Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Miscellanea » Z mojego archiwum: „…a teraz szumi pusta muszla” (Po odejściu Zbigniewa Herberta)

Z mojego archiwum: „…a teraz szumi pusta muszla” (Po odejściu Zbigniewa Herberta)

Jacek Bartyzel

15 lat temu, 28 lipca 1998 roku, zmarł Książę Poetów Polskich, Książę Niezłomny – Zbigniew Herbert. Jego odejście – artysty i człowieka godnego najpiękniejszych elegii – uczciłem tak, jak potrafię, komponując centon, czyli – dosłownie – płaszcz zszyty ze skrawków materii słów Jego dostojnej poezji, „fastrygując” go jedynie, gdy to było konieczne, słowem własnym. Tekst ów, opublikowany pierwotnie w „Naszym Dzienniku”, podaję tu z nieznacznymi poprawkami.

Im bardziej róża umiera / tym trudniej mówić o róży. Czyż nie tak samo trudno mówić o poecie, kiedy umiera? Czyż nie powinno raczej – zamiast uładzonych przez kornika życiorysów w medialnym zgiełku – trwać dostojne, skupione milczenie, odmierzone tylko głuchym łoskotem dzwonów, miarowym stukotem werbli? Werbel – tak, wiemy, nic pięknego, lecz to przecież jedyny rytuał, na którym każdy Lewiatan, każdy Fortynbras, nawet współczesny, trochę się zna. Więc teraz, kiedy ręce Księcia Poetów leżą osobno, osobno głowa i nogi w miękkich pantoflach, i osobno także szpada jego poezji – cóż znaczą, cóż mogą te słowa?

Żył w czasach, które zaiste były opowieścią idioty / pełną hałasu i zbrodni, gdy przez stepy ziemskie i niebieskie cwałowali Hunowie postępu (…) niszcząc po drodze wszystko co godne szacunku dawne i bezbronne, a uczeni reformatorzy społeczni nie ustawali w wysiłkach aby zrównać ludzi, znieść różnicę między tym co wysokie a niskie / ludzkości obrzydliwie różnorodnej (…) dać jeden kształt. Ale choć słaby i bezbronny, znalazł się pośród tej garstki prawych i rozumnych, która nigdy nie uwierzyła w bestię dialektyczną na smyczy oprawców; był zawsze duchem uparcie walczącym / z demonami gnozy – jak wierna swojemu królowi Charlotte Corday, która także po nocach czytała Plutarcha. Nigdy nie mógł pogodzić się zwłaszcza z haniebnym słówkiem „około”, dziesiątkującym raz jeszcze liczbę tych, których ciała znikają / w przepastnych piwnicach / wielkich gmachów policji.

Odgrywając wcale nie poślednią rolę Kronikarza, zapisywał nieskończenie długie dzieje oblężenia Miasta, które poniósł w sobie po drogach wygnania, kiedy Miasto padło. Powołany, dawał świadectwo męstwa obrońcom i hańby oprawcom posługującym się tym co mają pod ręką / chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku. Nie opuszczała go jednak jego siostra Pogarda, nie tylko dla szpiclów katów tchórzy, ale również dla intelektualnych szalbierzy, wstępujących do sekty biczowników, namawiających do podpalania, przewodniczących zebraniu niezależnych trockistów, czytających na przemian Izajasza i Kapitał, którym potem w ferworze dyskusji / mieszają (…) się cytaty. Była to z pewnością kwestia smaku, ale przecież takiego, w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia, i jednak również nie tylko odrobiny koniecznej odwagi, lecz naprawdę wielkiego charakteru. Nieznośny w swoim uporze, wybijał kołatką suchy poemat moralisty / tak – tak / nie – nie, bo wierzył, że tylko śmieszna jak strach na wróble cnota i książęta naszych zmysłów – smak, na powrót złączone i nierozdzielne, a wreszcie niedozwalające żadnych odstępstw od prawdy tautologie – tłumaczenia / idem per idem, słowem: trójjedyna choreja Prawdy, Dobra i Piękna potrafi nauczyć i podpowiedzieć, że nawet wówczas, gdy wszystko zdaje się stracone, gdy słońce Republiki / ma się ku zachodowi, można uniknąć kłamstwa i nikczemności, stanąć na wysokości zadania, choćby pozostał już tylko wybór gestu, ostatniego słowa, pozycji, w której godnie jest przyjąć śmierć.

Lecz taka śmierć – własna, konkretna, przygotowana – należy również do życia, w przeciwieństwie do śmierci duszy przywleczonej przez wyznawców nicości, czcicieli demonicznego ducha dziejów, zbirów stojących na czele ogłupiałych tłumów. Pisał Goethe: „wszystkie ideologie są szare, wiecznie zielone jest tylko drzewo życia”. Ogromny pysk nicości tego potwora życia na niby można zatem przeszyć włócznią konkretu, realności, substancjalności, tego, co jest naprawdę nie do zafałszowania. Prawdziwe są konkretne przedmioty, cicho stojące w przestrzeni – kamień, drewniana kostka, pióro, lampa, ale także księżyc, wycie psa i gałązka tamaryszku przy twarzy poległego, o czym zapominają ci, którzy opowiadają bitwy, a przecież nie pamiętając o tamaryszku, nie sposób ocalić czegoś najbardziej realnego: wspaniałego odczuwania bólu.

Jednak drewnianą kostkę można opisać tylko z zewnątrz, niepodobna stworzyć jej psychologii. Jesteśmy zatem skazani na wieczną niewiedzę o jej istocie, a mimo to nie opuszcza nas pragnienie dotknięcia istoty rzeczy, bo choć trudniej pochwytny od pojedynczych, widzialnych rzeczy, to jednak najrealniejszy i najpiękniejszy jest przedmiot / którego nie ma. Nie wystarczy widzieć rzecz, bo można paść ofiarą złudzenia, wziąć cień rzeczy za rzecz samą; trzeba wiedzieć, gdzie jest rzecz, która rzuca cień. Ale jak mieć zarazem źródło i wzgórze, poznać ideę i liść, i wyzwoliwszy się z szatańskich pieców / ciemnej alchemii, nie oddać się w niewolę zbyt jasnej abstrakcji? Otóż trzeba dostrzegać wszystko i mówić o ludziach, którzy obliczają gwiazdy i obole / piszą poematy i pochylają się / aby z piasku podjąć zgubioną koniczynę; o tych, którzy naprawiają sandał, i o tych, którzy naprawiają rzeczpospolitą; o tych, którzy są kwiatem, i o tych, którzy są żywą plazmą; o tych, którzy giną, bo kochają bardziej piękne słowa niż tłuste zapachy / (ale jest ich na szczęście niewielu), i o tych, którzy wracają na ruiny (…) aby odnaleźć rurę żelaznego piecyka. Bo jedni i drudzy stanowią naród, a jego okrwawiony węzeł / powinien być ostatnim / jaki wyzwalający się / potarga.

Jeżeli rolą krzątającego się wśród ptaków i kamieni poety jest zgłębiać tajemnicę istnienia i chwytać w spragnione usta wieczność, to nie wolno ufać niewczesnym prorokom głoszącym śmierć poezji i ich fałszywej, bo nieugruntowanej na wierności prawdzie bytu, lecz histerycznej moralistyce. To prawda, że krzyk wymyka się formie, a sztukmistrz musi zgłębić okrucieństwo, nie po to jednak, by przyjąć je jako rzekomy wyrok historii, ale aby dać świadectwo. Zdradzonemu światu trzeba jeszcze raz / ze śmiertelną powagą ofiarować różę. Można tedy, a nawet należy, wbrew łobuzom od historii, używać w poezji imion greckich pasterzy, błędem jest zniżać świętą mowę / do bełkotu z trybuny do czarnej piany gazet. Kto zbyt łatwo uwierzył, że piękno nie ocala, a sztuka popierana przez Belzebuba wygra na Festiwalu Dwu Światów z Dantem, Fra Angelico i Bachem, ten równie łatwo, lekką ręką przekreśli całą klasyczną – helleńską, rzymską, średniowieczną – tradycję i nie tylko przestanie powtarzać, ale i rozumieć stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy. Oddzielony murem własnej niepamięci od grona zimnych czaszek, od swoich przodków – obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów, stanie się bezbronny wobec sztucznych rajów i sztucznych piekieł New Age’owego społeczeństwa zaawansowanego, w którym magia i gnoza / kwitnie jak nigdy, w którym inżynierowie rozpusty / pracują bez wytchnienia, a zziajani alchemicy halucynacji / produkują / nowe dreszcze / nowe kolory / nowe jęki i rodzi się sztuka / agresywnej epilepsji.

Chociaż to prawda, że może być również fałszywy „klasycyzm”, oferowany jak każdy inny towar na targowisku nowoczesności, to istnieje niezawodna miara, pozwalająca sprawdzić jego próbę: wystarczy nauczyć się czytać Liwiusza przeciw Liwiuszowi, nie dając się zwieść pozornemu blaskowi kolekcji cnót antycznych i wezbranym rzekom wymowy, lecz pilnie badać to co jest pod freskiem. A wówczas odkryje się to, czego nie zdołają odkryć szańce zdań ubocznych ani pułapki składni: cierpienia ludów startych na proch i pochowanych bez chwały, ale także honor, dumę i męstwo wygnańców, którzy – jak Tukidydes – nie skomlą na kolanach przed potomnością, nie zachwalają swojego bohaterstwa i niewinności, nie oskarżają podwładnych / zawistnych kolegów / nieprzyjazne wiatry. To właśnie ta powściągliwość jest cnotą, której od klasyków winni się uczyć „nowocześni”.

Kto nie odczuwa realności tego, co naturalne, nie usłyszy również, jak nad jego głową polatuje / szeleści szare numinozum. I choć to bez wątpienia prawda, że będziemy zbawieni pojedynczo, pozwól, o Panie, na moment przed ostatecznym podziałem / na zgrzytających zębami / i śpiewających psalmy, zachować staruszce zwłoki kanarka, drwalowi jego siekierę – żywicielkę, a Panu Cogito jego mały kamyk poezji. To zaś, co po oddaniu jego myśli ogniowi, ciała – ziemi, słów – powietrzu, zostanie: ta kropla wody niech krąży między / ziemią niebem. Nawet jeśli wiesz, Panie, jak niebezpieczne są słowa / które wypadły z całości.

Dobranoc, Książę. Niechaj chóry anielskie ukołyszą Cię do snu.

Pierwodruk: „Nasz Dziennik”, nr 155, 1-2 sierpnia 1998, s. 10.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.