracji sposobów przejawień się wspólnotowości narodu dodaje jeszcze kardynalnego znaczenia element: „…w starych rodach i ostatecznie w jednej nieśmiertelnej rodzinie władcy”15.

Integrujący plemienne szczepy i dzielnice, a zatem w najściślejszym znaczeniu narodotwórczy charakter monarchii i dynastii narodowej w wypadku nieomal każdego (z jednym chyba tylko wyjątkiem Szwajcarii) państwa europejskiego jest tak oczywisty, że zaprzeczyć mu nie może najbardziej zagorzały republikanin. Jedynym dla niego wyjściem – do którego zresztą chętnie się ucieka – jest arbitralne, aż do śmieszności, zignorowanie całych stuleci narodowych dziejów i przesunięcie daleko wprzód metryki narodzin narodu i państwa; szczególnie jaskrawym przypadkiem jest tu osobliwa „polityka historyczna” republikanów francuskich, dla których dzieje Francji zaczynają się w… 1789 roku, co oznacza „skasowanie” lekką ręką co najmniej tysiąca trzystu lat historii16. A przecież – jak mawiał Maurras – „to 40 królów [Merowingów, Karolingów, Kapetyngów, Walezjuszy i Burbonów] stworzyło Francję”, i tak samo jest w wypadku każdego innego narodu; to Plantageneci i Tudorowie stworzyli Anglię, Habsburgowie – Austrię, Arpadowie i Andegaweni – Węgry, Piastowie – Polskę, Hohenzollernowie – Prusy czy Koburgowie – Belgię. Rex erectus est (król jest ustanowiony) – ta lapidarna formuła, opisująca w starych kronikach, jak Historia Longobardów Pawła Diakona czy Historia Regum Britanniae Geoffrey’a z Monmouth, zaistnienie narodów w historii, wyraża precyzyjnie (co wywiódł z niezrównaną subtelnością myśli filozof polityki, Eric Voegelin) konieczność zaistnienia władzy spersonifikowanej w jednym reprezentancie egzystencjalnym, jako niezbędnego warunku politycznej artykulacji społeczeństwa17; w przeciwnym wypadku wspólnota polityczna (corpus politicum) byłaby – czego dowodzili już średniowieczni statyści18, jak Anglik John Fortescue czy Katalończyk Tomás de Mieres – „potworem bez głowy” (acephalus). Krótko mówiąc, ogarniająca wszystkie stany świadomość narodowa oraz miłość narodu do piastuna najwyższej władzy zwierzchniej (suprema auctoritas), będącego jednocześnie spadkobiercą i dziedzicem prastarej dynastii oraz depozytariuszem tradycji państwowej, od samego zarania narodów europejskich była przez wieki nierozłącznym awersem i rewersem tego samego zjawiska społecznego. Do każdego z nich można bez zastrzeżeń odnieść słowa, którymi współczesny monarchista portugalski – Henrique Barrilaro Ruas opisuje tradycyjną monarchię luzytańską, kompatybilną z „demokracją organiczną” (democracia orgânica), czyli reprezentacją stanów, korporacji i gmin. Jej historia unaocznia bowiem „wołanie o Króla” (apelo a o Rei), o władzę królewską (Poder Real), o „ustawienie tronu na szczycie hierarchii władz społecznych”, dlatego w Portugalii Król (Rei) i Lud (Povo) łącznie konstytuują Naród; dzięki formie monarchicznej państwo portugalskie jest permanentną aktualizacją rzeczywistości narodowej, a król jest „szefem naturalnym Narodu” (chefe natural da Naçao)19. Szczególnie wymownym przykładem jedności poczucia narodowego i wierności monarchicznej jest działalność św. Joanny d’Arc, która za pierwszy i najważniejszy środek do spełnienia swojej misji wyzwolenia Francji spod najazdu angielskiego uznała doprowadzenie do namaszczenia i koronacji prawowitego dziedzica Korony św. Ludwika.

Związek, o którym tu mowa, jest atoli zobowiązaniem dwustronnym. Nie tylko naród winien jest wierność swojego suwerenowi, ale również on musi być opiekunem i sprawiedliwym włodarzem dobra wspólnego narodu. „Nie królestwo jest dla króla, lecz król dla królestwa” – pisał św. Tomasz z Akwinu. Bywały jednak sytuacje, kiedy pomiędzy narodem a władcą dochodzi do rozbratu nie z powodu krnąbrnego nieposłuszeństwa i prywaty poddanych, lecz z winy piastuna władzy. W szczególności dziać się może tak wówczas, gdy tron przechodzi w ręce dynasty obcego i niezdolnego otoczyć miłością swoich „nabytych” poddanych. Wówczas jednak zdrowe i odpowiedzialne siły narodu nie szukają paliatywu w złudnym lekarstwie rebelii, lecz starają się znaleźć realistyczne środki do odbudowania zerwanej więzi Korony z narodem. Tak na przykład, gdy tron brytyjski znalazł się w rękach nieokrzesanych książąt hanowerskich, obojętnych narodowi i nie starających się nawet poznać obyczajów i języka Anglików oraz oddających władzę nad państwem plutokratycznej klice nowobogackich wigów (liberałów), przywódca torysowskiej opozycji, lord Bolingbroke sformułował solidarystyczną ideę „króla – patrioty” (the Idea of King Patriot), wychodzącego naprzeciw wszystkim warstwom narodu: szlachcie, mieszczaństwu i ludowi. Kilkadziesiąt lat później ta sama idea legła u podstaw programu Stronnictwa Patriotycznego w Polsce, które w epoce Sejmu Wielkiego przezwyciężyło swoją zastarzałą niechęć do narzuconego przez carycę „Ciołka” Stanisława Augusta Poniatowskiego, i współdziałając z nim doprowadziło do uchwalenia Konstytucji 3 Maja, pod zawołaniem: „Wiwat Król, wiwat Naród, wiwat wszystkie stany!”.

Jeśli więź narodu z władcą jest mocna i obustronna, to państwo jest naprawdę „powiększoną rodziną”, „rodziną rodzin”, konfederacją tysiąca domowych, gminnych i prowincjonalnych republik, z rodziną królewską, panującą na szczycie. Duch rodzinny przenika wówczas wszystkie relacje międzyludzkie: dom, ród, gminę, parafię, stan, zawody, przedsiębiorstwa, zakłady edukacyjne i wychowawcze, całość życia narodowego i publicznego20. Państwo jest wówczas rodziną pełną, gdzie „dzieciom ojczyzny” – narodowi nie brakuje ani „matki”, ani „ojca”. Dla nas, Polaków, niezapomnianą ikoną tej „ojcowsko – synowskiej” relacji: władca – naród pozostanie ów wzruszający opis (w Potopie Henryka Sienkiewicza) garnięcia się do rąk, stóp i nawet szat królewskich powracającego z wygnania Jana Kazimierza przez podhalańskich górali, którzy pierwszy i zapewne jedyny raz w życiu mieli okazję ujrzeć tak niebotyczny dla nich, i tak bliski zarazem duchowo, majestat monarszy.

Bez „Ojca” naród jest zatem osierocony albo… zbuntowany. „Dzieci ojczyzny”, tak samo jak dzieci w rodzinie podstawowej, pozbawione surowej czasami, lecz sprawiedliwej ręki ojca, wychowywane tylko przez skłonną do pobłażania wszystkiemu i wybaczania wszystkiego matkę, schodzą zazwyczaj na złą drogę. W życiu zbiorowym rodziny narodowej ten złowrogi „moment osiowy”, w którym dochodzi do katastrofy i zniszczenia rodzinnej miłości i więzi, nazywa się Rewolucją. Rewolucja to nic innego, jak wypowiedzenie posłuszeństwa Ojcu przez zbuntowane les enfants de la patrie, które odrzucenie władzy ojcowskiej przewrotnie próbują usprawiedliwić miłością do Matki, tak jakby jedno z drugim się wykluczało! Lecz nie na wiatr rzucając słowa, Rewolucję nazywa się „zamordowaniem Ojca”, i to nie tylko dosłownie i fizycznie „Ojca–Króla”, lecz intencjonalnie i symbolicznie także Boga Ojca w Niebiesiech; ni Dieu, ni maître („ani Boga, ani pana”) – to przecież zawołanie bojowe Rewolucji. A w ostateczności, miłujące rzekomo Ojczyznę jej zwyrodniałe dzieci ją samą również pogrążają zawsze w strugach krwi. Kiedy dzieci mordują Ojca, a potem kąsają i kaleczą wszystkie członki Matki, to przestają być dziećmi, przestają być narodem, a stają się zdziczałą hordą. Bez władzy i hierarchii „narody nie są ludami, lecz zwycięskimi oddziałami plebsu”21.

Kryzys – bądź szowinistyczne zwyrodnienie patriotyzmu – nastaje zatem zawsze wtedy, kiedy poczucie narodowe odrywa się od wierności upersonifikowanej w suwerenie, a powstałą w ten sposób pustkę wypełnia ideologia: albo ostentacyjnie kosmopolityczna, albo etno-nacjonalistyczna, zawsze jednak rewolucyjna i nihilistyczna. Na tym gruncie rodzi się zjawisko nazwane przez filozofa polityki i prawa, Carla Schmitta, „erą partyzantów politycznych”, kiedy to nie wiadomo już kto jest (monopolizującym sferę polityczną i reprezentującym polityczną jedność) suwerenem, a państwowy sens polityki ulega degradacji w partyjne pojmowanie polityki, zaś każda ze zwalczających się partii zaciera z premedytacją granicę pomiędzy lojalnością dla niej a lojalnością dla państwa22. W profetyczno-poetycki sposób wyraził tę – typową dla systemu parlamentarnego liberalnej demokracji – sytuację Adam Mickiewicz w przypowieści z Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego o złych lekarzach, wezwanych do łoża Matki – Ojczyzny przez kochającego ją syna, z których każdy stanowczo stwierdza, że lepiej byłoby, aby matka umarła, niż gdyby miała być leczona według metody konkurenta.

Cóż jednak począć mają „dzieci ojczyzny”, kiedy nierozumny szał wyuzdanej „wolności” ich przodków, albo inne okoliczności pozbawiły ich już „ojca”, bez nadziei na zmianę tego stanu rzeczy? Co począć, gdy z powodu „zagubienie suwerena”, tak czy inaczej, naprawdę zabraknie podmiotu patriotycznej lojalności i symbolu integrującego naród? Roztropną odpowiedź na to pytanie daje, cytowany tu już, Barres: „Gdy (…) brakuje dynastii, centrum takie mogą wytwarzać instytucje tradycyjne”23. Kłopot w tym, że jednak również i te instytucje – jak w Polsce tradycyjne elity, naturalne autorytety, a ostatnio nawet, odgrywająca w naszej historii tak ogromną rolę, aż po kardynała Wyszyńskiego, instytucja Prymasa, i jako Głowy Kościoła partykularnego, i jako interrexa narodu – zostały zdruzgotane. Wówczas nie pozostaje nic innego, jak podjąć mozolną i trudną, lecz konieczną próbę ich odbudowy.

„Dusza” Ojczyzny

W jednym ze swoich aforyzmów Madame de Staël powiedziała: „każdy ma wady swoich cnót”. Chociaż ta liberalna autorka nie jest postacią godną naśladowania, jej przytoczona wyżej myśl jest bez wątpienia trafna – nie tylko w aspekcie etyki i psychologii indywidualnej. Również i niewątpliwa cnota patriotyzmu może mieć, i miewa, jak to już konstatowaliśmy, swoją „ciemną stronę”, może zwyrodnieć w nie-cnotę szowinizmu. Zazwyczaj ów szowinizm jest jedynie odruchowy, plebejski, nie zorganizowany i znajdujący ujście w sferze werbalnej, przeto w gruncie rzeczy raczej śmieszny niż groźny24. Kiedy jednak znajdzie się on w polu zainteresowania jakiejś ideologii, zostanie poddany przez jej szamanów ideologicznej obróbce, a wreszcie wprzęgnięty w tryby zorganizowanego ruchu demokracji totalitarnej, wówczas staje się naprawdę niebezpieczny – i w dosłownie teologicznym znaczeniu bluźnierczy, jako postać bałwochwalczej „religii świeckiej”. Wielbi ona, w zależności od wariantu ideologii, „naród republikański” (szowinizm jakobiński), Państwo – Absolut (statolatria faszystowska), „czysty” rasowo Volk robotników i chłopów (etno-nacjonalizm i rasizm hitlerowski), „ojczyznę międzynarodowego proletariatu” (patriotyzm socjalistyczny25). Jak zatem skutecznie bronić patriotyzmu przez owym ześlizgnięciem się czy wręcz perwersyjnym wynaturzeniem się w jego karykaturalną imitację?

Nasuwa się tu oczywista odpowiedź, że zdrowy patriotyzm – o którym wszakże nauka moralna i społeczna Kościoła poucza, że stanowi on conclusio i rozwinięcie czwartego przykazania – musi być zakorzeniony w wyższym, transcendentnym porządku zasad i dóbr, albo też, jak woli to nazywać filozofia współczesna, w świecie wyższych wartości. Wszelako – jakich? Otóż, tu znów otrzymujemy dzisiaj odpowiedzi fałszywe i zgubne – przez to zwłaszcza, że mające pozory rozumności i słuszności. Powiada nam się albowiem, że lekarstwem na choroby wynaturzonego patriotyzmu jest zapomnienie i „zniesienie” wszelkich rozróżnień i tożsamości narodowych, likwidacja suwerennych państw, pełna globalizacja, umiłowanie ludzkości i braterstwo ogólnoludzkie, wreszcie powszechne zapanowanie praw człowieka, które zwłaszcza ostatnimi laty multiplikują się w postępie wręcz geometrycznym; słowem – totalny kosmopolityzm. O ile w jego starszej, marksowskiej, wersji ojczyzny nie mieli proletariusze, a przyszłość należała do światowej republiki wolnych wytwórców, o tyle dziś jego najpopularniejszą wersją jest wizja powszechnego „wyzwolenia” od wszelkich norm moralnych i barier obyczajowych oraz wywalczenia nieograniczonych niczym „praw” dla wszystkich „nowych proletariuszy”, osobliwie „mniejszości seksualnych”.

Takie lekarstwo jest oczywiście nie mniej groźne od choroby, gdyż zabija nie zwyrodniałe komórki i narośle, tylko sam organizm narodowej, ojczystej wspólnoty. Pojęcie i treść kosmopolityzmu mogą być akceptowane wyłącznie w tym znaczeniu, jakie nadali słowu κοσμόπολις jego autorzy – filozofowie stoiccy, to znaczy jako podległości wszystkich ludzi jednemu prawu naturalnemu, boskiego pochodzenia i nadania, którego żadna wola ludzka nie może prawomocnie zakwestionować ani zmienić. Wszelako cywilizacja nowoczesna, cywilizacja praw człowieka, które nie tylko zezwalają, ale wręcz traktują jako „prawa fundamentalne” zabijanie nienarodzonych, upośledzonych i niedołężnych starców, klonowanie ludzi, selekcjonowanie i niszczenie embrionów, redefiniowanie pod kątem płci małżeństwa etc. etc., stanowi właśnie jaskrawe zaprzeczenie owego prawa naturalnego. Poza tym, prawo naturalne stanowi wprawdzie najwyższy i ogólnoludzki poziom identyfikacji, niemniej dotyczy on naszej istoty gatunkowej, a nie konkretnego istnienia określonych wspólnot, które jest dookreślane przez rozliczne przypadłości. Czynnika moderującego patriotyzm i impregnującego go przed możliwymi defektami szukać należy w pierwszym rzędzie w przypadłości wyższego rzędu, jaką jest cywilizacja, w której ukształtowana została dana ojczyzna oraz kultura, którą zdołał wytworzyć naród żyjący w obrębie danej cywilizacji.

Stwierdzenie powyższe może z kolei zrodzić pytanie, dlaczego przywiązywać tak wielką i dodatnią rolę cywilizacji, skoro istniały, istnieją i zapewne istnieć będą w przyszłości cywilizacje wręcz odrażające oraz degenerujące wspólnoty, które ich wartościami żyją? Wszakże na przykład cywilizacja Azteków, prowadzących niemal coroczne wojny wyłącznie w tym celu, aby zdobyć potrzebne wyznawanej przez nich religii kilkadziesiąt tysięcy ofiar ludzkich, pod względem materialnym, organizacji społecznej, sztuki architektonicznej i zdobniczej etc. stała bardzo wysoko. Cywilizacje jednakowoż – na co wielki nacisk kładł współtwórca nauki o cywilizacjach, Feliks Koneczny – nie są sobie równe, nade wszystko pod względem moralnym, a w konsekwencji tegoż w innych aspektach. Nie chodzi tu zatem o „cywilizację” (civilisation) w uproszczonym i zideologizowanym sensie tego słowa, nadanym mu przez oświeceniowych les philosophes – jako „postępu” i zwycięstwa „rozumu” nad „barbarzyństwem” i „obskurantyzmem”, identyfikowanym głównie z religią – lecz o określony typ cywilizacji jako metody życia zbiorowego. Jeżeli przeto przywiązujemy tak wielką wagę do wpływu cywilizacji na kulturę polityczną patriotyzmu, to nie mamy na myśli cywilizacji sensu largo, lecz konkretną cywilizację, która określiła kształt i granice Europy, a więc także i naszej ojczyzny: cywilizację łacińską, nazywaną przez Konecznego także klasyczno-chrześcijańską, powszechnie zaś cywilizacją chrześcijańską – Christianitas (Cristianita, Chrétienté, Cristandad, Cristandade, Christendom, Christentum). O jej wartości przesądza zarówno fakt, że jest ona spadkobierczynią najznakomitszych cywilizacji antycznych: greckiej, rzymskiej i judejskiej, jak to, że jej istotą jest prymat (lecz nie negacja!) ducha nad materią, moralności nad prawem oraz osoby nad kolektywem, wszystko to zaś wypływa z „wychowania” tej cywilizacji przez Kościół katolicki, który jest przecież, dzięki swemu Boskiemu Założycielowi, depozytariuszem Prawdy absolutnej. Inaczej mówiąc: w przeciwieństwie do wszystkich innych (choć w różnym stopniu skażonych błędami), cywilizacja łacińska (Christianitas) mogła wywierać, i faktycznie wywierała, zbawienny wpływ na narodowość i patriotyzm dlatego, że była budowana na fundamencie Dobra i Prawdy, pochodzących od Boga; że stanowiła próbę wcielenia nauki Chrystusowej w doczesność, nie tylko jednostkową, lecz i zbiorową; że przyświecał jej ideał Społecznego Panowania Chrystusa Króla.

Siłę argumentu o przemożnej – i przemożnie dobroczynnej – roli religii i Kościoła katolickiego jako wychowawcy cywilizacji chrześcijańskiej wzmacnia również i ta okoliczność, że uznają ją i bronią nie tylko, co oczywiste, ortodoksyjni katolicy (przywołajmy tu chociażby Norwidowe: „Klucz Dawidowy usta mi otworzył / Rzym nazwał człekiem”), ale częstokroć także ci patrioci narodów europejskich, którzy łaski wiary nie posiadali. Na przykład, Charles Maurras, który łaskę tę utracił już we wczesnej młodości (a odzyskał ją dopiero tuż przed śmiercią w późnej starości), pisał w liście do papieża św. Piusa X z prawdziwym uniesieniem i zrozumieniem istoty rzeczy zarazem:

„Jeśli nasze imię narodowe brzmi ‘Francja’, to nasze imię cywilizacyjne brzmi ‘Łacińskość’ (Latinité). Intelektualnie, moralnie, na pewnym poziomie ojczyzna jest wspólnotą wszystkich duchów łacińskich, wszystkich duchów rzymskich, a w szerszym znaczeniu, równie prawowitym co koniecznym, wszystkich umysłów i serc katolickich. (…) Naród francuski zachowuje bez wątpienia i utrzymuje bez przerwy ład i rozwija ducha francuskiego; ale ten duch zawdzięcza swoje istnienie uniwersalizmowi katolickiemu. Katolicyzmowi wzniosłemu, powszechnemu, niezmiennemu”26.

Przecież i Roman Dmowski był jeszcze pozytywistycznym agnostykiem, kiedy w Kościele, narodzie i państwie (1927) wypowiadał swoje sławne i kategoryczne twierdzenie o tym, że katolicyzm nie jest ornamentacyjnym „dodatkiem” do polskości, ale jej istotą!

Każdy z narodów europejskich i każdy prawdziwy Europejczyk ma przeto duszę francusko – rzymską, hiszpańsko – rzymską czy polsko – rzymską, a nie „duszę plemienną”, co właśnie jest znakiem rozpoznawczym i odróżnorodniającym patriotę czy nacjonalistę – katolika, należącego do cywilizacji chrześcijańskiej, od szowinistycznego etno – nacjonalisty, ateistycznego, neopogańskiego lub neognostyckiego. Wyjątkowo mocno dystynkcję tę uwypuklił Gómez Dávila, którego scholium niechaj będzie puentą naszych rozważań o patriotyzmie:

„Jeśli w pojęciu ojczyzny nie ma miejsca na świątynie i groby, jeśli staje się ona sumą interesów, wówczas patriotyzm jest hańbą”27.


1 N. Gómez Dávila, Na straconym posterunku, przeł. (z niem.) T. Gabiś, Bielsko-Biała 2004, wyd. drugie, poszerzone, s. 6.

2 Tamże.

3 Ch. Maurras, Votre bel aujord’hui, Paris 1953, s. 62.

4 Pouczające w tym kontekście może być przytoczenie anegdoty opowiadanej przez Stefana Kisielewskiego, a dotyczącej ostatniego bodaj wielkiego „Polaka–Litwina” – Stanisława Mackiewicza „Cata”; należy przy tym pamiętać, że w jego wypadku całkowita identyfikacja polskiego patriotyzmu z terytorium „Polski Jagiellońskiej”, a w szczególności b. Wielkiego Xięstwa Litewskiego – aż po odpadły od Rzeczypospolitej już w wieku XVII Witebsk, Smoleńsk czy Czernichów, była nie tyle kwestią umiłowania małej ojczyzny, co politycznym programem Polski wielkiej, Polski mocarstwowej. Otóż, Cat, po powrocie do Polski „ludowej” w 1956 roku, sporo po kraju podróżował; zapytany jednak przez Kisiela czy był już w Szczecinie, spojrzał na niego jak na człowieka niezbyt rozgarniętego i odpowiedział, wydymając pogardliwie wargi: „ja tam do Niemiec nie jeżdżę”.

5 E. Burke, Rozważania o rewolucji we Francji, przeł. D. Lachowska, Kraków – Warszawa 1994, s. 209-210.

6 M. Pawlikowski, Narodowość polska i żydowska, „Myśl Narodowa” 1937, s. 575.

7 P. Bourget, Pages de critique et de doctrine, Paris 1912, t. I, s. 148.

8 Tenże, Au service de l’Ordre, Paris 1900, s. 226.

9 J.E. Skiwski, Maurice Barres (Próba charakterystyki twórczości), w; tenże, Poza wieszczbiarstwem i pedanterią, Poznań 1929, s. 107.

10 P. Bourget, Pages…, t. I, s. 148.

11 Zob. J.K. Kochanowski, Rzut oka na upadek Rzeczypospolitej, Kraków 1919, s. 12.

12 Zob. E. Renan, Co to jest naród, w: Dzieło Ernesta Renana (wybór), Warszawa 1905.

13 Między bajki wkładamy oczywiście pogląd z czytanek szkolnych, jakoby przyczyną wojny secesyjnej było szlachetne dążenie Jankesów do wyzwolenia czarnych niewolników z Południa (ten rzekomy cel stał się propagandowym hasłem administracji Lincolna dopiero w trzecim roku wojny i spełnił taką samą rolę, jak carski ukaz o zniesieniu pańszczyzny w Kongresówce, wydany w drugim roku powstania styczniowego). Twierdzenie, że ujarzmienie Południa było motywowane i moralnie usprawiedliwione wstrętem do instytucji niewolnictwa, z prawdą historyczną ma dokładnie tyle samo wspólnego, co twierdzenie wykładane w podręcznikach Iłowajskiego i innych rusyfikatorów, że celem i moralnym usprawiedliwieniem rozbiorów Polski było pragnienie zapewnienia tolerancji religijnej dla dysydentów oraz ulżenia doli chłopom pańszczyźnianym.

14 Symboliczna dla tej wojny, prowadzonej przeciwko ludności cywilnej, inwentarzowi, miastom i polom uprawnym – i literalnie wykonana – deklaracja generała wojsk Unii Shermana: „sprawię, że Georgia zawyje z bólu”, może być traktowana jak złowroga replika niemniej sławetnego meldunku generała Westermanna dla wysłanników jakobińskiej Republiki: „Nie ma już Wandei, obywatele komisarze; zginęła rozdeptana pod kopytami koni mojej kawalerii”.

15 A.H. Müller, Die Elemente der Staatskunst, Wien und Leipzig 1922, t. 1, s. 145-146.

16 Przypomnijmy tu hasło, pod którym francuscy wolnomularze – republikanie protestowali przeciwko obchodom 1500–lecia chrztu Chlodwiga, z udziałem celebrującego rocznicową mszę Ojca Świętego Jana Pawła II: „Chlodwig to nie Francja!”.

17 Zob. E. Voegelin, Nowa nauka polityki, przeł. P. Śpiewak, Warszawa 1992, s. 37-56.

18 Zob. F.E. de Tejada, Las doctrinas políticas en la Baja Edad Media inglesa, Madrid 1946; B. Szlachta, Monarchia prawa. Szkice z historii angielskiej myśli politycznej do końca epoki Plantagenetów, Kraków 2001.

19 H. Barrilaro Ruas, O Integralismo como doutrina política, w: tenże, A Liberdade e o Rei, Lisboa 1971, s. 191-206.

20 Zob. ks. H. Delassus, Duch rodzinny w domu, społeczeństwie i państwie, przeł. (z portug.) T. Fernandes-Świątkiewicz, Kraków 2005.

21 N. Gómez Dávila, dz. cyt., s. 17.

22 Zob. C. Schmitt, Pojęcie polityczności, w: tenże, Teologia polityczna i inne pisma, przeł. M.A. Cichocki, Kraków 2000, s. 191-250.

23 M. Barres, Scenes et doctrines du nationalisme, Paris 1925[2], t. II, s. 80.

24 Dobrą ilustracją tegoż jest szyderczy wierszyk Kazimierza Tetmajera: „Lepsze polskie g….o w polu / niźli fiołki w Neapolu”.

25 W tym ostatnim wyróżnić należy – czego przestrzegano przez cały czas istnienia „obozu socjalizmu i pokoju”, a tylko z wyjątkową surowością w epoce stalinowskiej – centralny i uprzywilejowany patriotyzm radziecki, wedle którego na przykład wszystkie wielkie wynalazki ludzkości były w rzeczywistości dziełem Rosjan i ludzi radzieckich, oraz jedynie peryferyjne, socjalistyczne patriotyzmy lokalne, które w mniejszym lub większym stopniu uznawały się za jedynego legalnego spadkobiercę postępowych tradycji narodów, które udało się sterroryzować komunistom. W pewnym, i to niemałym stopniu, przypadki wewnętrznych napięć, sporów („polska droga do socjalizmu” Gomułki, „praska wiosna” Dubczeka), a w niektórych wypadkach nawet zerwań (jugosłowiański titoizm, chiński maoizm, albański „komunizm ortodoksyjny”) w „obozie”, da się opisać jako historię dążenia lokalnych elit partyjnych do zniesienia bądź przynajmniej skrócenia owego dystansu pomiędzy „centrum” a satelickimi „peryferiami”, przy zachowaniu, a czasami (Chiny, Albania, Korea Północna) wręcz wzmocnieniu totalitarnej ideologii i struktury politycznej. Rzeczą wymagającą osobnego i indywidualnego rozpatrzenia byłaby moralna i polityczna ocena poparcia udzielanego tym dążeniom – w nadziei „wybicia się” na niepodległość – przez niektóre elity niekomunistyczne i narodowe oraz część społeczeństwa.

26 Ch. Maurras, La politique religieuse, w: tenże, La démocratie religieuse, Paris 1921, s. 340.

27 N. Gómez Dávila, dz. cyt., s. 6.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.